piątek, 27 lutego 2015

zabijcie mnie.

był sobie chłopak. 
cztery tygodnie temu zobaczyłam, że przyszedł.
my w izolatce, rzadko chodzę po korytarzu. on chodził.
dwa tygodnie później zobaczyłam go na wózku. już nie chodził.
a teraz jest dwa tygodnie później. leży.
słyszę go rzadko, ale wyraźnie.
przeklina, krzyczy, że boli.
co za chujoza, krzyczy.
boli.
kurwa.
boli.
ała.
dostaje coś. tramal. morfinę. ketonal.
nie wiem.
nie krzyczy.
mija czas.

mama i tata przy nim.
zabijcie mnie, prosi.

mama i tata zabijają się sami o ściany szpitala.

przyszedł kumpel. 
wyjdziesz z tego, stary, słyszę.
zbyt głośne, zbyt krótko trenowane, by było przekonywające.

jest babcia. chyba.
mówię mu, by zabierał ze sobą do nieba każdą duszę, którą spotka. mówi pielęgniarce.

nie wiem co robić.
jestem obok, ale za ścianą.
ta ściana nie jest z cegieł.
jedyne, na co mnie stać, to łzy.

patrzę na swoją córkę.
dostała na urodziny wczoraj suknię wróżki.
i czapkę.
siedzi cała różowa za kratami.
i to nie są kraty łóżka.

nie chcę się zastanawiać co powiedziałabym swojemu dziecku.
nie chcę.

niedoskonale modlę się za niego.
boję się trochę z nimi.

i w jednym się z nim zgadzam.

co za chujoza.


poniedziałek, 23 lutego 2015

dlaczego matkojedyna nie jest blogiem lajfstajlowym?

przyznaję się. poskakałam niedawno po poczytnych blogach. z dziedzin wszelakich. w dużej mierze - z moich. no i.

ujrzałam tam piękne panie piszące o sobie, że wyglądają jak gówno. cóż, nie mnie się do tego mieszać, ale ja zrobiona nie wyglądam jak te panie o urodzie niby gówna (napisały po angielsku, żeby nie było wulgaryzmu, bo nie dość, że są piękne, to jeszcze sprytne). z drugiej strony - każdego dnia wypatruję jednak kupy u moich pociech, bo na brązowiutką, jędrną kupę dziecięcia to i miło popatrzeć, by się uspokoić, że zdrowe, porządnie odżywione i tak dalej - wiadomo.

inna pani pięknie przystrojona, w sukience, na obcasach, w parku, od niechcenia pozuje z przecudnej urody bobaskiem, czystym, a ubranym niby zwyczajnie, ale ja to bym tak dzieci na wesele wystroiła, gdyby tylko mnie ktoś z szarańczą zaprosił.

kolejne panie z dzieciakami z żurnala. w drogich, stylowych ubraniach (panie oraz dzieci), bawiące się ekozabawkami w pastelowych kolorach (głównie dzieci).

i - swoim zwyczajem - zaczęłam myśleć. dlaczegóż ja nie prowadzę bloga o lajfstaju? fakt, że mam taki stajl, żeby każdego dnia jakoś przeżyć ten lajf nie ułatwia mi sprawy. ale. toć ja lubię wyglądać, lubię, jak dzieci wyglądają, dlaczego więc, o losie, dlaczego ja nie stroję siebie i dzieci i nie cykam im fot? nie wiem. 

może dlatego, że na podwórku mamy 

błoto
kamienie
kretowiska
koty

a nade wszystko płot?



a po skończonym spacerku czas na powrót do domku i dalszy ciąg pysznej zabawy:
oszczędzam szanownemu państwu foty samej siebie, bo to byłaby wisienka na torcie, a tort jest słodki, a ja zaś tak szałowej aparycji, że jeszcze by państwa zemdliło. 

