niedziela, 28 lutego 2016

piona, nataszko!

już nie pamiętam bólu. pamiętam, że bolało. jakiś czas temu jeszcze pamiętałam to mrowienie w piersiach, które towarzyszy wyciekającemu z nich pokarmowi.

raz po raz czuję takie bąble w brzuchu, jakby tam siedział płód i kopał. bardzo rzadko. zanika.

pięć lat temu urodziłam swoje pierwsze dziecko. pięć lat temu. pięć.

pół polski wie, że chciałam się powiesić na kablu od ktg oraz że był to pierwszy z najwspanialszych dni w moim życiu.

pięć lat temu wydałam na świat człowieka. wyparłam. z trzewi moich wydostało się życie. to ja je urodziłam. urodziłam. własnymi siłami. 

miałam tyle siły, żeby to życie nosić i urodzić. 
mam tyle siły, żeby to życie wspierać na każdym kroku. nie mam tyle siły, żeby powściągnąć nerwy czasami. wszystko ewoluuje.

pamiętam, jak położyliśmy nataszę w jej (później jej i zoi) pokoju, na kanapie, z której czasowo eksmitowaliśmy koty, patrzyliśmy na nią i zadawaliśmy sobie pytanie z gatunku trudnych: i co teraz?

teraz było wczoraj jakby, a trochę jednak jakby przedwczoraj.

pięć lat temu popłakałam się jak dawno nie i długo później też nie, a potem zjadłam zimny gulasz z żołądków, bo taki mianowicie był obiad w szpitalu.

chciałam ją rodzić w domu, na szczęście ojciec jedyny się nie zgodził. dostałam albowiem krwotoku i zeszłabym niechybnie. ja i ona. ona - prapoczątek.

jest.

ona jest. ja jestem.

żyje pięć lat, od trzech w leczeniu. poprzednie urodziny w izolatce i różowej sukni księżniczki. całe pół godziny ustała na osłabionych nóżkach. tym razem urodziny trwały trzy dni i zakończyły się żalem, że tak krótko. tym samym zaczynam się obawiać wesela.

wesela. czy kiedykolwiek będzie? kim będzie? kim jest? co mogę jej dać? każdy mój dzień kształtuje ją. odpowiedzialność jest wielka. nie waham się co robić, czasem żałuję, że coś zrobiłam. walor edukacyjny jest taki, ze pilnuję się, by następnym razem nie robić. i z tego też płynie dla niej nauka. czy coś zrobię, czy czegoś nie zrobię, dla niej może być dobrze, albo źle. zawsze pragnę dobrze, ale czy w rzeczywistości jest to dobre również dla niej? czy tylko dla mojego wyobrażenia o niej?

trudne. pięć trudnych lat, w których cały czas przeważa jednak wspaniałość.

przez ten czas przespałam może z sześć nocy, z czego dwie przedwczoraj i wczoraj.
przez ten czas nie zapomniałam, jak bardzo lubię spać, najbardziej zaś nie zapominam o szóstej nad ranem. codziennie.
przez ten cały czas przeczytałam milion książek dla dzieci i coś przeciwnego milionowi książek dla dorosłych. percepcja wieczorami ujemna.
przez ten cały czas nie przestaję podziwiać swoich córek.
przez ten cały czas nie mogę się nasycić tym, że wydałam na świat takie wspaniałe życie.

tymczasem wczoraj wieczorem jedno z tych żyć powiedziało do mnie: mamo, wy jutro rano pośpijcie, a ja sobie ponaklejam naklejki. zawsze była słowna, wszystko w terminach, rosyjskie imię, niemiecka precyzja. jak powiedziała, tak zrobiła. 

pięć lat nie spałam do ósmej przed południem.

dziś kolorując powiedziała: "uwierzyłam w siebie, więc narysowałam to co umiałam najlepiej, jak umiałam. nie wyszło mi, ale nie płakałam, bo szukam rozwiązań, nie problemów. i to jest najważniejsze". 
cieszę się, że zdołałam jej przekazać to, nad czym w swoim życiu nadal pracuję.

sto lat córeczko. sto lat w zdrowiu. a resztę ci załatwię.

