środa, 29 stycznia 2014

bez komentarza.

- mama, jak byłam mała, to nie umiałam powiedzieć "tata", więc mówiłam "bartek mikołajczyk".

natasza I duża, za miesiąc trzyletnia, miłość z numerem jeden.

wtorek, 28 stycznia 2014

kominek.

zastanawiałam się dziś, że może ktoś się zastanawia, a w zasadzie chyba ja sama się zastanawiam, jak to jest, że mówię, że nie mam czasu, a piszę tu i na fb. i czytam. i odpisuję. kiedy to się dzieje? kiedy nadchodzi czwarta, najpóźniej piąta rano, moje drugie dziecię zaczyna dzień. za starych, dobrych czasów ja zaczynałabym noc, ale stare, dobre czasy minęły bezpowrotnie, bo nawet jak kiedyś pójdę napić się dowolnego alkoholu, nawet, jak przechoruję cały następny dzień, to dnia trzeciego wrócę do pociech nie zapomniwszy o nich w tym upojeniu ani na sekundę. beztroska minęła. tak jak spanie do południa, siedzenie nocami, marnowanie czasu bez opamiętania. tak więc, chcąc czy nie, wstaję rano. ponieważ nie zrywam się jak oparzona, wręcz przeciwnie, przynoszę maliznę do nas, a o tej porze jest już nas w łóżku troje, i tam, próbując choć jeszcze chwilę poudawać, że nie wstałam, zajmuję się zojką. to wszystko po cichu, bo reszta śpi. więc za bardzo nie mogę  ćwirzyć, ćwikać, ćwierkać, czyrkać, czykczyrykać. trochę pokląskam, pokąsam, potem następuje seria przewrotów celowych (zabawa), wymuszonych (ucieczka podczas przewijania), podrzutów, uścisków, przytuleń, pierdziawek w szyję, całusów, podjadań, podgryzań, podśpiewywań, recytacji, pisków, wizgów. w okolicy dziesięć po czwartej jestem styrana, a zoja dobrze rozruszana na resztę dnia. włączam wtedy potajemnie telefon i trzymając za rajtuzy dziecko o temperamencie żuka, czytam, piszę, rozważam. młodzież młóci pościel odnóżami dolnymi, potem, jak się jej uda przedrzeć, to młóci siostrę, wstaje, gada, robi to wszystko, czego ja śpiącym daruję.
no i dziś przeczytałam, o tu, że kominek we mnie pokłada nadzieję. mnie się od razu fraszka pomyślała, bo była piąta rano jednak, o treści: niech żywi nadziei nie tracą. nadziei? ale na co?
drogi kominku. kopłeś mię waść zaszczytem w oba półdupki. postaram się sprostać. ale nie dla ciebie. dla siebie. żadne mnie zaszczyty, ani kariery nie złamią, jakem matka jedyna. i taka napawana sobą, tkwiłam w rozbebeszonej pościeli, połechtana jednak do żywego. i kiedy tak tkwiłam, do parteru, jak zwykle, przywiodło mnie dziecię. swoją mikroelektrownią umieszczoną na biodrowych panewkach parło zaciekle do przodu, a uzbrojona w dwa zęby paszcza mówiła: a ja? a ja? a ja?
przepraszam za niesubordynację. 
a więc. 
dzieci nadal cudowne.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

ogórki.

