zawsze to robię. pakuję się do jednej niedużej torbywalizki, się i dziecko, oczywiście moje są tam: piżama i koszulka, a dziecka: sukieneczki, spódniczki, legginsy, rajtuzki, buciczki, skarpetunie i o wiele więcej paruń majtuniuniów, niż potrzeba.
szpitalna rewia mody, warszawa łelkam tu. a bo może zachce spódniczkę, a może sukienkę, przecież jadę samochodem, a jak się spoci, zakrwawi, obleje, a jak niedajpanieboże zostaniemy?
do swojej damskiej torebki dokładam już tylko książki, żarcie, kubek, ładowarkę, półtora litra wody, termokubek, przekąski, kredki, brokat w kleju, zakopiańskie korale i pudełko faszerowanych jajek, co teściówka przywiozła, bo po pierwsze - dobre, po drugie - natasza z chęcią zjadła, a po trzecie - bo są.
dziecko zabiera ze sobą już tylko plecak ze szmacianą lalą nataszą, sześciocentymetrowym, również szmacianym delfinkiem wypełnionym piaskiem, łamigłówkami dla ośmioletnich dzieci, które rozwijają jedynie frustrację wynikającą z nieogaru ilorazu oraz iloczynu, zszywaczem, temperówką o fi niepasującym do powziętych kredek oraz pluszową maskotką dla wielkiej plastikowej lali hani - bobasa, która to lala już nigdzie nie wlazła, to znaczy nie do końca, albowiem mianowicie luzem pod pachę. moją.
jedziemy na jedną noc.
standardowo dzieje się tak, że natasza w drodze zasypia, zazwyczaj pod szpitalem, zazwyczaj usypia ją mantra "kiedy" wyta od połowy drogi, czyli od dwóch i pół godziny.
no i ja z tym majdanem muszę się dostać do pokoju hotelowego.
wcześniej muszę tylko dolać płynu do chłodnicy na środku drogi.
to jest środek mojej życiowej drogi w ogóle - tak myślę, kiedy wsiadam do auta skostniała z zimna i ujebana.
i co mi więcej zostało, niż po ciemku zjeść te wszystkie jajka z pudełka, na środku tej mojej drogi, faszerowane już nie tylko pieczarkami i majonezem, ale gronkowcem, kurwa, salmonellą i niewielką ilością różowiutkiego petrygo.
dlaczego ja w ogóle wiem co to jest petrygo, chłodnica i uszczelka pod głowicą? dlaczego ja wiem co to są histiocyty i neutrofile? dlaczego ja mam zapalenie spojówek, zoja ospę, teściowa jakieś zapalenie krtani, ojciec jedyny zwykłe przeziębieniowe podduszanko, a natasza gil wielkości lodowca?
gdyby mi mąż dziś rano nie polał oczu wrzącym rumiankiem, to ja bym ich w ogóle nie otworzyła. owszem, marzyłam, żeby poleżeć z zamkniętymi oczami, ale nie, kurwa, z obustronnym zapaleniem spojówek, jak się domyślam!
i tak sobie dywaguję przy jajeczkach, palce już czyściutkie, otarte o śliskie białeczko, coś mi tam chrzęści w ząbkach, popijam niefirmowym napojem energetycznym, jakże zdrowym i oczy mnie zaczynają swędzieć. jeszcze tylko dojechać pod szpital, myślę, mantra "kiedy" zmieniła się w melodyjne chrapanie z pogwizdywaniem, jakby nataszkę stworzyli w studio filmowym se-ma-for, zwłaszcza ci, co podkładali głos pod chrapiącego reksia.
warszawę przemierzam na pamięć, zabieram się na raz z całym tym jebanym majdanem, wyglądam jak połowa naszych starych handlujących czymkolwiek na węgrzech na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
szpitalna rewia mody, warszawa łelkam tu. a bo może zachce spódniczkę, a może sukienkę, przecież jadę samochodem, a jak się spoci, zakrwawi, obleje, a jak niedajpanieboże zostaniemy?