środa, 24 lutego 2016

przypomnienie.

wczoraj uroczyście obchodziliśmy czwarty tydzień kataru i kaszlu. żeby przez ten czas nie było nam nudno, zojka gorączkuje raz po raz, zazwyczaj wtedy, kiedy uzna, że trzy pobudki w nocy to za mało. za dużo śpimy. nie spać, zwiedzać. 

w ten sposób zwiedzam po nocy lokum snując się noga za nogą do pokoiku na czas mieszkania u babci zajętego przez dzieci. dzieci zaznaczyły swój pokoik chaosem, nad którym nieumiejętnie próbuję zapanować oraz kredkami.

zoja pomazawszy ścianę oznajmiła babci, że "zielony labijynt!", a na moje donośne, niekończące się i z wyrzutem czynione upomnienia, że "tak nie wolno" i że "nie rysuje się po ścianie, tylko po kartce" dzień później oznajmiła: "czejwony labijynt!". jedno jej trzeba przyznać, nie wiadomo kiedy pięknie nauczyła się rozróżniać kolory.

ojciec jedyny ze szwagrem jedynym są umówieni, że kiedy wszystkie dzieci podrosną na tyle, by nie siać już takiego spustoszenia, zawezwą buldożer, wyszpachlują i pomalują wszystko w mieszkaniu od nowa i wtedy się będzie czyściutko żyło babci, że hoho. do tej pory babcia sumiennie zamiata swoje małe zgliszcza po naszych dzieciach i próbuje doszorować nowe labijynty wyskakujące zza drzwi, jak diabeł z pudełka.

cztery tygodnie gila, kaszlu, gorączki i prawie niewychodzenia z domu. tłumaczenia co rano, że na zajęcia nie, na tańce nie, do montessori nie i do pani magdy też nie. natasza nauczyła się liczyć do stu, zoja doskonali psucie czegokolwiek, co weźmie do ręki natasza.

niedziela po południu, mam relaks na siłowni. czterdzieści minut na bieżni i pokrewne oraz cieknący po dupie pot są dla mnie naprawdę odpoczynkiem w zaistniałej sytuacji. cztery nieodebrane połączenia i dwa odebrane smsy. natasza rozbiła głowę, musimy do szpitala.

w śmierdzącym dresie, świńskim truchtem do auta i do domu. 

na szczęście nic groźnego. można zszyć, ale nie trzeba. decydujemy się na to drugie. uff.

do domu. do babcinego kolorowego domu. do gila, kaszlu, kataru, nudy, braku ruchu, do zdrowia. jak długo można? ile jeszcze? co jeszcze mam robić, by nie zwariował nikt? 

dziś zaczęliśmy budowę. wjechała koparka. dzieci na tę wiadomość zareagowały cudownie: natychmiast zaczęły się pakować dopytując z częstotliwością karabinu maszynowego: "mój będzie fioletowy pokój? a nataśki józiowy? mama?". wszystko w wesołym szeleście upychanych do reklamówek i walizek zabawek. ja po powrocie z budowy czułam się, jakbym sama własnymi ręcami wykopała siedemdziesiąt centymetrów gliny na połaci dwadzieścia na czternaście metrów.

są granice wytrzymałości. i ja je mam. ja bym chciała dzieci już wyprowadzić na dwór. zawieźć na zajęcia. odkleić od własnych nóg. przestać rozdzielać jak się biją i nie wrzeszczeć na zojkę, że nie wsadza się kredek siostrze do tego wielkiego prawie zasklepionego strupa na głowie oraz na nataszę, żeby nie dusiła zojki, bo będzie jej wpychać kredki tamże.