widać pozazdrościłam. i owszem, zrobiłabym może jeszcze kilka uroczych fotografii, kiedy uśmiechnięte wszystkie trzy pichcimy sobie radośnie jakieś biociasteczka w lśniącej kuchni, ale złodziej mi ukradł aparat fotograficzny. być może to nawet ten sam gnój, który wziął sobie kawałek naszego auta, kiedy wróciłam z dzieckiem po półtora miesiąca pobytu w szpitalu. 
tak więc nie będę już raczyć tu nikogo naszymi boskimi ciałami, wnętrzami, stylówkami, a złodziejowi życzymy, by mu zdechło co ma najcenniejszego. jeśli jest to nasza nawigacja, to niech zdechnie zaraz po tym, jak zaprowadzi go do sprawiedliwości. o.


natasza nosi: znamiona dziecka psychicznie ponadprzeciętnie rozwiniętego.
zoja nosi: piach, ślimaki, trawę, kamienie - niektóre z tych rzeczy w buzi.
matka jedyna nosi: się z zamiarem, że zacznie ćwiczyć.

sobota, 14 lutego 2015

miało nie być o walentynkach, ale - w sumie - dlaczego?

potargana nataszka wycelowała granatową, niezbyt równo, za to całkowicie własnoręcznie wyciętą laurką, na której wczoraj tłustymi, co wyraźnie widać o tutaj, paluszkami najpierw narysowała, a potem wycięła i przykleiła wściekle czerwone serce, a na wszystkim napisała 'tata', więc tym wszystkim właśnie wycelowała rano w ojca jedynego, który stanął w drzwiach naszej szpitalnej izolatki ze śniadaniem dla córuni i wykrzyknęła: kocham cię, tato, wszystkiego najlepszego z okazji dnia zakochanych! tata odwzajemnił okrzyk, wycałował, zanadto nie gilgotał i niezbyt pofikali, bo dziecko było do kabla przypięte. i tak patrzyłam sobie na nich otrzymując jednocześnie sms od babci, że zoja kocha, tuli i mówi 'chodź, bo to nie ma co', i pomyślałam, że dlaczegóż ja walentynek nie lubię?

lubię. polubiłam. pokochałam.

to nic, że amerykańskie. niech sobie będą chińskie, ukraińskie, koreańskie. chociaż akurat nie wiem, czy koniecznie takie. to jest święto miłości. a miłość jest dobra. no i dobra.

swego czasu wymyśliłam, że to nie jest tak, że ja nie obchodzę walentynek, to one mnie nie obchodzą. a w tym roku sto procent mnie mówi, że to nieprawda. 

tylko, że dla mnie to nie jest dzień serduszkowych baloników, romantycznych kolacyj, seksownej bielizny i czerwonego wina pitego do smętów granych na instrumentach dętych ani drewnianych, ani blaszanych.

po raz pierwszy poczułam, że tak bardzo mam kogo kochać, że ktoś tak bardzo kocha mnie, i że ja w ogóle nie chcę się przed tym bronić.

że kiedy to starsze chude, blade ciałko się uśmiechnie, to mi przestają sprężyny od leżaka wchodzić w plecy, że jak to mniejsze ciałko zawoła 'mamiś kocham ciebie' do słuchawki, to zapominam, że tak dawno go nie widziałam, że zdążyło z ubrań wyrosnąć.

w szpitalu lukier się niczego nie trzyma, tak więc od niepolukrowanego ojca, w nieodprasowanym dresie i nieodświętnym zaroście usłyszałam najpiękniejsze życzenia świata: ty wiesz, że może ja bym ci nawet i kwiata kupił?

z tym, że ja nie chcę. mam ich. cały bukiet. a pachną wszyscy obłędnie.

chcę tylko być z nimi w domu.
i już.

wtorek, 3 lutego 2015

ludu, daj głos!

nie zdążyłam podsumować zeszłego roku, bo w sylwestra dowiedziałam się, że w nowy rok ruszam z dzieckiem do szpitala. nic to, pomyślałam, podsumuję sobie jak wrócę. cóż, nie wróciłam. jeszcze nie. siedzę sobie w szpitalnej izolatce i myślę.

a myśleć mam o czym.

już pomijam kwestie zdrowia mojej córki, pomijam kwestie swojej siły psychicznej, pomijam fakt, że młodszej córki nie widziałam ponad miesiąc.