poznałam się z mężem w okolicznościach w zasadzie naonczas normalnych. ja byłam pijana, on trzeźwy, ja odważna, on przestraszony. podobał mi się zawsze, zawsze też miał fajną dziewczynę (jedną i tę samą). ja poszłam z koleżankami na studenckie andrzejki i to przebierane. traf chciał, że przebrałam się za księżniczkę, ale suknia mię uwierała, nie powiem, że w okolicy biustu, bo skłamałabym, ale zwyczajnie, na torsie (nie bez powodu wyraz ten jest tak podobny do wyrazu "torsje", takie to były andrzejki). suknię więc z górnych partii ciała zezułam, ale nie pozostawiwszy gołej klaty, nawet tak lichej. normalnie, w koszulce byłam, tylko rękawy sukni mi się wlokły po ziemi. było jeszcze coś. otóż dla śmieszności, z koleżankami memi zamalowałyśmy sobie flamastrami przednie zęby na czarno, żeby wyglądało, że ich nie ma, takie to były śmichy-chichy. dodatkowo coś nas podkusiło, żeby brać łyk piwa do ust, nie przełykać i podchodzić do siebie na bardzo małą odległość i w zasadzie w twarz, bardzo temperamentnie i z impetem mówić, że jest "fporzo" i "fpytę". reprezentowałam więc biedę. oplutą. w takim stanie podeszłam późną nocą do mojego dzisiejszego męża mówiąc dość bełkotliwie: "będziesz ze mną tańczył!". no cóż, nie miał wyjścia. tańczymy do dziś. ale tego dnia, tej nocy i kolejne dni, i noce rozmawialiśmy. bardzo dużo rozmawialiśmy. zawsze ceniłam w nim to, że potrafi rozmawiać. 
i dziś spotkał nas wieczór, jak kiedyś. rozmawialiśmy. jakiś incydent zaniósł go w dzieciństwo. zaczęliśmy wspominać. wydobyliśmy z siebie odległe emocje, uczucia, przeżycia.
głowa jako time machine. frunęliśmy nad wakacjami, dziadkami, rybami, kolegami, ksywami. byliśmy w krótkich spodenkach w socjalizmie. na tamtych podwórkach. z tymi słynnymi kluczami na szyi. widzieliśmy swoje mamy, swoich ojców, kolonie, szkołę i bale karnawałowe. śmialiśmy się, dziwiliśmy, przeżywaliśmy na nowo, a coś po prostu zrozumieliśmy.
na nowo uczyliśmy się pływać, ja znów się nie nauczyłam.
na nowo łowiliśmy ryby, ja znów nie wzięłam robaka do ręki.
na nowo jeździliśmy na rowerach, mnie znowu łańcuch spadał.

pofrunęłam nad jezioro. ja z bratem, kuzyni. ciocia, wujek, tata. wybiegamy z wody. biegniemy na koc. na kocu ręczniki i nasi starzy. kuzyni w szlafrokach, ciocia im daje po bułce i obranym, pokrojonym wzdłuż, posolonym, zielonym ogórku. widzę to bardzo wyraźnie. i wtedy było to normalne, a dziś nie jest. dziś zrozumiałam, dlaczego ten obraz tkwi mi w głowie. dziś rozpłakałam się. nie miałam szlafroka, nie miałam bułki, nie miałam ogórka.
nie miałam mamy.

dlatego dla moich córek będę.
zawsze.
z ogórkiem albo bez.
ale zawsze będę.


czwartek, 16 stycznia 2014

co noc.

ostatnie noce, używając eufemizmu, nie były wymarzonymi. ani przespanymi. ani spokojnymi. były nadźgane płaczem, głodem, niepokojem, nerwami i gorączką. zdycham. nie sypiam. mogłabym paść na ryj, jak wczoraj, kiedy padłam nie wiedzieć kiedy w dziecięcym pokoju, na kanapie, prawdopodobnie podczas zabawy. szczęśliwie zdążyłam włożyć zoję do łóżeczka. kiedy mnie obudziła, natasza spała obok mnie. na siedząco. mogłabym paść na ryj tak co wieczór. o dwudziestej. teoretycznie. ale dzieci ostatnio zasypiają około dwudziestej pierwszej. chciałabym pobyć trochę z mężem, choć ostatnio nasze kontakty ograniczają się do tępego, przynajmniej z mojej strony, patrzenia się w swe oblicza. o tym, że chciałabym zrobić jeszcze coś dla siebie, nawet nie wspomnę. o tym, że jak się rozglądam, to mam wrażenie, że w domu przeszło tornado, nawet nie chcę pamiętać. przeprasowałam sobie wczoraj również skórę na rękach. mam ją teraz dzięki temu niepogniecioną, więc się odmłodziłam i rumianą, więc zapewne zdrową. 
jestem strzępem.
zoja albo ząbkuje, albo się buntuje przeciwko piersi i temu, że leci z niej zbyt wolno, a butelka jest za późno, więc awanturuje się bezustannie. tej nocy już wyłam. razem z dziećmi. kiedy zoja płakała na rękach ojca jedynego, matka szykowała mleko, natasza zaś się obudziła i się chciała bawić. najlepiej z zoją. zagadana zoja przestawała jeść, po czym płakała, bo była głodna, a natasza płakała, bo nie pozwalałam się jej bawić z zoją. wydawało mi się, że okiełznam je szybko i sprawnie, i że wszyscy położymy się z powrotem spać, a nie, że zajmie nam to znów półtorej godziny i to wszystko w okolicach czwartej. zoja się super rozwija - siada i raczkuje. to znaczy, że nie da się jej położyć w łóżeczku, bo ćwiczy swoje umiejętności. nie da się drzemać wziąwszy ją do dużego łóżka, bo spełza zeń. och, jak to "zeń" jest bardzo daleko od "zen".
umiejętności moich dzieci mnie zadziwiają. natasza śpi na brzuchu na wyprostowanej nodze, żeby - w razie jak się obudzi - nie tracić czasu na wstawanie. od razu jest na nogach. za to zoja zasypia z nogami w górze, żeby, jak tylko zbliżam się z kołdrą, jednym sprawnym ruchem zedrzeć ją z siebie.
naprawdę jestem zmęczona. i fizycznie, i psychicznie. 
natasza wróciła z chemii. znów gorączka, prawie wymioty, znów nie jadła, ja znów w nerwach, że nie je. a ja nie mogę odpuścić. musi jeść. nie może tracić na wadze. znowu nerwy i paranoja. moja paranoja.
smutno mi. to zdanie najczęściej słyszę od swojej starszej córki.
nie chcę go słyszeć, bo smutno mi, kiedy je słyszę.
dość narzekania.
natasza ma trzy opowieści, które trzeba jej mówić w kółko. nawet ktoś, kto wygrał mistrzostwa świata w cierpliwości, miałby zagrożoną swoją pozycję na podium. a co dopiero ja, która nawet nie przeszłam eliminacji regionalnych.
dzisiejszy poranek. w samochodzie. po tej ohydnej nocy. słyszę.
mama, opowiedz mi o zoo.
nie, nataszko. mówię. i wiem, że robię to dla naszego wspólnego dobra.
chwila ciszy poprzedza kolejne zdanie. bo kierujesz samochodem i musisz być skancerowana?