skończyłam się. najpierw opadły mi ręce, a później głowa. z pomocą przyszła zoja. "mama, kłaniasz się??".

ding! otóż kłaniam. właśnie tak. przecież mam rodzinę. przecież jestem silna. przecież jestem. jak to się stało, że zapomniałam o swoim panaceum na wszystko? natychmiast, ale to natychmiast przywołałam się do porządku, a dodatkowo się z tym ob-noszę. o tu. i ty też możesz. chcesz?

poprosiłam familove o pomoc. bo lubię artystów, bo lubię dobre idee i lubię ich hasło. fajno jest!

wtorek, 16 lutego 2016

co wy wiecie o bobslejach.

kiedyś krążyły po sieci zabawne ostatnie zdania przed śmiercią. "przepraszam, chyba pobrudziłem panu dres", "a teraz dziadek wam pokaże jak się robi fikołka" czy "prawa wolna". 

przed chwilą dowiedziałam się, że w momencie zagrożenia śmiertelnego nie ma żadnego światełka, nic nie miga przed oczami, ani nie przemyśliwujesz wszystkich swoich życiowych dokonań.

siedzę sobie w kawiarni, mam pracować, jak zwykle, głowa aż tęga od słów, aż tu nagle. 
wchodzi mój ginekolog, którego uwielbiam. a jak ktoś, kto zna mnie z tej strony spogląda mi w oczy, rozpromienia się i szczerze cieszy na mój widok, to ja go zapraszam minimum do stołu.

mam genialnego ginekologa. i jako lekarza, i jako człowieka. ma szerokie horyzonty, takie same zainteresowania i rozbrajające poczuciu humoru. kompetentny i zabawny, no naprawdę. to tak, jakbym się sama badała.

i tak sobie gaworzymy jedząc obiad. głównie on gaworzy, bo mówi, że ma jak własna matka, najpierw gada, potem myśli, a dodatkowo właśnie jest po cesarskim cięciu i jeszcze go trochę trzyma.

mówił o swoich motocyklowych wyprawach z synem po dalekich krajach, jak zwykle snuł opowieści pełne miąższu, historycznych danych i zabawnych sytuacji typu wojna w kurdystanie i zabłądzenie w kaukazie.

między słowami padła informacja, że miał wypadek na motocyklu. kiedy? - dziwię się, bo nie wiedziałam.

łe, to jest dobra historia! - odpowiada i tu zaczyna się opowieść mojego położnika, którą pozwolił mi przytoczyć.

"tu gdzie jest teraz mój gabinet, kiedyś był taki balkonik i jak miałem poprzedni motocykl, to sobie go tam parkowałem, żeby nie kusić nikogo, bo kto wie czy przypadkiem nie będzie jechało czterech kolesi żukiem i nie powiedzą: ty, patrz, jaki fajny motocykl. 

pewnego razu przyjmuję pacjentki. przychodzi położna i mówi: panie doktorze, niech pan się nie denerwuje, ale musi pan coś zobaczyć.

idę, a na moim motorze jakiś facet huśta siedmioletniego syna, ale tak huśta, że cały motocykl podskakuje.
proszę pana - mówię - niech pan zdejmie to dziecko, bo są dwa rozwiązania. może się to skończyć źle, albo tragicznie. tragicznie to będzie wtedy, jak motocykl się przewróci i przygniecie panu dziecko, a źle, to jak się przewróci i nie przygniecie panu dziecka. pan tu będzie stał z głupią miną, a ja będę miał remont za osiem tysięcy. bo, że się przewróci, jestem pewien.

pan zdjął dziecko, powiedział: widzisz, karolku, są na świecie ludzie, którzy nie lubią dzieci i poszedł.

ja wróciłem badać pacjentki i kiedy po raz piąty spytałem jakąś panią kiedy miała ostatnią miesiączkę i po raz piąty nie usłyszałem, bo ktoś wrzeszczał na korytarzu, przeprosiłem panią i wyszedłem.

