sobota, 31 października 2015

moje tu i teraz. moje dziś.

mam taką świecką tradycję, że nie przeszkadza mi, że dzieci się przebierają za straszydła i duchy i chodzą żebrać cukierki po obcych. że dorośli się jarają wycinaniem z dyni twarzy. że pieką ciastka w kształcie palców, nietoperzy i oblepiają się pająkami.

mam taką świecką tradycję, że w tym czasie jestem z nataszą w szpitalu. drugi raz.

rok temu pojechałyśmy do kuzynostwa. tak samo miało być i teraz, jednak zapalenie ucha w trakcie chemioterapii, dwie noce nieprzespane z powodu a to bólu głowy, a to gorączki, wykluczyły całkiem nasze rodzinne plany i mimo, że w szpitalu jest przytulnie, to jednak miałyśmy chęć pobycia w normalnym domu chociaż przez chwilę.
nie udało się.

nie będę na grobie mamy. nie będę na grobie dziadka, babci, drugiego dziadka. 

nie będę na grobie teścia.

nie zapalę lampki nikomu, nie zmartwię się pogodą, ani tym czy mam nowa kurtkę (nie mam) i czy dzieci mają nowe kurtki (mają). czy dojadę w korku na cmentarz (nie dojadę). i kiedy jechać do mamy (nie wiem).

nie wytnę w dyni dziury. nie pomaluję twarzy ani sobie, ani dzieciom. nie założę spiczastej czapki. nikt z nas nie założy. nie upiekę upiornych ciastek. nie zjem żelka w kształcie gałki ocznej. 

jedyne co, to nałożę sobie prześcieradło na głowę, żeby moja córka nie słyszała, jak szlocham.

oczy będę mieć podkrążone stale od wstawania co godzinę, by sprawdzić jej temperaturę.  

będę wyć do księżyca, kiedy będę próbowała otworzyć jej zaropiałe oko, ona też. 

będę się kulić ze strachu nie przed duchami, a przed tym, czego powinnam i mogę się bać.

nie widziałam żadnego znicza.

nie pomyślałam o nikim zmarłym.

bo cały czas jednak skupiam się na życiu. 
moim niespełna metrowym życiu.


czwartek, 22 października 2015

tydzień w górach.

z racji wykonywanego zawodu, niemal od dwudziestu lat szwendam się po hotelach. rożnej maści. bywają pięciogwiazdkowe wypasy oraz mówiąc najprościej - burdele. zdarzało mi się spać w pokoju, w którym mieściło się tylko łóżko, a za oknem migał neon i lampki choinkowe. zdarzało się spać u ludzi w domach, w pokojach gościnnych muzeów i pod baldachimem. zdarzało się spać w apartamencie i schowku na miotły.

toteż realizując wygraną w blogu roku tygodniową podróż do czterogwiazdkowego hotelu, nie jarałam się szczególnie. mniej więcej obycie mam, a jak nie, to dopytam. wszak najlepsza mapa to własna japa.

przyjechaliśmy z ojcem jedynym na miejsce głodni, stąd wpadliśmy na szalony pomysł, by pójść do restauracji coś zjeść. ponieważ nie jemy mięsa, jesteśmy chyba jakąś kategorią podludzi, których góralski top chef nie poważa, a już na pewno nie rozumie. zamówiliśmy wszystkie dwa dania bez mięsa, jakie były w karcie, więc sałatę z grzybami i smażony ser. przy czym okazało się, że ser jest zawinięty w szynkę, ale pani kelnerka zagadała z kucharzem, by nie był. i nie był. był za to zawinięty w niejadalną skorupę o konsystencji przypominającej panierkę, a aromacie przypominającym wylewanie asfaltu latem. hm. potem poszliśmy do saunarium składającego się z pięciu saun, ale działała jedna.

dwugwiazdkowy hotel na obrzeżach monachium, w którym natasza zgubiła lalkę, a którą potem odesłali, a w którym spaliśmy sześć godzin w drodze do domu z wakacji był kilka razy lepszy niż ten, do którego nas teraz rzuciło.

już w myślach ostrzyłam język, by opisać to miejsce, aż poszłam spać i rano wstałam i hotel zaczął się odradzać jak feniks z popiołów. na śniadanie bowiem jest sześć dań na ciepło, w tym przynajmniej dwa bez mięsa, warzyw niektórych nie potrafię nazwać, owoce - tylko nazwać, do tego ciasta, pieczywo własnego wypieku, serki góralskie i tak dalej. 

jest czysto, ciepło, miło i blisko w góry.

na obiad mamy taki wybór, że uznaliśmy, że nie jemy wszystkiego, bo nasze ciała zwariują, mózgi oszaleją, a żołądki się zgubią co trawić.