skancerowana.
to jest własnie to słowo.

piątek, 10 stycznia 2014

wisienka na torcie.

natasza uwielbia bajkę o traktorze tomie. ja zerkam jednym okiem, zwłaszcza, że ona bardzo lubi, jak się z nią ogląda bajki. są tam raz po raz żarty dla dorosłych też. na ten przykład są postacie owiec. owiec jest kilka, zawsze coś knują, idą pod prąd i w każdym odcinku mają swój mniejszy lub większy epizod. żartują nie dla dzieci, choć w zasadzie cała bajka jest dla całkiem malutkich dzieci. natasza jakimś cudem rechocze z owiec. może i na milczeniu owiec rechotać będzie, nie wiem.
natasza ma niedługo urodziny. zawsze tort robiłam sama. pierwszy, bo mję ambicja jakowaś chyciła, drugi, bo myślałam, że to, co nią na chwilę (mam cały czas nadzieję) zawładnęło to alergia i tort był bez mleka, bez śmietany, bez masła, bez mąki pszennej, bez czekolady, bez cukru i bez sensu. teraz czeka nas tort trzeci. dziecko może się wytarzać w cukrze i nabiale, ale o ile nabiał skubnie, tak cukrem, o ile nie jest on uformowany w misia lubisia, gardzi. niemniej, tortów jest i pięknych, i smacznych tryliard do kupienia, a moje możliwości rzeźbienia w plastycznym lukrze ograniczają się do kulki, glizdy oraz naleśnika ewentualnie łamanego na pizzę, jeśli na ów naleśnik położyć z trudem wyrzeźbione uprzednio kulki i glizdy. nic z tych rzeczy nie wydaje mi się być atrakcyjnym na torcie trzylatki.
tak więc pojawiła się - dość ostatnio aktywnie - kwestia tortu. natasza też uwielbia konie. uwielbia również reklamówki, ale na brudny worek z emblematem hipermarketu na torcie z kolei ja się nie zgodzę. nawet na czysty bez emblematu. twarda jestem. trzeba znaleźć wyjście z tej, jakże trudnej, sytuacji. podpytuję zatem sprytnie, co chciałaby mieć na torcie. "świeczki" -  równie sprytnie odpowiada. no nie da się zaprzeczyć, że jest to moje dziecko. już nie mówię o urodzie, bo jest dla mnie najpiękniejsza na świecie, a niektórzy powiadają, że podobna do mnie, co mi schlebia niezwykle, ale zawsze się z odpowiedzią wstrzeli wtenczas, co schlebia mi jeszcze bardziej. no więc oprócz świeczek, mówię, co byś jeszcze chciała? konia? traktorka tomka? podpowiadam. owcę - mówi. jaką owcę? no nadię i koleżankę.
no to jestem w czarnej dupie. jak wygląda wymyślona owca nadia? koleżankę łaskawie pominę, żeby się całkiem nie podłamać. pytam: taką owcę jak z traktora? nie, nadię. ale ona ma być na torcie? czy tort w kształcie owcy? na torcie. a duża czy mała? no mama, a nadia jest duża czy mała? to jest moja córka, przysięgam. temat porzucam, myślę, później zagadam, może zmieni zdanie, może będzie chciała traktor, a wiadomo przecież jak wygląda traktor. przyjeżdża ojciec jedyny, matka, z lisim sprytem postanawia zagadać w dręczącej ją kwestii. natasza, powiedz tacie co chcesz mieć na torcie. świeczki. - przytomnie odpowiada dziecko. no dobra, to mamy ustalone. ale oprócz świeczek. owce. te co knują? - łapie się znajomego tematu ojciec jedyny. no co ty, tata, przecież ozdoby nie knują.
myślę, że mam od niej jeszcze dużo rzeczy do nauczenia. co nie zmienia faktu, że nadal nie wiem jak wygląda nadia. no ale to już będzie zmartwienie pani od tortu.

