miałam temat. miałam taki temat, że mucha nie siada. że matka nie siada. ale to akurat nic ciekawego, codzienność. nuda. matka nie siada, bo biega za dziećmi, przed dziećmi, nad dziećmi, obok dzieci. bo ucieka przed dziećmi, bo sprząta, pierze i gotuje. wieczorem matka siada, a wraz z matką siada jej na psychę. matka siedzi, życie towarzyskie leży, a atmosfera w domu kuleje.
jakby sobie wyobrazić, że każdy dzień jest w chuj wielką dziurą w ziemi, czarną otchłanią i przepaścią, a pośrodku przepaści biegnie nitka-mostek, taka pochyła deseczka ze sznurkami na końcach, to ja właśnie na takiej deseczce codziennie balansuję. przodem wesoło albo totalnie niewesoło, smutno, z płaczem, ze smutkiem, z rozżaleniem, z parasolką i w kaloszach w ukrop, albo w pelerynie, która się ciągnie, a którą się nadeptuje, w ręczniku, w opasce na włosy założonej jak okulary biegną dziewczyny, a za nimi ja. próbuję tak balansować ciałem na deseczce, żeby się nie sturlały. nagarniam je rękami, nogami, biodrem, torbami, co je akurat niosę, albo z którymi kiedyś pójdę, nasuwam na bezpieczny środek deseczki.
i myślę sobie co to ze mną robi. i myślę, że wiele.
i wczoraj postanowiłam, że o tym napiszę. jak kudły mi wiszą z tej deseczki, jakbym się chciała przewrócić, a nie mogę, jak nie doganiam dziewczynek, w rezultacie jak mnie to wkurwia.
i co? i nie dziś.
pędzona na przeciwne krańce mojej psychicznej deseczki, bywam w miejscach przedziwnych, miejscach, do których mnie nie wiem co zaniosło. próbuję jakoś rozszerzyć swoją strefę komfortu, dostarczam sobie wrażeń, bo chyba mam, kurwa, za mało z dwójką dzieci, bez domu, na kilku metrach, ze szpitalem w tle i wakacjami, na które mam zamiar pojechać samochodem na drugi koniec europy zaraz po występie pojutrze. no naprawdę za mało. jeszcze! jeszcze! woła mój umysł i prowadzi mnie, a ja daję się prowadzić.
idę parkingiem podziemnym. w mieścinie małej. podpółziemnym, bo mieścina naprawdę mała. idzie kafar w sandałach i skarpetkach z panią. pani jest starsza. od kafara i ode mnie. kafar młodszy. mijam ich. pani jest okrągła jak bułeczka. uśmiechnięta jak księżyc. miękka i ciepła jak drożdżowe ze śliwkami. mówi do kafara "nie traktuj mnie jak szeregowca. zabraniam mówić do siebie: matka". kafar się zgina w pół i przytula do mamy.
panie kafarze, jak pan będzie bronił polski podczas wojny i zabraknie panu sił, a jednak jest pan patriotą, bo pan poszedł do wojska, to niech pan sobie pomyśli o polsce jak o pana mamie. jeśli z taką miłością będzie pan jej strzegł, to obiecuję, że nie wyjadę pierwszym transportem.
jadę porażona tą pokapaną naokoło nich miłością. zauroczona. myślę, jak to jest. jak zawsze jesteśmy dziećmi i jak zawsze już będę mamą. wjeżdżam do jakiejś wioski. droga bez pobocza. jedno przejście dla pieszych. widzę panią z trójką dzieci. z daleka wiem, że się zatrzymam. ona jeszcze nie. trójkę dzieci w wieku jakieś 5, 6 i 7 lat trzyma jednocześnie za ręce. zatrzymuję się, ona jeszcze rozgląda się tysiąc razy na prawo i lewo i w podziękowaniu pokazuje szczery, bezzębny uśmiech. trzymając całą trójkę, objuczona jak ja, przechodzi przez ulicę. i przez moją głowę.
oglądam się za nimi, widzę niebieskie tornistry, niebieskie koszulki i blond czupryny.
jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś zdjął skarpetki, byłby ...lepszy? jaka bywam głupia myśląc, że jakby ktoś wstawił zęby, to byłby ...lepszy?
mam skarpetki na umyśle i jestem emocjonalnie szczerbata. mimo tego moje dzieci mnie kochają. po co te oceny? po nic.
przez kilka lat jeździłam niebezpieczną, szybką drogą bez pobocza. również przez kilka lat spotykałam tam chłopca, który szedł brzegiem z tornistrem, w kamizelce o siódmej rano, po śniegu, błocie, plusze, mrozie, upale, do szkoły. każdego dnia. jego, jak mniemam, mama, szykowała go, zakładała mu czapkę, odblaskową kamizelkę i ten ludzik szedł uparcie sam po wiedzę. "to niebezpieczne" myślałam. a jego mama, jak my wszystkie, w domu lub gdzie indziej, próbowała po prostu nie spaść ze swojej deseczki.
jeśli jeszcze raz pomyślę, że mnie własne dzieci denerwują, to - przysięgam - palnę się deseczką w łeb.
Przepraszam, ale płaczę...
OdpowiedzUsuńNic tylko Cie pokochać:).
