niedziela, 27 września 2015

warto.

miałam piętnaście lat, pryszcze, złą fryzurę, ubrania ukradzione z niemieckiego kontenera dla biednych i swoje zdanie. byłam kundlem. mieszkałam ni to na wsi, ni to w mieście. miałam trochę mamy, trochę taty, a najwięcej to brata, ale w gruncie rzeczy byłam sama.

miałam pogląd, że zawsze spadnę na cztery łapy, co wiązało się z tym, że zawsze musiałam być na kolanach.

nos nosiłam wysoko, bo tylko wtedy mogłam się wyjebać na ryj z honorem. a wyjebywałam się wciąż. potykałam się o własne nogi, własne poglądy, własne zagubienie i ogólne zażenowanie swoją osobą.

byłam słaba i przestraszona, dlatego krzyczałam głośno i robiłam głupie rzeczy.

o szacunek i podziw nie umiałam zawalczyć inaczej, niż balansując na krawędzi życiowej żyletki otumaniając się substancjami, o konsekwencji użycia których nie myślałam, bo zdaje się, że myślałam zupełnie o czym innym, jeśli w ogóle skalałam się wówczas jakąkolwiek myślą.

nieustanne próby zaimponowania innym, mające na celu zyskanie wiary w siebie, kończyły się dla mnie nienajszczęśliwiej, jednak jakiś anielski kot zawsze nade mną czuwał i jakoś mnie na te cztery łapy rzucał.

mam wyrwane z kontekstu zdania w pamięci, mam gorzkie uczucia na wspomnienie wydarzeń z wtedy, mam też wiadro wstydu i drugie wiadro arogancji i braku pokory, z którego ulewam trochę na otoczenie, jak zaczyna mnie ranić.

po osiemnastu latach byłam na spotkaniu w szkole, z której mnie dwa razy dyscyplinarnie usunięto.
wśród ludzi sukcesu, biznesmenów, projektantów, dizajnerów, przedsiębiorców, zlajtowanych, jeżdżących latem do ciepłego kraju, zimą do zimnego, spokojnych, osadzonych w swoich bezpiecznych realiach, miłych, bardzo miłych ludzi. 

nigdy tam nie pasowałam. 

dla niepoznaki włożyłam sukienkę, co za czasów szkoły zdarzało się rzadko, i buty od projektanta, o czym wówczas mogłam tylko pomarzyć. pod porządną fryzurą i makijażem skrywającym niedoskonałości podobne do tamtych schowałam te same lęki i uczucia co wtedy. 

wstyd mi, że mnie wyrzucono ze szkoły, wstyd mi, że moja klasa z moim wychowawcą ręczyli, żeby mnie z powrotem do tej szkoły przyjęto. wstyd mi, że nie mam firmy, pieniędzy na koncie, ani w skarpecie, że na wakacjach byłam pierwszy raz od pięciu lat. wstyd mi, że pijana dawno temu razem z jakimiś zbirami kazałam taksówkarzowi wjechać polonezem do internatu. wstyd mi, że tłukłam żarówki na korytarzu, żeby stróż szedł zobaczyć co się dzieje, a wtedy ja uciekałam z internatu.

ale kiedy mój wychowawca pyta czy przyjadę do szkoły poprowadzić zajęcia, poopowiadać o życiu, o talencie, o warsztacie, o doświadczeniach, o sile, o wytrwałości, bo młodzież przychodzi na lekcję pięć minut szybciej, żeby przeczytać mój wpis na blogu, to wiem, że było warto.

poniedziałek, 21 września 2015

w moim domu się nie mówi

bądź grzeczna.
usiądź normalnie.
zjedz ładnie.
musisz być dzielna.
nic się nie stało.
nieważne.
za mamusię tatusia babcię dziadka.