okazało się, że pan, który lubi dzieci przemyślał sprawę i nie zostawił jej ot tak. wycelował we mnie wskazującym palcem i powiedział: proszę pana, ja tu jestem mieszkańcem i tu mieszkam i ponieważ tu zamieszkuję, to jako mieszkaniec nie życzę sobie, by stawiał pan motocykl na pasie przeznaczonym dla pieszych.
kodeks o ruchu drogowym - odpowiadam - mówi o tym, że pojazd do 3,5 tony może stać na pasie dla pieszych, pod warunkiem, że zostawia półtora metra przestrzeni nie zakłócając ruchu pieszych i jeśli uważa pan, że jest inaczej, proszę wezwać policję.

pan zniknął. skończyłem pracę, wychodzę i patrzę, a w motocyklu stłuczone szybki od obu liczników. nie będę mówił, że to on, nie złapałem go. być może był to po prostu mikrometeor.

dzwonię bo bmw i mówię miłej pani, że mam stłuczone szybki. na co ona, że to trzeba wymienić, bo się rozszczelni, deszcz popada i się zepsuje i wtedy to będzie naprawa rzędu czterech tysięcy.
- a czy można u was zamówić szybki?
- chwileczkę, sprawdzę w systemie. otóż szybek nie, ale da się zamówić cały zestaw naprawczy w postaci szybek, uszczelek oraz śrubek i kosztuje osiemset pięćdziesiąt złotych.
uprzejmie podziękowałem mówiąc, że w takim razie wolę jeździć z popękanymi, pani uprzejmie zaproponowała, żebym to jeszcze przemyślał i w ogólnie miłej atmosferze zakończyliśmy konwersację.

ponieważ pomyślałem, że nie ma rzeczy, której się nie da kupić na allegro, kupiłem cały zegar, z metkami, od nikogo nie odłupany, za trzysta pięćdziesiąt złotych, myśląc jednocześnie, że będę miał dawcę, jeśli jeszcze kiedyś coś się w zegarze zepsuje. zegar przyszedł, wszystko w porządku. 

pomyślałem, że skoro umiem wyciąć macicę, to będę umiał również przekręcić szybkę w zegarze, zwłaszcza, że przy wykręcaniu szybka nie krwawi i nie da się jej przeciąć moczowodu. a potem pomyślałem, że po co mam się bawić w wykręcanie szybki, przekręcę sobie cały zegar. tak zrobiłem, co skończyło się podwójnym komunikatem, że mam słabe ciśnienie w oponach oraz traction control failure, po czym zresetowałem zegar i pojechałem.

kończę dyżur w szpitalu o dwunastej. i o dwunastej zaczynam przyjmować pacjentki na zastępstwo w innym mieście. bo mnie poprosiły koleżanki. na chwilę. "ty, dzwoń do niego, on na pewno pomoże". pomogłem. ale w tym celu potrzebna jest maszyna do teleportacji. 

- a do tego - wrzucam jako matka jedyna - właśnie stworzono motocykl.

jadę sobie na to zastępstwo, a na lewym pasie takie obłe autko, kia venga. podjechałem, żeby kierowca mnie zobaczył w lusterku, pomrugałem, koleś elegancko zjechał na prawy pas. w tym motocyklu najbardziej podobało mi się nie to, że ma 3,5 sekundy do setki, ale że ma 4 sekundy do następnej. a skoro tak ładnie zjechał, to pomyślałem, że nie będę go tak po pedalsku wyprzedzał, tylko przywalę. no i z pięć sekund trzymałem ten gaz. aż tu nagle patrzę, że policja. pierwsza myśl była, żeby spierdalać i trzeba było tej myśli się trzymać. i tak by mnie nie dogonili, zwłaszcza, że musieliby na rondzie zawrócić. ale zacząłem hamować. no i cisnę klamkę i zblokowałem koło, bo się okazało, że wraz ze zmianą zegara motocykl stracił jednak kontrolę trakcji. 