wieczorami chodzimy do term, więc siedzimy w ciepłej wodzie na dworze z widokiem na tatry. na basenie jest barek i strefa relaksu. cały czas jesteśmy w jakimś teledysku disco polo.

dziś natomiast poszliśmy do sauny. w życiu nie spodziewałam się doznań ekstatycznych z powodu, że się spociłam. przyszedł pan, przywitał się słowami "dobry wieczór, jestem jasiek i poprowadzę dla państwa rytuał saunowy". równie dobrze mógł powiedzieć "cześć, jestem jasiek i zabiorę was dzisiaj do piekła, a wy będziecie jęczeć z zachwytu". cóż ten człowiek wyprawiał. niby machał ręcznikiem i lał wodę na kamyki. niby.

z tym że. lał wodę, co pachniała jabłkami z cynamonem, z ręcznikami wirował jak jakiś nagi derwisz, muzykę włączył taką, że od razu morda mi się cieszyła, a jak w kulminacyjnym momencie pierdolnął wiadrem lodu o sufit i ten lód spadł na mnie jak jakieś kurwa wybawienie, to faktycznie pisnęłam z ekstazy. oczywiście bez wiadra pierdolnął. samym lodem. na początku miałam lęki, że jebnie mnie mokrym ręcznikiem w ryj, ale byłam w takim stanie, że nawet z tego bym się ucieszyła.

teraz oczy mam bielsze, bo mi się białka ścięły, powiedzenie "pot po dupie cieknie" zyskało na autentyczności, a na koniec spadł mi ręcznik, bo wypociłam cycki.

ale warto było.

środa, 14 października 2015

ale mamo.

ta środa była długa. zbyt długa. tak długa, jak wczorajszy wieczór poza domem. być może dlatego, że wczorajszego wieczoru wypiłam dwa piwa i redsa.

a być może dlatego, że zoja wstała o piątej w nastroju skowronkowym i przyszła do nas, gdzie na metrze czterdzieści spaliśmy już we trójkę, albowiem pierwsza przyszła natasza. piąta rano z rozbudzoną zojką, która słodkim głosikiem budzi każdego, żeby się przesunął, bo ona się nie mieści, a planuje jeszcze spać, ale plany zmieniają się z częstotliwością co trzy sekundy, liczy się podwójnie. zojka ma wir w zadku. budzi się natasza i łaskawie prosi czy moglibyśmy trochę ciszej, bo ona jeszcze zamierza pospać.

położyłam się w łóżku zojki, udając że będę jej czytać. łóżko zojki ma metr trzydzieści pięć długości i mimo że należę do kategorii wzrostowej "krasnal", było mi niewygodnie.

jednak byłam niewyspana.

zoja mnie przegoniła ze swojego łóżka, bo to jest jej, a poza tym wcale jej nie czytam. poszłam więc metr dalej do łóżka nataszy, ale i tam się nie dało, bo zoja chciała koniecznie skakać po mnie z okrzykami "tak cię kocham" i "ja będę małym tjicejatopsem, a ty będziesz dużym tjicejatopsem, jycz!".

dzień zaczął się przedwczoraj i skończy pojutrze.

ponieważ pojechałam z dziećmi do dziadków, wisiały na mnie bardziej niż zwykle, a ponieważ lało, musiały się wylatać w domu. dlatego zoja rzuciła bilę do bilarda na nowe kafelki z pierwszego piętra (dziadkowie jednak kupili kafelki porządne, a bilard chyba nie) oraz samą siebie o rozłożony dziecięcy namiot. namiot się ugiął, nawet pod jedenastoma kilogramami zojki wprowadzonej w ruch dość intensywny i raczej wiecznie jednostajnie przyspieszony. pacnęła z uroczym plaśnięciem.

nie da się ukryć, łeb mnie naparzał od rana i żadne tabsy nic nie dały.

zojka zasnęła w drodze powrotnej od dziadków, czyli przed piątą, tak więc już szykuję się na przed piątą - ćwiczę ryk.

natasza natomiast "wcale a wcale nie była senna" i po siedemnastym razie, kiedy odprowadzałam ją do łóżka, chociaż "nawet nie kleją jej się oczy", po dwudziestym czwartym "ty mi w ogóle coś śpiewałaś dzisiaj?", po pięćdziesiątym siódmym "kocham cię mamo i przytul mnie, inaczej nie zasnę" i po setnym "przyjdziesz do mnie jeszcze?" wreszcie pękłam.

miałam do zrobienia jeszcze arcyważną rzecz, a także spacer po mroźnym i dżdżystym dworze z parkingu strzeżonego, noszenie rzeczy z bagażnika i many more.

z perspektywą ciemnej nocy, ciemnej dupy i ciemnej masy, jaką sobą reprezentowałam, wywaliłam z siebie co następuje.

