środa, 23 marca 2016

blog roku.

w piątek przed południem natasza ma zajęcia z integracji sensorycznej. nie lubię odwoływać potrzebnych zajęć, nie lubię przekładać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, bo to zawracanie głowy prowadzącym, zmiana naszego rytmu, a potrzebujemy go - i ja, i dzieci. więc kiedy okazało się, że pociąg do warszawy mamy o 12:39 i będziemy o 17:30, czyli w hotelu o 18:00 spacerkiem, bo niedaleko z dworca, a taksówkarz by nas pewnie zabił za taki kurs, a organizatorzy gali blog roku poprosili, by być o 19:00, to będzie w sam raz. 

mówiąc najoględniej, pomyślałam, że się spóźnię pół godziny na to pierwsze wejście, więc zdążę sobie nakręcić włosy, z pomocą ojca jedynego oraz falownicy, o której dowiedziałam się od fryzjera we wtorek. zaraz po tym, jak pofalował mi włosy, pognałam się pouczyć tekstów, bo wieczorem miałam stand up, a w sobotę, niedzielę i poniedziałek zoja gorączkę. 

w środę ruszyłam po falownicę i rajstopy, takie bez szwów, żebym nie miała paska na brzuchu, a w pończochach wyglądam jak zło konieczne, lecz gdy płaciłam za rajty, zadzwonił ojciec jedyny, że ma gorączkę i dreszcze. falownica majaczyła na horyzoncie, jak mój mąż w malignie, ale pomyślałam o dwójce dzieci, chorej mamie, chorym mężu i chorym jednak pomyśle, żeby może jednak spróbować jeszcze wejść po tę falownicę i odpuściłam.

trudno, trudno. będę taka niepofalowana jakaś. trudno. porobię się zgoła inaczej, ważne, że rajty mam i tylko niewielką gorączkę, o czym pisałam już uprzednio. kupiłam w zamian czerwoną szminkę we czwartek, jak ojciec jakoś ożył, a ja odleżałam od rana. 

w piątek pozostało już tylko pojechać do warszawy i już.

bilet na ostatnią chwilę kupiony uświadomił nam, że miejsc siedzących nie ma, ale że my młodzi, to spokojnie parę godzin pokaszlemy na korytarzu. jakiś czas temu jechałam jakimś ekspresem i to nieprawda, że miejsc nie ma. się siada i się przesiada, bo to pkp przecież to oni ten system mają kulawy, przecież od kutna może ktoś miejscówkę kupił, a już w poznaniu miejsca w systemie nie widać - biadoliłam, jakbym miała etat w pkp, co swego czasu nie było dalekie od prawdy. zwłaszcza wtedy, jak w nocnych pociągach zamykało się od środka przedział łańcuchem i kłódką, a wyrozumiali konduktorzy sprawdzali bilety przez szybę.

grunt, że jedziemy. bez falownicy, już prawie bez gorączki, ważne, że zdążymy. to, że na przesiadkę w poznaniu było osiem minut, a pociąg spóźnił się dziesięć, zdawało się nie mieć znaczenia. byłam pewna, że poczekają, przecież muszą. do jasnej anielki. 

na stojaka w korytarzu, jak za dawnych czasów w hbo, haha, hihi, zabijają długie minuty rodzice jedyni. i tak do samej słupcy. w której to okazało się, że proszę państwa awaria i dalej nie jedziemy. trzeba stąd spierdalać - powiedziałam do męża najszczerzej i najprościej, jak mi do głowy przyszło. obczailiśmy w telefonach połączenie i dalejże: do konduktora idź zapytaj - mówię. poszedł, przyszedł i nie wie. a ja naprawdę polskę a do polski b i ąę przejechałam pociągiem z południa na północ oraz naokoło. i idę do młodego i mówię, że ja muszę. że jest połączenie i ja się muszę wydostać. na co młody konduktor odblokował swój telefon zygzakiem zorra, jak wszyscy, co mają numeryczny kod na telefonie i mówi, żebym do kierownika pociągu poszła. 

jest kierownik, szluga pali, uderzam i jak stara "panie kierowniku" - mówię. "ja muszę być w warszawie. muszę. może być szesnaście przesiadek, ale ja muszę. ja kupię sto biletów, ale to połączenie co wynalazłam, to ja muszę". "czekaj pani" - mówi kierownik - "czekaj chwilę".
poskrzeczał do łoki toki, łoki toki odskrzeczało i pan kierownik powiedział "zatrzymamy ekspres z berlina. on się tu nie zatrzymuje, ale się zatrzyma". uśmiechnęłam się jak tylko potrafiłam najpiękniej, wykaszlałam radosne "dziękuję", bo oskrzela na wietrze przypomniały, że są i że się kurczą, jak mój czas w drodze na galę.