wystrzeliło mnie przodem. 

już wiem po co buty na motocykl mają takie wielkie pięty. faktycznie, spada się na pięty. i dobrze, że miałem dobre ciuchy, bo na skorupie ze dwieście metrów jechałem. 

jak już prawie wyhamowałem, to było łączenie asfaltu, taka hopka. i wtedy mnie wywaliło i przekoziołkowałem parę razy. i tym razem to mnie wyprzedziła kia venga. 

i kiedy tak sunąłem na plecach po tym asfalcie i zatrzymałem się przed samymi policjantami, którzy okazali się nie być policjantami, a inspekcją ruchu drogowego, to nie pomyślałem ani o moim życiu, ani o dzieciach, ani o światełku w tunelu, tylko pomyślałem: 

jaki te bobsleje to chujowy sport."




poniedziałek, 1 lutego 2016

skąd.

jak się tłumaczy dzieciom, skąd się biorą dzieci, to jest to całkowicie odarte z emocji. czy na przykładzie pszczółek, motyli, czy bardziej, lub mniej fizjologicznie w oparciu o ludzi, to zawsze jest patyk w dziurkę i nasionko. 

a gdzie ten cały hormonalny armageddon z chwili przed?

gdzie to ocieranie się, te powłóczyste spojrzenia, wwąchiwanie się w zapach tej drugiej osoby, gdzie delikatne, bądź mniej, gładzenie swoich ciał, gdzie pojękiwania, gdzie szramy na plecach, podarte gacie, kropelki potu, potargany fryz, gdzie w końcu siniak od futryny na kręgosłupie? 

gdzie kleszcze z trawy/siana, gdzie ukradkowe zerknięcia, gdzie napięcie w oczekiwaniu czy zadzwoni, gdzie nasmarowane balsamem ciała i wyskubane brwi? gdzie psikanie perfumami w spodnie, gdzie fryzjer, mycie zębów, golenie pach, torsów i obsesyjne nerwowe wyduszanie pryszczy na twarzy/plecach na krótko przed?

gdzie przysięgi, szepty, wyładowania atmosferyczne? gdzie zakwasy na języku albo ślady na pośladach? gdzie wstydliwe przymierzanie pozornie erotycznej bielizny, która i tak zostanie skulkowaną niedbale w trymiga? gdzie rozkminy typu: kiedy zdjąć wkładkę higieniczną, bo bez wkładki będzie nieelegancko? kiedy się podmyć, bo przecież sikałam? 

gdzie to wahanie czy ogoliłam dziś nogi i bikini? i pewność, że nie ogoliłam, no i chuj? gdzie strach, że jadłem fasolę i się mogę spierdzieć w ekstazie? gdzie to krępujące kupowanie prezerwatyw, które się nie przydały? gdzie kwiaty, kolacja, wino, spacer, tańce, kto wie, może i nawet narkotyki?

gdzie żarty, poczucie, że właśnie teraz, właśnie on, właśnie ja, zawsze i na zawsze, a przynajmniej dzisiaj? gdzie zapierdalanie z odkurzaczem cały dzień, pucowanie srebrnych sztućców, żeby potem efektownie pierdolnęły z szafki potrącone kozakiem? 

gdzie peeling gruboziarnisty, wydłubywanie wrośniętych włosków, malowanie paznokci, albo w niektórych przypadkach chociaż obcinanie? 

gdzie wiersze, filmy, popcorn, orzeszki, rzewna muzyka? albo techno, gumy do żucia, niepokojące sreberka?

gdzie te wszystkie wyobrażenia, wrażenia, trzęsawki, motyle w brzuchu, a czasem nawet wściekłe trzmiele?

gdzie, wreszcie, ja się pytam - orgazm?

no przecież na początku każdego dziecka stoi (nomen omen) orgazm! 

każdy człowiek zaczął się od przynajmniej jednego orgazmu.

nawet prezes.