do swojej damskiej torebki dokładam już tylko książki, żarcie, kubek, ładowarkę, półtora litra wody, termokubek, przekąski, kredki, brokat w kleju, zakopiańskie korale i pudełko faszerowanych jajek, co teściówka przywiozła, bo po pierwsze - dobre, po drugie - natasza z chęcią zjadła, a po trzecie - bo są.
dziecko zabiera ze sobą już tylko plecak ze szmacianą lalą nataszą, sześciocentymetrowym, również szmacianym delfinkiem wypełnionym piaskiem, łamigłówkami dla ośmioletnich dzieci, które rozwijają jedynie frustrację wynikającą z nieogaru ilorazu oraz iloczynu, zszywaczem, temperówką o fi niepasującym do powziętych kredek oraz pluszową maskotką dla wielkiej plastikowej lali hani - bobasa, która to lala już nigdzie nie wlazła, to znaczy nie do końca, albowiem mianowicie luzem pod pachę. moją.
jedziemy na jedną noc.
standardowo dzieje się tak, że natasza w drodze zasypia, zazwyczaj pod szpitalem, zazwyczaj usypia ją mantra "kiedy" wyta od połowy drogi, czyli od dwóch i pół godziny.
no i ja z tym majdanem muszę się dostać do pokoju hotelowego.
wcześniej muszę tylko dolać płynu do chłodnicy na środku drogi.
to jest środek mojej życiowej drogi w ogóle - tak myślę, kiedy wsiadam do auta skostniała z zimna i ujebana.
i co mi więcej zostało, niż po ciemku zjeść te wszystkie jajka z pudełka, na środku tej mojej drogi, faszerowane już nie tylko pieczarkami i majonezem, ale gronkowcem, kurwa, salmonellą i niewielką ilością różowiutkiego petrygo.
dlaczego ja w ogóle wiem co to jest petrygo, chłodnica i uszczelka pod głowicą? dlaczego ja wiem co to są histiocyty i neutrofile? dlaczego ja mam zapalenie spojówek, zoja ospę, teściowa jakieś zapalenie krtani, ojciec jedyny zwykłe przeziębieniowe podduszanko, a natasza gil wielkości lodowca?
gdyby mi mąż dziś rano nie polał oczu wrzącym rumiankiem, to ja bym ich w ogóle nie otworzyła. owszem, marzyłam, żeby poleżeć z zamkniętymi oczami, ale nie, kurwa, z obustronnym zapaleniem spojówek, jak się domyślam!
i tak sobie dywaguję przy jajeczkach, palce już czyściutkie, otarte o śliskie białeczko, coś mi tam chrzęści w ząbkach, popijam niefirmowym napojem energetycznym, jakże zdrowym i oczy mnie zaczynają swędzieć. jeszcze tylko dojechać pod szpital, myślę, mantra "kiedy" zmieniła się w melodyjne chrapanie z pogwizdywaniem, jakby nataszkę stworzyli w studio filmowym se-ma-for, zwłaszcza ci, co podkładali głos pod chrapiącego reksia.
warszawę przemierzam na pamięć, zabieram się na raz z całym tym jebanym majdanem, wyglądam jak połowa naszych starych handlujących czymkolwiek na węgrzech na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
to, co mi się niebezpiecznie zsuwa, to natasza. pokój na pierwszym piętrze, a jakże. myślę co pierdolnąć. ale wszystko sobie nawieszałam na siebie, trzymam jedynie dziecko wbijając mu klucze w żebra. co tu dużo gadać, chcę umrzeć. ale nie chcę tak naprawdę. po prostu mam dość, ale ten dzień nie różni się szczególnie od wczoraj, ani od jutra, więc biorę niepierdolę, uśmiecham się i żyję. jeszcze. bo po tych jajkach z brudem z silnika to nie wiem ile jeszcze. i siku idę, i już tylko łazienka zalana. jutro. jutro się tym zajmę.
i wychodzę z łazienki, i widzę, jak w półśnie moje sześcioletnie (za miesiąc), metrowe i piętnastokilowe dziecko próbuje zsunąć dwa łóżka i szepcze: żebyś mogła mnie tulić.
ach, to po to wszystko.
zsuwam łóżka,
zsuwam się i ja.