poniedziałek, 4 marca 2013

wiochna.

najpierw czekam z jakąś niepisaną tęsknotą. na słońce, na energię, na życie. na wiosnę.
potem okazuje się, że ona jest. że przyszła. że ja wyszłam na dwór, choć nie powinnam. ale co mam powiedzieć dwulatce? "mamę ciągnie brzuch, bo krewetka dzidziuś..." - słyszała to już tyle razy. i jeszcze wiele razy usłyszy, jeszcze zdąży na krewetce dzidziusiu zawiesić wszystkie znienawidzone psy nieobejrzane na ostatniej wystawie psów rasowych, bo taki rodzice chcieli prezent dwulatce zrobić. nie żeby ją wystawić, tylko, żeby sobie popatrzyła na pieski, przecież tak lubi zwierzątka. zwierzątka tak, ludzi nie. napierdalania słabą i zbyt głośną "muzyką" z pierdzących  głośników też nie. to jest dziecko audiofila. i audiobooka. to jest wzorzec gustu. to jest wypadkowa nas samych, więc skoro ja się męczę, ojciec jedyny się męczy, to jakże ona ma się cieszyć? nic to. 
wyszłam na dwór. na pół godziny, później pójdę na godzinę.
bezchmurne niebo bezlitośnie smagało mnie po nieposmarowanym ryju. ryj wystawiam do słońca i czekam aż spali niemoc, dół. i chuj.
nie pali.
więc ze spuszczoną głową wpatruję się w kępki pozostałego śniegu. w zamarznięty brud. trzymam się tego, jak ostatniego bastionu mnie samej. wiem, że w końcu cholera wzejdzie tak wysoko i na tak długo, że stopi zmarzlinę. że będę musiała się poddać. żyć dalej, może nawet się uśmiechnąć. póki co brodzę w błocie, pokazuję dziecku żurawie i jastrzębie udając, że to cudowne. cudowne? dziś nie. dziś jeszcze nie mam w sercu wiosny. dziś jeszcze wiosnę mam w dupie. o, przebiśniegi nie rozwinęły się bardziej. czyli nie tylko ja pikuję jeszcze. nie tylko ja jeszcze nie potrafię się przedrzeć przez darń. na szczęście jest zimno. na szczęście.
ale przez rozpulchnioną glebę już pcha się życie. tak jak przez moje nabrzmiałe krocze. niech to moje małe życie jeszcze się nie pcha. niech jeszcze nie kiełkuje. z każdym krokiem moje drugie dziecko osadza się w kanale rodnym. i czuję to. odliczam tydzień po tygodniu kalkulując w głowie szanse na przeżycie. z każdą sobotą robię coraz większe uf. ufam mu/jej, że wie, co robi. że przyjdzie, kiedy ma przyjść. że stanie się to, co najlepsze dla nas.
w głowie dudni miniona kradzież. musiał nas okraść ktoś blisko nas. ktoś kto nas zna, kto wie, kto bywa. no więc może i to czyta. nie życzę ci niczego dobrego, złodzieju. częściej bluzgam, niż bluźnię, ale teraz nie mam wyjścia. nie jesteśmy bogaci. ciężko zarabiamy na swoje rzeczy. wiem, że to tylko rzeczy, ale nie muszę się tego dowiadywać w taki sposób. niech ci uschnie kończyna. jedna, druga, trzecia. niech ci uschnie serce. masz serce?
być może za bardzo skupiam się na tym, czego nie mam. za mało pamiętam o tym, co mam. no to krótki (bardzo krótki) rachunek. co mam. mam skracającą się szyjkę macicy. mam doła. mam cellulit. i mam dość.

2 komentarze:

  1. Magda, trzeba dziecko do schroniska zabrac.

    OdpowiedzUsuń
  2. ta kradziez to mnie rozwalila... (wiem, pisalas o niej wczesniej)
    wspolczuje

    OdpowiedzUsuń