mam taką świecką tradycję, że nie przeszkadza mi, że dzieci się przebierają za straszydła i duchy i chodzą żebrać cukierki po obcych. że dorośli się jarają wycinaniem z dyni twarzy. że pieką ciastka w kształcie palców, nietoperzy i oblepiają się pająkami.
mam taką świecką tradycję, że w tym czasie jestem z nataszą w szpitalu. drugi raz.
rok temu pojechałyśmy do kuzynostwa. tak samo miało być i teraz, jednak zapalenie ucha w trakcie chemioterapii, dwie noce nieprzespane z powodu a to bólu głowy, a to gorączki, wykluczyły całkiem nasze rodzinne plany i mimo, że w szpitalu jest przytulnie, to jednak miałyśmy chęć pobycia w normalnym domu chociaż przez chwilę.
nie udało się.
nie będę na grobie mamy. nie będę na grobie dziadka, babci, drugiego dziadka.
nie będę na grobie teścia.
nie zapalę lampki nikomu, nie zmartwię się pogodą, ani tym czy mam nowa kurtkę (nie mam) i czy dzieci mają nowe kurtki (mają). czy dojadę w korku na cmentarz (nie dojadę). i kiedy jechać do mamy (nie wiem).
nie wytnę w dyni dziury. nie pomaluję twarzy ani sobie, ani dzieciom. nie założę spiczastej czapki. nikt z nas nie założy. nie upiekę upiornych ciastek. nie zjem żelka w kształcie gałki ocznej.
jedyne co, to nałożę sobie prześcieradło na głowę, żeby moja córka nie słyszała, jak szlocham.
oczy będę mieć podkrążone stale od wstawania co godzinę, by sprawdzić jej temperaturę.
będę wyć do księżyca, kiedy będę próbowała otworzyć jej zaropiałe oko, ona też.
będę się kulić ze strachu nie przed duchami, a przed tym, czego powinnam i mogę się bać.
nie widziałam żadnego znicza.
nie pomyślałam o nikim zmarłym.
bo cały czas jednak skupiam się na życiu.
moim niespełna metrowym życiu.