- córeczko. ja mam jeszcze pracę. nie mogę tu z tobą non stop siedzieć. zamiast rozmawiać, śpij.
- ale mamo...
- nie rozmawiamy już. nic już do mnie nie mów. po prostu zamknij oczy i śpij. nie mam siły. dziś był długi dzień i jestem zmęczona. mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
- mamo...
- nie rozmawiamy. zaśpiewałam ci cztery kołysanki, chociaż umowa była na dwie, opowiedziałam ci kopciuszka, a teraz nie mam siły i już mi się chce płakać. po prostu połóż się na bok, pamiętaj że cię bardzo kocham, że jestem w pokoju obok i że przyjdę jeszcze do ciebie.
- ale mamo...
- natasza!
- siedzisz mi na nodze.

niedziela, 11 października 2015

ja i mężczyzna.

mam takie kciuki, których kształtu nie lubię. jedna powieka już mi opada, brwi odrastają zbyt szybko, zawsze są nie takie, jak bym chciała. włosy mam cienkie i przetłuszczające się, liche. 

mam bruzdę na środku czoła, zbyt dużo niedoskonałości skóry, z których większość upodobała sobie twarz, mam usta o linii nierównej, że jakkolwiek by się ich nie pomalowało, wyglądają nie tak. 

jedno oko mi ucieka, jak się stresuję, czyli często, żeby nie powiedzieć zawsze. 
zbyt dużo skóry mi wisi pod brodą. 
pocę się za bardzo, zwłaszcza w stresie. spocona pacha to dodatkowy stres. koło się zamyka. 

skóra na brzuchu mi wisi i takie mam kółeczko wokół pępka, którego wcześniej nie było, kółeczko, jakby pępek pił sok ze szklanej butelki, zassał się i odetkał, nabrzmiały. nie znamy się, wcześniej brzuch miałam wklęsły. 

żebro jedno mi się rusza, nie dotykam go, bo boję się, że zostanie mi w dłoni przez skórę, więc sprawdzam tylko raz po raz czy jeszcze jest. jest.

taką czerwoną kropkę mam na łokciu, która nie znika. wystający pieprzyk. cellulit na pośladkach. pośladki obwisłe. nogi za krótkie, wiecznie nie dogo- ogo- lone. szerokie stopy i halluks in progress.

mam niedowład poczucia własnej wartości. nie działa. podnoszę ręką i nie trzyma się. opada. mam wiarę w siebie zakopaną w ogródku, tylko nie mam ogródka. chodzę z łopatą i nie wiem gdzie kopać ten dół. dół.

mam niechęć. najczęściej, żeby działać o świcie. 
mam brak sił, by wychować w zgodzie - choćby ze sobą - moje potomstwo.
mam ogryzione skórki, zadrapane do krwi, zwłaszcza na tych kciukach, które i tak chowam, to mogę ranić bez końca.

ranię także siebie. wymagając od dzieci i siebie rzeczy, których wymaganie jest bez sensu akurat teraz. co kosztuje mnie ból dupy, czoła i wskazującego palca od pukania się w nie. palec wybity.

mam sińce pod oczami od siedzenia po nocach na fejsie i sińce pod duszą od zwalania wszystkiego na macierzyństwo.

mam też dość.

jestem brzydka, grubo-chuda, cuchnę, najbardziej strachem. nie mam nawet schodów, na których mogłabym usiąść schowawszy głowę miedzy ramionami, tam, gdzie z rezygnacji najlepiej ścieka ślina. nie mam nic. siedzę więc apatyczna jakbym zjadła nornicę, która zjadła trutkę na nornice i brakuje mi tylko, bym zrobiła pod siebie. coś.

wtem zjawia się mężczyzna. jest przystojny, miły, elokwentny, dobrze ubrany, odwrotnie proporcjonalnie do mnie. zaczynam toczyć gile z uwagi na fakt, w jakim stanie zastaje mnie ów.

zaprzepaściłam szansę na wszystko. na weekend w maroku i sylwestra w czorsztynie. nie trzeba było cały dzień gładzić grzywki, byłaby mniej tłusta. trzeba było pomalować paznokcie, zamiast barwić je krwią z ogryzionych skórek. 

i kiedy mam popełnić mentalne samobójstwo połykając tę kluchę z gardła, mężczyzna okazuje się być moim mężem. tuli mnie. widzi mnie. docenia.

jakże zajebista muszę być, kiedy się choćby umyję.