czwartek, 9 stycznia 2014

nowy superbohater.

udałam się dziś do jaskini sztuki. na próbę. nie że na próbę się udałam, tylko udałam się na próbę. a to duża różnica.
w jaskini sztuki moc. ludzi, pomysłów, żartów, pracy i rodziców. na dziewięć osób jedna bezdzietna, ale za to ta jedna najbardziej chce dzieci. nie, żeby reszta nie chciała, ale reszta już ma, to trochę ostrożniej miele ozorem na prawo i lewo o tym, co by chciała. reszta chciałaby się wyspać, mam to zresztą z resztą przegadane. ale mamy też przesrane, ja na przykład dziś o piątej myłam młodszą młodzież z kupy. cieszymy się dzieciakami. tak samo, jak wyjazdami do pracy, bo to już nie zawsze oznacza piwo wieczorem, ale noc bez wybudzeń, a rano na twarzy odgniecione guziki z hotelowej poduszki, a nie czyjeś bose nóżki. 
we mnie coś wstąpiło w jaskini. czort jakiś. zaczęłam bardzo głośno rozmawiać z każdym i przeklinać bezkarnie i bez sensu. za to ulżyło mi jak nie wiem co i kiedy gnałam do moich dziewczyn, to jakby bardziej wypoczęta byłam, choć to złudne. 
w pewnym momencie do jaskini weszła kolejna mama. mama dawno nie widziana. toteż po fali okrzyków i przywitań (jakoś udało mi się nie kląć w tym czasie), w stronę mamy rzucono niedbałe, acz ciekawskim będące pytanie: a ty ile masz dzieci? dwójkę? czy trójkę?
no i zobaczyłam to. poczułam. zsolidaryzowałam się. kropelki potu na skroniach. zaoczny wysiłek. temat tabu. tysiąc atletów jedzących tysiąc kotletów.
DWÓJKĘ, PROSZĘ CIĘ.
no i mam nowy symbol bohaterstwa.
matka więcej niż dwójki dzieci.
jak my z dwójką ledwo dychamy, to jak to robią matki trójki? a czwórki i więcej? 
lecą przez życie na łeb na szyję, z której powiewa im peleryna ze zmęczenia. może nie jest z jedwabiu, ale trzepocze na wietrze przemian tak, że spać się nijak nie da.

aha. zgłosiłam się do konkursu na blog roku. niedługo poproszę o smsy. a na razie poproszę o dwie godzinki snu ciągiem moje córy, bo jak będzie tak, jak dziś, to zwyciężę w kategorii zombie roku. ba, dekady.
dobranoc się z państwem.

wtorek, 7 stycznia 2014

tymczasem u mnie.