mówi się

boli mnie, jak tak robisz. albo nie lubię jak tak robisz.
usiądź bezpiecznie. albo zdejmij buty z krzesła.
zjedz, proszę.
może cię boleć. masz prawo czuć lęk i zniecierpliwienie. i ból. i żal. masz prawo czuć, co czujesz.
co się stało?
co chcesz mi powiedzieć?
jedz na zdrowie.

co to znaczy grzeczna? zapytała mnie kiedyś natasza. a ja pomyślałam: rób tak, jak ja chcę. bo taka jest norma społeczna, którą nie wiem kto ustalił. pan sawuar wiwr. tradycja. kultura. dorośli. fu, dorośli. powiedziałam zaś: "przepraszam" i zamalowałam to słowo na fluorescencyjny kolor, który pulsuje mi żółcią, jak je usłyszę.

to samo się tyczy "normalnie". "nie wypada". "powinnaś". "tak się nie robi". "zjedz ładnie, stój ładnie, usiądź ładnie, uśmiechnij się ładnie, powiedz ładnie". wszystko miga mi w głowie, jak wyłączona sygnalizacja. niby nie działa, ale cały czas ostrzega.

nikt nie musi być dzielny. ktoś może chcieć, niech będzie. niech mu będzie. czasem ktoś jest dzielny, choć tego nie wie, bo jest dzielny tylko dla kogoś, kto odnosi tę dzielność do siebie. być może twoja dzielność, to moja codzienność. być może zamiast dzielni, lepiej, żebyśmy czasem byli niedzielni.

nic się nie stało? jak to się nic nie stało? biegła, przewróciła się, zdarła kolano. lalka zgubiła rękawiczkę. upadł kamyk. polała się bluzka, to nic, że wodą. jak to się nic nie stało?? właśnie runął czyjś niewielki, być może całkiem malutki, ale jednak wszechświat. skąd wiesz, że jest mniejszy od twojego?

nieważne?
właśnie, że bardzo ważne. 
jeśli dzisiaj okaże się nieważne dla ciebie, jutro ty okażesz się nieważny dla nich. ważne.

za mamusię? ja nie potrzebuję, ja się sama nażrę, jak tylko dopadnę do czekolady.

tego jest więcej. ale siedzi w kagańcach w zagłębieniach umysłu. w tych ciemnych wilgotnych lochach z napisami "muszę", "powinnam", "należy".

pragnę, by wylądowało tam jeszcze oślizgłe "zaraz", które wypowiedziane codziennie miliard razy odsuwa mnie coraz dalej od dzieci szurając taboretem ze mną po zimnej podłodze.

powinnam zapomnieć o "zaraz". gdzie tam powinnam. muszę! tak własnie należy zrobić. inaczej nie wypada. to jest bardzo, ale to bardzo niegrzecznie mówić do dzieci "zaraz".

no ale nie mam wyjścia, jak coś chcą, gdy obżeram się czekoladą.

czwartek, 3 września 2015

deseczka.

miałam temat. miałam taki temat, że mucha nie siada. że matka nie siada. ale to akurat nic ciekawego, codzienność. nuda. matka nie siada, bo biega za dziećmi, przed dziećmi, nad dziećmi, obok dzieci. bo ucieka przed dziećmi, bo sprząta, pierze i gotuje. wieczorem matka siada, a wraz z matką siada jej na psychę. matka siedzi, życie towarzyskie leży, a atmosfera w domu kuleje.

jakby sobie wyobrazić, że każdy dzień jest w chuj wielką dziurą w ziemi, czarną otchłanią i przepaścią, a pośrodku przepaści biegnie nitka-mostek, taka pochyła deseczka ze sznurkami na końcach, to ja właśnie na takiej deseczce codziennie balansuję. przodem wesoło albo totalnie niewesoło, smutno, z płaczem, ze smutkiem, z rozżaleniem, z parasolką i w kaloszach w ukrop, albo w pelerynie, która się ciągnie, a którą się nadeptuje, w ręczniku, w opasce na włosy założonej jak okulary biegną dziewczyny, a za nimi ja. próbuję tak balansować ciałem na deseczce, żeby się nie sturlały. nagarniam je rękami, nogami, biodrem, torbami, co je akurat niosę, albo z którymi kiedyś pójdę, nasuwam na bezpieczny środek deseczki.

