moje starsze dziecko zaczyna i kończy dzień płaczem. i jeszcze wypełnia dzień płaczem. i pomiędzy jednym a drugim płaczem czas wypełnia płaczem. zapewne odreagowuje coś. a ja odreagowuję momenty, kiedy zaciskam zęby, żeby na nie nie syknąć. aż nadchodzi dzień, że sykam i prawdą staje się głupawe powiedzenie bezradnych "bo zaraz będziesz mieć powód do płaczu". nie wiem co robić, czasem nie robię nic, czasem tłumaczę, czasem próbuję dociec, czasem się wkurzam, zwłaszcza, kiedy sama najchętniej zaczynałabym i kończyła dzień płaczem.
dziś również. ona, nie ja. i kiedy rozmawiałyśmy sobie i radziłam jej, żeby może jednak poszła się położyć na poduszkę i popłakać, a nuż zrobi jej się lepiej, bo mnie się robi, ona powstrzymując - nie do końca udolnie - łzy kiwała głową na lewo i prawo, a ja wnioskowałam z tego, że nie chce płakać, ale zapytana dlaczego płacze, bezradnie rozkładała ręce, a łzy same płynęły jej do oczu.
być może to naznaczenie, że to moje córki. może zoja nie je owsianki na słodko, tylko na słono, jak ja, a natasza żyje nie na słodko, tylko na słono, we łzach, jak ja. może.
mimo wszystko staramy się jakoś zrozumieć i jakoś przetrwać momenty nieustannego płaczu. próbuję, jak dorosłemu, wytłumaczyć, że nie można tak żyć. że nie wszystko jest powodem do płaczu, że może by spróbowała inaczej. spotykam się z wielkim nie wiem, zupełnie, jakbym rozmawiała ze sobą.
i dziś. dziś bardzo chciała nie płakać. była ludzikiem z mangi, któremu drżą oczy, bo są mokre. nic nie kapie, nic ciurkiem nie spływa zahaczając o nos, tylko drży. świat jest zamazany i drży. nie wiedziałam już co począć.
i wtedy moja córka wzięła moją rękę i otarła sobie nią swoje łzy. a mnie porwała przeszłość.
siedziałam jako mała dziewczynka, może nie tak mała, jak natasza teraz, ale wciąż mała i wycierałam sobie łzy ręką taty. szorstką, ciepłą, wielką ręką taty. nie musiało być niczego, chusteczki, rękawa. musiał być tata. i jego dłonie. kilka razy wzniosłam się na wyżyny aktorstwa, żeby nie pójść do szkoły, żeby tata był przy mnie. udawałam, że zasnęłam tak twardo, że nigdy nie wstanę, że nic mnie nie obudzi. byle tylko tata mnie przeniósł do łóżka. zawsze ciepłe dłonie, w których mieściłam się cała. wpadałam. było mi tam ciepło. stawałam się calineczką, mościłam gniazdo w dłoniach taty i świat mógł sobie wirować.
miałam piętnaście lat, albo i dwadzieścia, a chodziłam z tatą za rękę. rzucałam mu się na szyję, wciąż jak mała dziewczynka. już tego nie robię, choć często bym chciała. teraz moje dziewczyny biegną do niego i się przytulają. teraz moje małe i zimne dłonie są dla nich duże i ciepłe, jak dla mnie dłonie mojego taty.
i choć nie mówimy sobie tego zbyt często, właśnie dziś uświadomiłam sobie, dzięki jednemu gestowi nataszki, że moje dłonie zawsze są wyciągnięte w stronę moich dzieci, tak, jak dłonie mojego taty w moją.
dziękuję, tato. prawie czterdzieści lat mi to zajęło, ale wreszcie zrozumiałam.
i nie płacz, wystarczy, że ja płaczę.
My jestesmy calym swiatem dla tych Malenst, a te okruszyny dla nas.... Duzo slonca I usmiechu zycze.....
OdpowiedzUsuńJa znowu grysik, na słonosłodko - czy można to jakoś przełożyć na osobowość?
OdpowiedzUsuńA może dać jej zgodę na ten płacz, niech się wypłacze,a Ty razem z nią zamiast tej poduszki :-). Tak sobie pomyślałam. No bo skoro płacze znaczy potrzebuje. Taki czas. I podsunąć jakąs mandalę albo inne coś do pokolorowania, mówią, że uspokaja. Taka ze mnie Ciocia dobra rada :-) Pozdrawiam dziewczyny. Agnieszka
OdpowiedzUsuńMoje córki mają 26 i 23 lata, a ja wciąż wyrzucam sobie, że nie umiałam znosić ich łez i ich bólu, jak były małe. Może dlatego, że była zbyt młoda, niedojrzała; nie wiem...
OdpowiedzUsuńCzytam twój blog od paru tygodni, sięgnęłam do początku... Piszesz mądrze i w dodatku dobrze.
Pozdrawiam.
Miałam tatę przez ileś tam lat. Dużo wspomnień. Jednak najsilniejsze to to, gdy pod koniec życia z trudem uniósł dłoń i głaskał mnie po głowie, która od kilu godzin leżała przy nim. Tak jak zawsze głaskał swoją córuś... To było pożegnanie. Dotyk, który pamiętam. Czuję gdy potrzebuję.
OdpowiedzUsuńPiękne!
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod komentarzem wyżej: piękne! No i cieszę się, że ktoś jeszcze pisze bloga o swoim życiu a nie tylko o ciuchach i jedzeniu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Dziubasowa, gdzie nic nigdy nie jest normalnie :)
http://czymojzeszzrobicmikanapke.blog.pl/
- DziubasOwa
:-)
OdpowiedzUsuńWystarczy być. Czasem tyle wystarczy.
Również pamiętam, że uwielbiałam zasypiać na wersalce przy rodzicach, tylko po to, aby mnie potem jedno z nich (najczęściej tata) przeniosło do mojego łóżka.
Czasem usypiając moją niespełna dwuletnią córkę myślę o tym, że to żadne odkrycie, że ona chce bym była obok łóżeczka, trzymała za rękę czy po prostu była. Zasypianie jest o tyle przyjemniejsze z kimś niż w samotności. :-)
Pozdrawiam
Piękne... wzruszyłam się.
OdpowiedzUsuń