stało się. zaczęłam. no dobra, prawie. na razie otworzyłam komputer, internet, zamówiłam herbatę, ciasto. larwinie oddałam babci. wprawdzie przede mną perspektywa dzikiego pędu nakarmienia młodszej oraz spacer, by nakarmić gołębie ze starszą, bo babcia z dwiema oraz ze świeżo ukończonym zapaleniem oskrzeli może nie dać rady. no a ja piszę. póki co notkę na blogu. ale oficjalnie informuję, że oto wzięłam się za książkę. w większości z tego co tu, ale nie tylko. wszak wulkan ze mnie. jeszcze nie wiem czym tryskam, ale tryskam.
najbardziej to się cieszę, że wyszłam z domu, po dwóch tygodniach kiszenia się, po przechorowanym całym wolnym całą czwórką, wreszcie wychynęłam. nawet spódnicę włożyłam. ale nie dlatego, żeby to jakoś uczcić, chociaż to też, a dlatego, że nie mam spodni. znosiłam już nawet te z podstawówki. a biorąc pod uwagę historię mody, znów stały się modne. albo wreszcie stały się modne, bo mnie nigdy moda w ubieraniu nie przeszkadzała, tak jak muzyka w śpiewaniu.
dzieci też jakieś takie radośniejsze, bo już zaczęłam się obawiać. nie dalej jak przedwczoraj, kiedy trzeci raz zmieniałam pościel zojce słyszę, jak natasza woła: "mama!". "co?" - odkrzykuję. "chodź zobacz na mnie co ja tu wyprawiam!". ponieważ od czasu jak pewnego dnia na te słowa przemierzyłam świńskim truchtem dom kilka razy i zorientowałam się że jej wyprawianie to jest dziwna mina, krok pingwina, bądź też pies z głowa w dół z jogi, to już się nie zrywam. odkrzykuję natomiast ochoczo i często, tak ochoczo i tak często, jak dzieć starszy coś ode mnie chce. czyli pokrzykuję bezustannie. odkrzyknęłam i tym razem, że "teraz nie mogę!"." a co robisz?" - odkrzyknęło dziecko, moje geny mając w strunach głosowych. "zmieniam pościel" - pokrzykuję - "bo zoja zwymiotowała" - uprzedzam kolejne pytanie z gatunku "dlaczego". na co wrażliwe ucho moje słyszy: "ojej, mogę zobaczyć?". "możesz". "dziękuję kochana mamusiu!!!".
a proszę bardzo, znaj dobre serce matki.
no i od czasu, jak dziecko się ucieszyło z oddanej przez siostrę marchwi, która w zasadzie nie była marchwią, ale wszystko dla dzieci ma kolor marchwi, myślę, że trzeba, kurczę, wyjść już z domu.
a jak już wyszłam, to piszę książkę. co będę wyjście marnować.
tak więc znikam, a jak mi nie wyjdzie, to zniknę całkiem.

środa, 1 stycznia 2014

nowy roku, twoje dni są policzone.

wczoraj.
wielu moich znajomych pokusiło się o liczbowe podsumowanie minionego roku. ponieważ większość z nich biega nie tylko za dziećmi, zgięta w pół, jak to ja mam we zwyczaju (nie, żebym jakaś wyjątkowo strzelista była, wręcz przeciwnie, ale dziecko mam długości niecały metr to chodzące, a nieco ponad pół metra to wyginające się we wszystkie strony jednocześnie), więc liczby były imponujące.
podliczyłam i ja.
rok dwatysiącetrzynasty 00/100 brutto. 
zachorowań dzieci: sztuk jedno. ale za to niebanalne, żeby pozostać wierną liczbom, zdarza się w dwóch przypadkach na milion.
narodzin dzieci: jedno. ale za to niebanalne, owinięte pępowiną trzy razy, wyciskane z miłością i sporym wysiłkiem godzin 3 i minut 40 w obecności ojca jedynego sztuk jeden.
depresji poporodowej: jedna, krótka, tak więc nie wiem czy się liczy, ale naprawdę chciałam zdechnąć.
pobytów w szpitalu: około trzydziestu z nataszą. plus jedenaście dni przenoszenia zoi. nonono, wreszcie jest się czym pochwalić.
ohydnych kradzieży w domu: jedna. ale nie chcę o niej pamiętać. udaję więc, że zero. chociaż muzyki nie mam na czym posłuchać, dzieci nie mam czym obfotografować, a wełny mineralnej nie mam czym uciąć.
wygranych konkursów: jeden. dzięki czemu zostałam sułtanem internetu. też jednego. a także adresatką hejtów. niezliczonych.
pracy: zero. albo prawie zero. albo blisko zera. ale zara wracam.
niemowlęcych zębów: jeden. ale drugi się nie poddaje. ja natomiast wręcz przeciwnie.
nadziei na lepsze jutro: trzysta sześćdziesiąt pięć.
no i najbardziej imponująca liczba: wejść na blog. licznik tak szybko bije, że nie nadążam z nieśmiałym zerkaniem nań.

dziękuję ci miniony roku, byłeś trudny.
a teraz następny.
postanowienia: wyzdrowieć nataszę. upaść zoję. pracować. napisać książkę. wydać książkę. sprzedać książkę. wyrzeźbić ciało na smukłe i to szybko, żebym wyglądała dobrze na na rozdaniu nagród nike. a, nie. napisać do nike, czy nie chcą mnie sponsorować, jako, że z dresu nie wychodzę.

bądźcie zdrowi.
resztę da się załatwić.