i myślę sobie co to ze mną robi. i myślę, że wiele.

i wczoraj postanowiłam, że o tym napiszę. jak kudły mi wiszą z tej deseczki, jakbym się chciała przewrócić, a nie mogę, jak nie doganiam dziewczynek, w rezultacie jak mnie to wkurwia.

i co? i nie dziś.

pędzona na przeciwne krańce mojej psychicznej deseczki, bywam w miejscach przedziwnych, miejscach, do których mnie nie wiem co zaniosło. próbuję jakoś rozszerzyć swoją strefę komfortu, dostarczam sobie wrażeń, bo chyba mam, kurwa, za mało z dwójką dzieci, bez domu, na kilku metrach, ze szpitalem w tle i wakacjami, na które mam zamiar pojechać samochodem na drugi koniec europy zaraz po występie pojutrze. no naprawdę za mało. jeszcze! jeszcze! woła mój umysł i prowadzi mnie, a ja daję się prowadzić. 

idę parkingiem podziemnym. w mieścinie małej. podpółziemnym, bo mieścina naprawdę mała. idzie kafar w sandałach i skarpetkach z panią. pani jest starsza. od kafara i ode mnie. kafar młodszy. mijam ich. pani jest okrągła jak bułeczka. uśmiechnięta jak księżyc. miękka i ciepła jak drożdżowe ze śliwkami. mówi do kafara "nie traktuj mnie jak szeregowca. zabraniam mówić do siebie: matka". kafar się zgina w pół i przytula do mamy. 

panie kafarze, jak pan będzie bronił polski podczas wojny i zabraknie panu sił, a jednak jest pan patriotą, bo pan poszedł do wojska, to niech pan sobie pomyśli o polsce jak o pana mamie. jeśli z taką miłością będzie pan jej strzegł, to obiecuję, że nie wyjadę pierwszym transportem.

jadę porażona tą pokapaną naokoło nich miłością. zauroczona. myślę, jak to jest. jak zawsze jesteśmy dziećmi i jak zawsze już będę mamą. wjeżdżam do jakiejś wioski. droga bez pobocza. jedno przejście dla pieszych. widzę panią z trójką dzieci. z daleka wiem, że się zatrzymam. ona jeszcze nie. trójkę dzieci w wieku jakieś 5, 6 i 7 lat trzyma jednocześnie za ręce. zatrzymuję się, ona jeszcze rozgląda się tysiąc razy na prawo i lewo i w podziękowaniu pokazuje szczery, bezzębny uśmiech. trzymając całą trójkę, objuczona jak ja, przechodzi przez ulicę. i przez moją głowę.

oglądam się za nimi, widzę niebieskie tornistry, niebieskie koszulki i blond czupryny.

jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś zdjął skarpetki, byłby ...lepszy? jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś wstawił zęby, to byłby ...lepszy? 
mam skarpetki na umyśle i jestem emocjonalnie szczerbata. mimo tego moje dzieci mnie kochają. po co te oceny? po nic.

przez kilka lat jeździłam niebezpieczną, szybką drogą bez pobocza. również przez kilka lat spotykałam tam chłopca, który szedł brzegiem z tornistrem, w kamizelce o siódmej rano, po śniegu, błocie, plusze, mrozie, upale, do szkoły. każdego dnia. jego, jak mniemam, mama, szykowała go, zakładała mu czapkę, odblaskową kamizelkę i ten ludzik szedł uparcie sam po wiedzę. "to niebezpieczne" myślałam. a jego mama, jak my wszystkie, w domu lub gdzie indziej, próbowała po prostu nie spaść ze swojej deseczki.

jeśli jeszcze raz pomyślę, że mnie własne dzieci denerwują, to - przysięgam - palnę się deseczką w łeb.