poniedziałek, 27 października 2014

stój, policja.

kiedy mnie zatrzymuje policja, jestem zazwyczaj tak zażenowana, że czekam, aż czym prędzej skończą swoje procedury względem mnie przyjmując wszelkie kwoty i punkty. podkulam mentalny ogon, przepraszam w głowie, żałuję, czerwona ja cegła, rozgrzana jak piec lżejsza o banknoty, cięższa o bagaż doświadczeń, okręt mój prowadzę dalej. 

ale znam człowieka-kobietę, ba, przyjaźnię się z nią, co tak potrafi rozmawiać z policją, ze mandaty dostała w życiu ze dwa - jeden za wyprzedzanie na tych takich paseczkach, co świadczą o tym, że naprawdę tam już nie ma drogi - ale to pewnie z pięćdziesiąt złotych, drugi - bo głupio jej było przed ówczesnym partnerem używać uroku osobistego w celach wiadomych, choć ówczesnego partnera znam do dziś i wiem, że zyskałaby w jego oczach tylko gigantyczny szacun, albowiem sam używa metod niekonwencjonalnych, by oszukać przeznaczenie.

historii jest co niemiara, a wszystkie piękne, jak ta ona co umie. raz na przykład zdarzyło się tak, że jedziemy we dwie milion tysięcy kilometrów, zmieniamy się za kierownicą, teraz ja prowadzę, przyjaciółka śpi. ja zaś nie próżnuję, dostaję mandat, a za dwa kilometry dostałabym drugi. ale. na moje kurwa mać i dźwięk otwieranej szyby, i kroki policjanta, pewnie nawet i jego oddech w opuszczonym oknie, gośka otwiera swoje oko w otoczeniu blond włosów i ledwie przytomnym głosem mówi: nie, nie, nie, ja nie chcę, to niemożliwe, nie, nie nie, nie nie, nie, nie i tak przez minutę. co pan policjant kwituje: dobra, nie.
szum zasuwanej szyby, mój bezgłośny podziw, jej głośny ziew i jedziemy dalej.

postanowiłam, że ja się nauczę tak samo. podobnie. zobaczę.

no i na moją jedną próbę usłyszałam, że wszystko w radiowozie jest nagrywane, ale za to mogę poprosić o najniższy wymiar kary. to już coś, bo do tej pory brałam co dali.

kiedy więc jadąc kilka dni temu daleko, zostałam zatrzymana, pomyślałam o policjantach, że ci to są biedni. kiedy niechcący spojrzą na twarz tego, kogo zatrzymują, zawsze z ruchu warg przeczytają jedno. a może dowcipy są prawdziwe i jeden umie czytać, a drugi pisać i zatrzymuje ten co umie pisać, żeby nic nie przeczytać? żeby im przykro nie było? w każdym razie kontrola była rutynowa, tak więc sprawdzono mnie i puszczono bezkosztowo. zmuszona byłam odwiesić wszystkie nomen omen psy, które wcześniej zawiesiłam.

kiedy zaś o trzeciej nad ranem, po naprawdę wyczerpującym dniu i setkach kilometrów w aucie, trzydzieści kilometrów od domu, w ciemnym lesie, na pustej drodze zatrzymali mnie znów nieoznakowanym pojazdem, postanowiłam grać va banque.
- trochę prędko pani jechała.
- panowie, zlitujcie się, środek nocy, pod domem, tyle czasu w drodze, dajcie żyć.
- dokumenty proszę.
- panowie, błagam, naprawdę już będę wolniej jechać.
- ale my pani żadnego mandatu nie proponujemy, nie jesteśmy z drogówki.
- faktycznie, nie wyglądacie jak policjanci. - jeden wyglądał jak ja na koncercie biohazard pod koniec podstawówki, tylko bródkę miał bardziej gęstą, drugi zaś wyglądał jak ja na bazarze pod niemiecką granicą, tylko skórzaną kurtkę miał bardziej dopasowaną. kryminalni.
- a jak kto, jak zbiry? - się chłopaki roześmiały.
- no nie, jak policjanci, ale tacy lepsi, z filmów. a co się stało? kogoś panowie szukacie?
- trynkiewicza. - znów żart.
- nie strasz pan, ja mam dzieci!
i oddali dokumenty i kazali jechać do domu, tylko trochę wolniej, bo ślisko i zwierzyna.

pojechałam. ale jako że środek nocy był, to rada dla panów przyszła mi do głowy dopiero rano.