za czterdzieści minut w warunkach plus dwa bez poczekalni zatrzymał się ekspres, przed wejściem do którego powiedziano nam: "halo halo, nie wszyscy państwo się zmieszczą". ponieważ byłam w dwutysięcznym roku na sylwestra gdzieś daleko i jechałam na klamce od kibla, bo weszłam przez okno, a mojego ówczesnego partnera stratowano zaraz po tym, jak z plecakiem ze stelażem przewrócił się na plecy i udawał niechcący żółwia na peronie, wiedziałam, że walka będzie zajadła.

z mojego ryja dało się wyczytać determinację i nerwowe żarty. wsiedliśmy. wraz z całym poprzednim pociągiem musieliśmy się dość zintegrować, ponieważ staliśmy na sobie, kaszleliśmy na siebie i czytaliśmy sobie przez ramiona przez kolejnych kilka godzin.

ucieszyłam się, że ojciec jedyny zagorączkował, bo gdybym kupiła tę cholerna falownicę, targała ją ze sobą i nie użyła, byłabym zła. a tak byłam radosna. mąż mój ukochany przepowiedział, że o 19:00 będziemy w hotelu. i byliśmy. a o 19:40 mogli mnie państwo zobaczyć wykąpaną, z ułożonymi włosami, w makijażu, w wyprasowanej sukience i ze szczątkami gorączki na gali blog roku.

po przekroczeniu drzwi poproszono mnie, bym stanęła na ściance. stanęłam, żądna czegokolwiek, uśmiechnięta jak do udanego zdjęcia. traf chciał, że trafiłam na ściankę po prokopie i jedyne co zobaczyłam, to bandę fotografów patrzących w aparaty czy im prokop ładnie wyszedł.

może to i lepiej?


ps dziękuję za smsy, dziękuję patrykowi v. za werdykt i mnóstwo pięknych słów, które w moją stronę skierował. nie umiałam wydobyć z siebie spokoju. ale mam go. miewam. o dobrych ludziach, których spotykam na swojej drodze - wkrótce.

czwartek, 17 marca 2016

ach, co to był za trup.

jakoś tydzień temu zostaliśmy z ojcem jedynym zaproszeni do znajomych na trzydzieste urodziny pani domu. 

jako że mamy ten czas za sobą, a także uznaliśmy zgodnie, że był to najlepszy czas w naszym życiu, postanowiliśmy się pochichrać i starszej pani kupiliśmy włóczkę i druty.

inni goście postanowili starszą panią odmłodzić i kupili jej seksi-strój pielęgniarki, że w tym wieku to już trzeba jakoś libido do pracy namówić.

ogólnie śmichy-chichy, picie wódki i takie tam.

w okolicach dwunastej mój żal do świata w temacie "w ogóle się nie upiłam" sięgnął zenitu. wtedy to nowy kolega zaprosił nas na rytuał szamański polegający na zażyciu jakiejś tabaki.

miałam dosięgnąć absolutu, ale za szybko pierdolnęłam o ziemię. wijąc się w konwulsjach, owszem, widziałam kogoś w rodzaju boga, ale był nim mój mąż we własnej osobie oraz w moich wydzielinach. ja pierdolę. to naprawdę było dostępne, legalne i zdrowe. ja byłam jedynie chora po tym cała niedzielę. wywróciłam się na lewą stronę, chciałam spektakularnie odejść w zapomnienie i w zapomnieniu, wydając z siebie bliżej nieokreślone dźwięki i takie same produkty przemiany materii. dziękowałam ojcu jedynemu, że a. zdecydował się na życie ze mną, b. trzyma mnie mocnym uściskiem nad kiblem. raz jedna, raz druga myśl brała górę, ale na szczycie i tak były womity.

w niedzielę, kiedy próbowałam ochłonąć, wrócić do życia, ucieszyć się, że to życie jeszcze w ogóle mam, zagorączkowała zojka. ale nie jakieś tam trzydzieści osiem siedem. pojechała na grubo pod czterdziechę. spoko, myślę, wczoraj prawie nie umarłam, po coś jeszcze żyję, damy radę. gorączka nie spada, ja padam, jakoś tak naturalnie, bez zdziwienia.

kiedy po trzech dniach nastawiania budzika na co czterdzieści minut, żeby schłodzić dziecię, bo przeciwgorączkowe nie dawały rady, zoja wreszcie ożyła, padliśmy my. dorośli.

teściówka, którą zawładnęłam sobie do bycia mamą i mąż, którego zawładnęłam sobie tak o, bo fajny jest. i ja, wisienka na torcie, na koniec. spoko, myślę znowu, już raz umierałam w tym tygodniu, dam radę. ale.

jest czwartek. gorączkujemy wszyscy oprócz nataszy. lepiej mi było w poprzednim umieraniu jednak, bo ożyłam na drugi dzień.

a jutro gala blog roku. miałam być świeża, wypoczęta i opalona. będę śpiąca, spuchnięta i czerwona.
dreszcz, który powinien być dreszczem emocji, będzie próbą utrzymania rozgorączkowanego ciała w ryzach. a brak tchu nie będzie przytkaniem z powodu przeżyć, a walką, by w ogóle przeżyć. 

mimo wszystko, trzymajcie kciuki.