'ej, ty, chodź idziemy na koncert'. mój mąż dawno nie był taki kochany. już nie ważne na co, byle wyleźć. 'jaki koncert?' pytam. 'a co za różnica?' odpowiada. kiedyś byłabym bardziej dociekliwa, teraz jedynie dociekałam czy dzwonił już do mamy, żeby dziewczęta podrzucić. jeszcze nie. to dzwoń, dzwoń. dociekałam i się dociekałam. zadzwonił, babcia, że w te pędy, my takoż i poszli na koncert.
uprzednio jeszcze dopytałam jednak co za koncert, bo nie wiedziałam, jak się ubrać. pytanie było głupim, bo od dawien dawna nie kupiłam sobie ciuchu, od trochę mniejszego dawien dawna nie byłam ze starym li jedynie na zewnętrznej, tak więc do wyboru pozostały mi ciuchy jeden: nieporwane, dwa: nieoplute, trzy: co się w nie mieszczę. padło na to, co mam na sobie, ale w wersji wypranej, czyli spodnie i bluzka (szał).
ekscytowałam się jak wtedy, kiedy spotkałam fisza, emade i całe tworzywo sztuczne na stacji benzynowej, co nam się zepsuł samochód i chłopcy próbowali naprawić, ale gośka była szybsza. ekscytowałam się bardzo. no bo - koncert, no bo - alkohol (zoja cyckom powiedziała stanowcze "dedede"), no bo - bez dzieci.
żeby wieczór bardziej zacnym uczynić, poszliśmy wpierw do kolegi, co na pięknej wyprawie na antypody był, żeby na zdjęcia popatrzeć i upewnić się, że całkiem możliwe, że gdzieś tam na nich jakiś frodo baggins pociska w kocu do mordoru. pogadali, zjedli suszonego kangura, a potem wielkie wyjście.
na koncercie było, ja wiem, ze dwadzieścia osób. nie przeszkadza. panowie grali muzykę, że ojejku. ja nie wiem co to było. punk i techno naraz. alternatywa. totalna. panowie przepięknie znikali grając. naprawdę bardzo mi się podobało. pomyślałam, że bez sensu sapię na swój żywot. róbmy swoje, pozostawając prawdziwymi, bo tylko wtedy jesteśmy wiarygodni.
po koncercie dalej muzycznie, bo w tango. do knajpy, w której spędzało się za młodu i jędrniejszych cycków każdy piątek. a tam - morduchny te co zawsze. moja morduchna się cieszy, bo widzi morduchny, ichnie morduchny się cieszą, bo widzą moją. ajajaj, jak cudownie. ponieważ wypiłam dwa piwa, mogłam uważać się za upodloną, więc zadziwieni znajomkowie się rozsuwali na mój widok, ja zaś porykiwałam: dywan!!! rozkładać czerwony dywan!!! trzy lata mnie nie było!!!
tak. wypiłam dwa piwa i upiłam się, a jakże.
wyrwałam się z mężulem z domu, jak dawniej, a jakże.
cały wieczór przegadałam z żoną kolegi, co jest w bliźniaczej ciąży. żona, nie kolega.
a jakże.
nie uciekniesz.
tja... ja się z mężem wyrwałam na randkę bo my tego podwójnego szczęścia już trochę za dużo mieli... chwilowo... no i o czym rozmawialiśmy? "a słyszałaś jak mówi na pieska?" "a widziałeś jak piasek cichaczem pod stołem rozsypał?" "a zmyłeś już te plamy z kredek?" normalnie sex talk jak za starych czasów...
OdpowiedzUsuńpodsumowanie konkretne :) nie uciekniesz! :) u mnie się dopiero zaczęło...trwa niecałe 3 tyg i tak się zastanawiam czy za 3 lata też rozmawiać będę głównie o Julii :)
OdpowiedzUsuńteż niedawno była z mężulkiem na koncercie. jego własnym. a co! mały Adaś (decyzja co do imienia nie jest jeszcze 100-procentowa), co to w moim brzuchu siedzi, przez cały koncert intensywnie buszował po nimże. od tamtej pory nie przestaje. upodobał sobie zwłaszcza okolice mamusinego krocza i pęcherza. nie wiem czy to z zemsty, czy tak mu się podobało...?
OdpowiedzUsuńTakie wielkie wyjście jeszcze przede mną...oszaleję chyba z tej wolności i nadmiaru rozrywki.
OdpowiedzUsuńO cholerra!!! No kły mi się suszą, jakbym to ja sama tam była!
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę się doczekać jak w 'mojej' przystani dywan pod nogi rozwiną i mordy ukochane zobaczę! Jeszcze trochę wody upłynie ...
Nie mniej - dzięki za nadzieję! ;D
I powiedz.
Co z szarym kotem? Złodziejem kanapki z ostatnim jajem? Wrota do ciepełka ma otwarte? Czy dalej mysia dieta?
Znam ja te "wielkie wyjścia"...Oj jak dobrze znam...Ale po dwóch to przynajmniej kacenjamer Cię ominął, prawda?
OdpowiedzUsuń