że może jak szukają trynkiewicza, to żeby się pod kościołem zaczaili. ten, albo inny prędzej czy później się tam znajdzie.


poniedziałek, 20 października 2014

cicha woda brzegi rwie.

czasami niektórym może się wydawać, że przejażdżka gondolą, a właściwie, skoro gondolą, to przepłyżdżka, to jest szczyt romantyzmu. sielanka. cud, miód i orzeszki. normalnie mieszanka studencka.

wenecja wieczorem, albo nawet i w dzień, włoskie słońce, włoski gondolier, niezapocony, wew apaszce i wew koszulce w paski. gondolier pachnie, za drobną opłatą wyje serenady iście z toski, w łupinie siedzą oni i się napawają. on urodą jej, onej, rzeczonej, ona - tym błyszczącym klejnotem, którym to przyczepionym do pierścionka on jej palec zupełnie cudownie przed chwilą przyozdobił. 

twarze ich muska łagodny zefirek znad ciepłego morza, kawał historii, a nade wszystko - poczucie wzajemnej zajebistości.

mogłabym i ja się kiedy na takie coś pisać, z tym że jest jedno ale. panicznie boję się wody. uciekam. sama woda nie jest aż tak straszna, jak głębokość. i mógłby mnie się stary na kawałku zawilgoconego próchna oświadczyć, nie miałby jednak gwarancji, iż moja odpowiedź byłaby czymś więcej, niż bredzeniem w malignie.

raz nawet zabrał mnie na kajak, obiecał, że będzie fajnie, ale po pięciu metrach leżałam ryjem w zatęchłej wodzie na dnie tego tworzywa, z którego się robi kajaki i tym samym ryjem wrzeszczałam żeby mnie na ten tychmiast postawił na lądzie, bo ja się boję!!! dodam do tego szuranie glonami po dnia kajaka, a z racji tej, iż ryłam facjatą po błotku, to i uszy miałam blisko. dla mnie przeżycie straszne. 

chcesz mnie przyprawić o zawał, zabierz mnie na rowerek wodny - przecież tam to już się w ogóle nie ma czego złapać! jak zsiadłam z rowerka, miałam kostki pobielone i przykurcz w nadgarstkach jak mój brat, gdy przypadkowo leciał 500 kilometrów samolotem, z którego przez całą drogę przez otwarte drzwi co chwilę wyskakiwali spadochroniarze. nigdy więcej. to jest ten jakże uroczy zwrot frazeologiczny.

jak dawno temu z kabaretem dostałyśmy piękną nagrodę, a występ w telewizji był w scenografii zapierającej dech w piersiach, to założenie było takie, ze damy przypłyną fosą do zamku, wystąpią i och. i damy wystąpiły. ja zaś bordowa na mordzie biegłam za nimi i wystąpiłam zaraz obok zadyszki. szłyśmy łeb w łeb.

zadziwiającym w tej całej sytuacji wydaje się być fakt, iż posiadam umiejętności pływackie. miałam na studiach basen, a jakże. stylem rozpaczliwym dopłynęłam do czwórki na zaliczenie. dziękuję, do widzenia. to w ogóle były zadziwiające chwile - oglądać 50 polonistek w kostiumach kąpielowych, nono. odarte ze swetrów, makijaży, fryzur, garsonek i poetyckości. z kobiecością na wierzchu. z większością w szatni zapoznawałam się od nowa.

no mam respekt przed wodą. oprócz tej drobnej wady, mam jeszcze jedną przypadłość. otóż. bardzo rzadko pamiętam co mi się śni. w zasadzie nigdy. są ze dwa sny, które udało mi się w życiu zapamiętać.

tak więc kiedy kilka dni temu białe delfiny prowadziły mnie wśród granatowych, lodowatych, arktycznych wód na powierzchnię pokazując dziurę w lodzie, którą mam wypłynąć i zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza, kiedy było mi zimno i otoczona byłam zewsząd wodą, to po przebudzeniu sprawdziłam, czy się po prostu nie posikałam do łóżka.