OdpowiedzUsuńJa też się walnę, jak skarpetki mi się naciągną...., choć nie mam tego wszystkiego pięknego.
Dziękuję :)
to jest pusty frazes, ale bardzo prawdziwy - życie jest za krótkie na psucie sobie humoru przystawianiem swojej miarki do innych. inni są... inni. uśmiechaj się i ciesz każdą chwilą, bo masz piękne życie. i lo sio.
OdpowiedzUsuń
OdpowiedzUsuńDziękuję ci bo czuję dzięki temu wpisowi ze moje matczyne myśli obawy nastroje i znoje nie są kosmiczne a ludzkie i ze nie swiruje a wychowuje
Ech... jeżdziłam do pracy w małej szkole, przez jeszcze mniejsze wioski. Poranny autobus zbierał z nich dzieci. Jechałam ciut szybciej niż kurs autobusu. Polną droga szedł czerwony kubraczek. Mały kubraczek. Daleko dom, droga wśród pól i ściana lasu, przy której stała wiata. Czasem kubraczek stał już pod wiatą. Czyli dał radę przejść ten kawał drogi, przejść przez drogę i stanąć pod wiatą mając za plecami gęsty las. Pewnego dnia kubraczek nie był sam. Był z mamą - wysoko w ciąży, wózkiem z mała dziewczynką i chłopcem - 3,4 lata. Nawet nie umiem myslec, co sie czuje, gdy się o godzinie 6.40 wypuszcza siedmiolatkę samą do szkoły...
OdpowiedzUsuńA ja się martwiłam, czy moja dziewięciolata (wówczas) spokojnie wróci ze szkoły mając do przejścia.... 500 metrów chodnikiem, po tej samej stronie ulicy....
trzeba się cieszyć, ze ta deseczka drzazg nie ma i jako heblowana się widzi :)))
OdpowiedzUsuńCzytam Panią namiętnie, na przemian z uśmiechem i łzami w oczach...Ten post jest tak prawdziwy,że dotyczy chyba każdego z nas...A ten, który uważa, że nigdy po wyglądzie nie oceniał - niech się pacnie tą deseczką w łeb ;)
OdpowiedzUsuńJestem na deseczce, caly czas i spotykam Matki Jedyne, kafarow i dzieci z tornistrami, jestem buleczka drozdzowa dziekujaca za Twoje zachwycajace przedstawianie zycia!!!
OdpowiedzUsuńWspaniale spostrzegawczy tekst. Nie pierwszy i nie ostatni jak sądzę z Pani strony.
OdpowiedzUsuńTeż tyle razy mam w głowie te potworne myśli, że moje dzieci mi grają na nerwach jak żadne inne, że mnie po prostu wkurwiają. Ileż to razy myślałam- co ze mnie za matka?! Która matka tak myśli?! Potem mnie olśniewa jakie te moje maluchy są cudowne, jakie inne od innych dzieci. Też jestem ciągle na deseczce, ale chyba za często zapominam dlaczego się na niej znalazłam i po co po niej idę. Tylko tak tkwię na środeczku i się zagłębiam we wkurwianiu. Walczę z tym :) A dzięki Tobie zawsze jakoś jaśniej się robi :*
OdpowiedzUsuńja już nie chcę czekać na książkę... proszę, niech pani wyda te wszystkie posty zebrane w tomik, tak żebym mogła poczytać je niekoniecznie z ekranu, a czasem tak poprostu między piaskownicą a kapaniem Małego Grzdyla, uprzejmie poproszę
OdpowiedzUsuńmam gęsią skórę. bo jak zawsze trafiłaś w serce. że oceniamy, bo nam to łatwo wychodzi. szczególnie właśnie gdy nam ciezko i zle, to tak fajnie na obcego przelac te zale i metkę im przykleić. ja tez jestem szczerbata.. tez mi się zdarza. ale wazne to zdac sobie sprawę, palnąć się deseczką w łep i jutro być lepszym niż wczoraj i dziś
OdpowiedzUsuńAga z www.makeonewish.pl
Czasem mysle, ze taka deseczke do walenia sie w leb powinnam nosic na breloczku przy kluczach... A moze wszyscy powinni?
OdpowiedzUsuńTrzeba brac przyklad z dzieci - one nie widza tych skarpetek w sandalach. Ale niestety sami je uczymy je zauwazac.
Boże...Jak ja Ciebie uwielbiam. Dozgonnie. Magduś...
OdpowiedzUsuńJa piehdolę. Jak Ty piszesz. Pięknie.
OdpowiedzUsuńjak zwykle nie mogłam się oderwać...
OdpowiedzUsuńtak, deseczka jest przydatna....
Piekne. Prawdziwe. Wzruszajace. Mistrzowskie jak zawsze.
OdpowiedzUsuńTo jest TO!
OdpowiedzUsuńTo jest TO!
OdpowiedzUsuńJa to ja. Ty to ty. I basta. Mimo to, tak Twój styl bycia/pisania urzeka, że zostaję na dłużej i dodaję do obserwowanych = jeszcze tu wrócę ;)
OdpowiedzUsuńPiekny i inspirujacy tekst.
OdpowiedzUsuńdołączam moją deseczkę...
OdpowiedzUsuń