dziś, podpisując zgodę na wstrzyknięcie pewnej substancji do ciałka nataszki, napisałam datę. którego dziś mamy? trzeci. lawina w mojej głowie ruszyła. trzeci – co? lutego. którego roku? dwa tysiące piętnastego. matko jedyna! przywołałam sama się do siebie. do pionu. do reala.

minął miesiąc nowego roku, a ja w starym dresie, pod starym adresem. z nowymi wątpliwościami.

rok temu kominek, który już nie jest kominkiem, zamieścił mój blog w nadziejach blogosfery. miałam plany. przeczytałam książki kominka, który już nie jest kominkiem, przemyślałam zmiany, znalazłam szablony, wykonawcę na zmianę imidżu, tylko czasu nie znalazłam.

a może to w ogóle nie o czas chodzi...?

czy chciałam, by mój blog był opiniotwórczy? jakoś nie wyobrażam sobie, żeby pan gerber czy pani bobo vita zapragnęli, bym pośród moich przeżyć reklamowała ich produkty. jedyny słoik, który gości w szpitalnej lodówce, to ten pełen zupy, z podpisem 'od babci bożenki', a podpis jest wydrapany na słoiku sercem, a nie kolorową etykietą.

czy mogłabym napisać o czymś tylko dlatego, że ktoś mi za to zapłacił? cóż, musiałby zgodzić się z tym, że napiszę prawdę. mogłabym pochwalić, że owszem, ecco robi zajebiste buty. z ceną adekwatną do zajebistości. i farbujące.

co ja mogłabym pochwalić? strzykawki? plastry? płyn do dezynfekcji? koreczki do zamykania centralnego dojścia? emolienty do dziecięcego ciała od dwóch lat zaklejonego plastrem? leki przeciwgorączkowe?

we wszystkim innym byłabym nieprawdziwa.

chyba, że jeszcze to, że piżama z haendem kurczy się w szpitalnej suszarce. owszem, jest przeurocza, a anna i elsa zerkające z bluzeczki doskonale umilają nam półtorej minuty dziennie przed snem.

rajstopy gatta również kurczą się w suszarce. jak dobrze, że mam młodszą córkę. kto wie, może nawet zdążę wrócić ze szpitala, nim zoja z nich wyrośnie.

mogłabym tak mnożyć.

przez moment pomyślałam, że zmarnowałam szansę daną przez kominka, który przez ten rok zmienił się w kogoś innego. że zmarnowałam rok. że miałam coś osiągnąć i mi się nie udało. otóż niczego nie zmarnowałam. jeździłam do szpitala. leczyłam dziecko. cały czas wychowuję dwie córki. troszczę się o ich ojca. pisałam prawdę, szczerze, od serca. zawsze w zgodzie ze sobą. a udało mi się bardzo wiele. zyskałam rzeszę czytelników, ludzi, którzy są ze mną, wspierają, czytają i pomagają mi dźwignąć chorobę nataszy.

że nie zarabiam na tym pieniędzy...?

jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, że czytam joanny bator 'ciemno, prawie noc', a z boku strony natychmiast wyświetla się 'żarówki osram. tanio'.

w zeszłym roku wzięłam udział w konkursie na blog roku. bez sukcesu. myślałam, że już tego nie zrobię. zrobiłam. znowu więc proszę o to, czego potrzebuję. a potrzebuję Waszego wsparcia. zwyczajnie, przyziemnie esemesowego.

biorę udział w dwóch kategoriach: blog parentingowy i tekst roku.

pomóżcie mi, proszę, dostać się do finałowej dziesiątki blogów parentingowych wysyłając na numer 7122 sms o treści A11336 (bez spacji). koszt to 1,23 zł. dochód będzie przeznaczony na fundację dzieci niczyje.

by pomóc mi dostać się do finałowej trzydziestki w kategorii tekst roku (zgłosiłam anatomię matki), wyślijcie proszę na numer 7122 sms o treści T11792 (również bez spacji).

można wysłać sms na dwie kategorie. nie można wysłać z jednego numeru dwa razy smsa z tą samą treścią.

niech moc będzie ze mną.

pomyślcie też, jakby to było fajnie, jakbyśmy już z nataszą wróciły do zojki. to nawet ważniejsze, niż sms, ale sms też poślijcie, co?

dziękuję.