środa, 15 października 2014

marketingowy bełkot.

moja prababcia przysięgła w kościele, że jak uda jej się wydostać męża i dzieci z obozu koncentracyjnego, do końca życia w wigilię niczego nie zje. udało się. nie wiem jakim kosztem, nikt nie wie. nie wiem co prababcia zrobiła, rodzinę odzyskała. ślubów dotrzymała. z tego, co mówi mój tata, nie dało się z nią w wigilię porozmawiać, bo była głodna, a wszyscy jedli frykasy, ale słowa dotrzymała. 

pradziadek zaś konno pojechał na kongres wiedeński walczyć o polskość swojego regionu. dwa tygodnie jechał, dojechał, zawalczył.

moja babcia za młodu czytała tak wiele książek, że traciła poczucie czasu. postanowiła więc pewnego dnia, że już nigdy nie sięgnie po książkę. słowa dotrzymała. założyła rodzinę, urodziła dzieci, pracowała, wychowywała wnuki. raz dziennie pozwalała sobie na przeczytanie gazety.

moja młodsza córka nie ma zera. albo się śmieje pełną buzią, albo z taką samą siłą płacze. albo się emocjonuje, albo uśmiecha. jeśli nie śpi, jej twarz zawsze coś wyraża. mówi z impetem, robi coś z impetem, nie ma czasu dobrze wejść na zjeżdżalnię, usiąść, nie ma czasu zjeść, napić się, zawsze w biegu.

takie geny.

nie mam takich silnych zapędów w żadnej dziedzinie, jak żaden ze wspomnianych przeze mnie członków rodziny, ale nie wyprę się przodków. jak coś obiecuję, to tak jest. jak jest o co walczyć, to walczę. emocjonuję się, a jakże. oraz czytam. 

czytam etykiety, napisy, książki, gazety, co mi wpadnie w ręce. mam tę przypadłość, że doczytuję do końca, tak więc jeśli wpada mi w ręce słaba książka, ją również przeczytam.

jak jestem w sklepie, czytam składy na opakowaniach, jak pod prysznicem, to opisy na kosmetykach.

'wierzba od zawsze odgrywa ważną rolę w kulturze. podobno już przebywanie w jej pobliżu działa kojąco. a co dopiero trzymanie w ręce kosmetyku z wyciągiem z jej kory'. postanowiłam sprawdzić. wzięłam tubkę i mówię: moje dziecko ma nowotwór. i czekam. tubka nic. nie ukoiła. myślę sobie, może za duży kaliber jak na niedużą tubkę. mówię: kasa mi się skończyła, a pracy nie mam. patrzę na tubkę, wsłuchuję się w siebie. nie koi. myślę: to do włosów jest, może chociaż na to pomoże. więc trzymam tubkę i czekam czy da radę ukoić mój nerw, że mam przetłuszczone włosy, a nie zdążę się wykąpać przed wyjazdem do babci. 

nawet tego nie ukoiła. 

trzeba było umyć.

kto w tych korporacjach pracuje? kto to wymyśla? kto zatwierdza? kto kupuje - wiem - ja. ale weź pan, panie tołpa jeden albo drugi, choć raz poczytaj co tam dziewczęta popisały. bo jak by my byli w hameryce, to bym mogła pana do sądu podać, że podobno obiecałeś, a nie spełniłeś.

a obietnice dla mnie ważne. z dziada pradziada.

a szampon fajny. no.

