rozbisurmaniłam się uprzedniej nocy położywszy się spać o dwudziestej trzeciej, a wstawszy o siódmej.
nie liczę cennych minut straconych na siku, jeść, pić, zmienić pieluchę, wytłumaczyć, że to tylko sen, smarować fenistilem, próbować nie drapać, jednak drapać, nalewać wody, szukać, długo szukać kubka, zatykać smoczek, przeczesywać po ciemku podłogę w poszukiwaniu smoczka i inne rozrywki towarzyszące rodzicom w niekoniecznie moim wieku. rodzicom, tak. matkom, bądźmy szczerzy. całkiem niedawno mój własny przyjaciel rozmawiał z moim własnym mężem o dzieciach. każdy o własnych. okazało się, co jest dla mnie nie lada zaskoczeniem, podobnie jak i dla żony przyjaciela, że nasze córeczki przesypiają całe noce od urodzenia. a ja jak pojebana zrywam się od czterech lat po kilka razy w nocy chyba z urojenia.
tak czy inaczej wyspałam się, co nie znaczy, że obudziłam się bardziej rześka niż wczoraj czy jutro.
niemniej wstałam, śniadałam dzieci, śniadałam siebie oraz postanowiłam. że pojedziemy do sklepu. bo mleka dla zojki nie wystarczy, bo śmietana, bo jajka, bo woda, bo marchew na ciasto, skoro dziadek jutro przyjedzie, bo włoszczyzna, bo rosół, bo na lody.
zojka wstała, zjadłyśmy zupę i pojechałyśmy do miasta.
mama, najpierw do rossmanna, potem do lidla, potem na lody, a potem gdzie chcesz - dostałam instrukcje. pasowały mi, więc się nie rzucałam niepotrzebnie. zajeżdżamy pod rossmanna i słyszę: siku. zatrzymuję auto, wysiadam, wyciągam nocnik, starszyznę i dokonujemy czynności niezbędnych, mimo że w centrum miasta - wprawdzie niedużego, ale jednak. i widzę ten wysiłek na twarzy i mówię: - kupa?? - tak. - no weź! - co mam wziąć? mama, co mam wziąć? mama, nie powiedziałaś mi co mam wziąć!!
nic to, myślę, podcieram starszy tyłek, nie odpowiadając jednocześnie na setne pytanie z serii "co mam wziąć, mama?" stawiam starszyznę na trawniku mówiąc: "stój tu i się nie ruszaj", a wiem, że to działa, bo ostatnio ledwie chlipała w kąciku, bo jej się siku chciało, a zojce spać, poszłam zojkę uspać i napotkałam chlipiąca szeptem nataszę. - a dlaczego ty płaczesz? - bo mi się siku chce, a kazałaś mi nie rozmawiać, póki zoja nie zaśnie. tak więc odstawiłam na trawie i dalejże wydłubywać zojkę z fotelika. wydłubana zojka nie pachniała czystą pieluchą. pomyślałam, że jakieś fatum, że kurwa mać, że przebiorę ją na środku ulicy no i trudno. że tymi krostami, bordowymi plamami, jakbym ją lała i to czymś płaskim po całym ciele, będzie świecić, jakby kto zagadał, to jakoś wybrnę, ale nikt nie zagada, bo to polska właśnie. a co to dziecko takie bordowe, bije je pani? tak, na maksa. aha, bo wygląda jak uczulenie, ale na szczęście to tylko ślady po laniu. zojce albowiem dałam jeżyny, co skończyło się średnio i dla niej, i dla mnie. nie dość, że nie je, to zamieniła się w bordowego dzika i czochra się o przypadkowo napotkane przedmioty.
nic to. wyspana se mogę przewijać gdzie chcę i wysadzać gdzie chcę. niemniej zapakowałam obie kupy do bagażnika i ruszamy. rossmann, jak rossmann. niebo dla dziecka, piekło dla matki (nie dla kobiety, dla matki) oraz czyściec dla pracowników, kiedy tam wejdę z dziećmi. niekończące się odkładanie produktów na właściwe półki, łapanie w locie szklanych butelek. aluminiowych też.
ja jestem dość nerwowa w ogóle, do tego próbuję dzieciom tłumaczyć świat, więc podniesionym lekko głosem, na ściśniętym gardełku mówię czego nie ruszamy, czego nie wolno, co to są prezerwatywy i do czego służą. i żeby je na ten tychmiast odłożyła skąd je wzięła, ale ona przecież nie wie skąd je wzięła, to może ona poszuka. ona i jej wyimaginowany tapir. tak więc biegają razem po sklepie, ja za nimi, manewrując wózkiem z piszczącą zojką, bo też by się poganiała (z tapirem? kto by nie!) oraz przy okazji podrapała o narożniki półek. omujborze.
objuczona torbami wyszłam na dwór, odwracam manewr sprzed chwili, więc "stój tu i się nie ruszaj, najpierw przypnę zojkę, potem ciebie, więc poczekaj na mnie". "mama, pić". "dobrze, już, poczekaj, zojkę przypnę". "mama, pić". "jasne". "mama, pić". "słyszałam". "mama, pić". co ja wrzeszczę w głowie? no co? dzieć starszy rozgrzebał zakupy na trawniku w poszukiwaniu picia, dzieć młodszy wyje, bo kupa sprzed dziesięciu minut była pierwszą połową i nastąpiła zmiana boisk, ja wyję, bo chciałabym, aby to wszystko na chwilę się zakończyło. ale ja nie mogę wyć. ja muszę napoić, zmienić pieluchę, znów wycierać tyłek bordowemu dziecku na trawniku, pozbierać zakupy, upchnąć je w samochodzie, zapakować dzieciuki i przejechać na drugą stronę ulicy samochodem. sto metrów. tak uczyniłam. co nas nie zabije, to nas wzmocni. podobno. tak wzmocniona pojechałam do lidla. a pod lidlem "mama, siku". aaa! nocnik z kupą z bagażnika, wysadziłam. kupę schowałam, wchodzimy.
- mama, bułę, mama, skarpety, mama, marchewka, mama, ja będę niosła, mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! - chcesz puzzle? - tak!!! kupuję puzzle. - mama, otwórz. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - hau, hau, hau - przejeżdżamy obok karmy dla zwierząt. - o, zojka (mam też drugie dziecko!), piesek? - mama, mogę teraz puzzle otworzyć? - nie, w domu. - ale mamo, tak mi się przykro robi... -hau, hau, hau. to już chyba ja szczekam. - ojej, mama, mi się tu wszystko wysypało. ajć, jabłka, mama. mama, ja wymienię te skarpety na te inne. - chodź, jedziemy. - ja nie chcę do domu, mnie się tam tak strasznie nudzi. - ale puzzle otworzymy. - a lody? - nie zdążymy. - ale ooobieeecałaaaś...! ryk. zojka w ryk, bo natasza w ryk. one są połączone. ja też bym się chętnie rozryczała. ciągnę tabor w stronę kasy. i kiedy już upocona po łokcie stanęłam przy taśmie, podchodzi do mnie - chyba miła - pani i mówi: przepuści mnie pani tylko z olejem...?
no cóż, droga pani. strasznie chujowo pani trafiła. a i tak byłam wyspana.