poniedziałek, 13 października 2014

anatomia matki.

jeśli do momentu wydania na świat potomstwa miałaś ręce, nogi, tułów, grzbiet i inne takie, a z góry mówię, że nie chodzi mi o zmiany, jakie zachodzą w matce przez dziewięć miesięcy noszenia uroczego bobaska, co potwierdza popierdywanie oraz posikiwanie, na które nie masz wpływu, tak więc jeśli miałaś ręce, nogi i tak dalej, to od momentu, kiedy rozcięto ci wszystkie warstwy brzucha i wyszarpano stamtąd noworodka, lub też rozcięto coś innego, a noworodek wychynął sam rozszarpując cię tu i ówdzie znacznie, bądź mniej, nie masz nic z tych rzeczy, które byś sobie dała uciąć, że masz.

nagle stajesz się - na początku - wielką obręczą z ramion z przyczepionym do niej gigantycznym bufetem. obręcz dźwiga, nosi, trzyma, bufet, jak to bufet - karmi. dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. na miejscu. na wynos. jedzenie i picie. nieustanny refill. motel otwarte wrota zaprasza. bed and breakfast. od zmierzchu do świtu. tarantino na żywo. bufet karmi, obręcz nosi, przewija, rośnie do ziemi. najchętniej matka na ziemi zaległaby raz po raz, ale nie może, bo dostęp do bufetu musi być nieograniczony, tak więc padanie na ryj zabronione.

później nagle okazuje się, że matka jest w posiadaniu nóg. a rzeczone noszą. do lustra, do kuchni, do łazienki, na dwór, do okna, w górę, w dół. zależy jak bardzo ryczy to, co na obręczy i jak bardzo chce się z tej obręczy wywinąć. wówczas obręcz z lulającej zamienia się w unieruchamiającą. dziecko również uświadamia sobie, iż - jak mamusia - jest w posiadaniu nóg, którymi może wierzgać, trzepać, odpychać się i wykręcać, jednak obręcz, jeśli tylko nie jesteś mamą madzi, jest ze stali. z tytanu. w ogóle matka cała jest z tytanu. jeśli oczywiście nie jest z sosnowca.

kiedy smrol zaczyna jeździć w wózku, matka dostaje przykurczu obręczy. ręce ma stale ugięte w łokciach i przyklejone do tułowia. pozycja ta jest bardzo ergonomiczna i pozwala pędzić po bezdrożach z prędkością satysfakcjonującą mini trolla, który za dziki pęd odwdzięcza się bezzębnym uśmiechem, który jest walutą przetargową. za tę walutę matka jest gotowa zrobić wiele. więcej zrobi tylko za kocham cię mamo. ale kiedy następuje moment, kiedy dzieć jest w stanie wydać z siebie taki osąd, matka zyskuje pancerz, tudzież znieczulicę i potrafi wyparzać butelki lejąc wrzątkiem na smoczek, który trzyma w dłoni. nawet, jeśli zapomni smoczka. matka nie takie rzeczy po nocach wyprawia.

przykurcz do popychania wózka nie mija, albowiem, kiedy dziecko wyrasta z wózka, wchodzi w etap uwielbienia dinozaurów. i tu, jak zwykle, matka niczym t-rex, wstaje rano (rano?? w nocy, kurwa, wstaje) i ryczy, wyje niczym on. dzieć się cieszy. dzieć podskakuje. o jaka śmieszna mama. jutro wstanę jeszcze wcześniej.

równie nagle okazuje się, że nogi, z których po części składa się matka, potrafią też bujać. potrafią zmienić się w górę, na którą potrafią wgramolić się dzieci, że potrafią ganiać, chować się za drzewem, wyskakiwać zza drzwi czasem strasznie, a czasem śmiesznie, zaś nijak nie potrafią się schować na dłużej. czasami nogi siedzą na schodach i się nie ruszają, chociaż cała górna część matki dygocze, twarz udaje, że się uśmiecha, ale jest mokra i wtedy to dopiero trzeba się na matkę rzucić. albo z tych schodów. albo wejść na murek. byle gdzieś wysoko.

wówczas okazuje się, że przykurcz ramion wciąż działa, matka pochwytuje, pohukuje, posmarkuje, ale wyłapie, wygilga, a na koniec wyprzytula.

przez długi czas matka nie składa się z oczytania, wyspania, przemyślenia, zdolności analitycznych i śledzenia trendów odzieżowych. przez pewien czas w kwestii odzienia matkę interesuje jeno coś, co pozwoli doczołgać się do dziecka, coś, czego nie żal, kiedy dziecko po jedzeniu zdołało doczołgać się do matki i tym podobne praktyczne rzeczy.

matka składa się też w dużej mierze ze skóry. wcześniej matka miała biust, brzuszek i pośladki, części te zostały - wciąż mam ogromną nadzieję, że nie trwale - zastąpione skórą. skórę z biustu matka upycha w stanik. skórę z pośladków - w majtki, skórę z brzucha matka próbuje upchnąć w spodnie, lecz pod spodniami majtki, a tam już są pośladki. tak więc matka coś tam upchnie, ale raczej niedbale. no i dobrze, bo po tej skórze taki sześcio- czy ośmiomiesięczniak wspaniale uczy się siadać. matka sobie leży wygodnie o samej piątej rano, a dziecko świergocząc miłośnie ściska małą piąstką mięciutką mamunię i podciąga się do siadu. ach, jak uroczo, tylko nie rób zdjęć.

matka składa się bólu brzucha. z opadających powiek. z przetłuszczonych włosów. ogryzionych skórek. nieogolonych nóg.

i z serca.
a ja to nawet z dwóch.




środa, 8 października 2014

mój latawiec.

kiedyś kominek napisał tekst. niby o latawcu. ale nie o latawcu. 
przeczytałam.
już dawno.
a teraz chcę wypuścić mój latawiec.

byłam małą dziewczynką. tak małą, że najmniejszą w klasie. małą, zapadnięta w sobie. małą, bez wiary w siebie. we wszystko.

z mamą, której nie było. była, ale jej nie było.

nie wiem ile razy płakałam. łatwiej byłoby policzyć ile razy nie płakałam. tęskniłam. za mamą. jak tylko mała dziewczynka może tęsknić.

patrzyłam na nią i tęskniłam za nią.

nie umiałam przez wiele, wiele lat spojrzeć na nią jak na mamę. 

miałam czerwone rajtuzy ze stilonu, które były za duże. musiałam sobie zrobić dziurę i ściągnąć gumkę. miałam potargane włosy i krzywo uczesaną kitkę tam, gdzie dosięgałam ręką. miałam chleb z masłem i z jabłkiem, kiedy byłam głodna, bo to umiałam sobie zrobić. miałam ogryzione paznokcie i żal. żalu miałam dużo.

oj, dużo.

miałam mamę. której nie chciałam przytulić, której nie umiałam wybaczyć, której - teraz to wiem - było ciężko. ale miałam. miałam.

mój latawiec wysyłam teraz.

kiedy patrzę na moje jedyne z nią zdjęcie, kiedy mam dwa lata i bliznę na czole, kiedy przytula mnie jak ja swoje córki, kiedy patrzy na mnie z dumą i z miłością. kiedy i ja z miłością mogę na nią spojrzeć.

teraz ja wysyłam latawiec do ciebie, mamo.

dziękuję, że mnie tuliłaś, żałuję, że tego nie pamiętam.
dziękuję, że mi śpiewałaś, żałuję, że pamiętam tak mało.
dziękuję, że mi mówiłaś wiersze, żałuję, że nie potrafię ich powtórzyć.
dziękuję, że mnie kochałaś.
dziękuję, że urodziłaś.

mamo, masz wspaniałe dzieci. 
mamo, masz wspaniałe wnuki.

patrz na nas życzliwie.

dziękuję.