poniedziałek, 28 sierpnia 2017

dzik w tajemniczym ogrodzie.

to jest wszystko bardzo dziwne, bardzo bardzo dziwne, bardzo dziwne, bardzo bardzo bardzo dziwne, jak śpiewał artur andrus.

albowiem jakoś się budzę do życia, jakoś wstaję, jakoś funkcjonuję i to nawet radośnie, ale ostatni czas absolutnie w ogóle ani trochę radosny nie był. nie wiedzieć czemu.

ja bym chciała wyjść na dwór i mieć wesołą przygodę, śmiać się w głos i wyciągać ramiona do padającego deszczu i cieszyć się nim, ach cieszyć.

ale ja biegnę w deszczu, któren mi wpada do ryja, dławi mnie, ale przynajmniej - jak śpiewają diskopolowcy - nie widać że płaczę.

to jest wszystko bardzo dziwne, bo ja w ostatnim czasie to się pierwszy raz w życiu zrzygałam z nerwów. może drugi, bo pierwszy to przy porodzie z nerwów i z bólu, ale teraz nie wydawałam z siebie żadnego owocu żywota mojego typu dziecko.

biegnę po osiedlu i naprawdę pada mi na łeb. póki co deszcz, nic z dziedziny psychologii oraz psychiatrii jeszcze. i cieszę się trochę do tego deszczu i chcę myśleć, że to fajna przygoda, zza firanek widzę współczujące spojrzenia sąsiadów i bardzo bym chciała pomyśleć, że hej, ja szczęśliwa biegnę w deszczu, śmieję się i czerpię z życia garściami i kto tu kogo powinien żałować. i że może jesteście w ciepłych domach i patrzycie na mnie z politowaniem, ale to właśnie ja, ja jestem szczęśliwa! i myślę to nawet przez chwilę, a potem normalnie z powrotem płaczę w tym deszczu jak zwykle.

i rozciągam się po bieganiu, patrzę w niebo, tracę równowagę i próbuję się ucieszyć, że ej, równowagę to zawsze traciłam, wyjebka na twarz bez gracji to moja specjalność, ale pierwszy raz w życiu wyjebuję się od patrzenia na chmury! to jest cudowne! i w ryk.

do dupy jest. i cudownie jest.

z całych sił chcę dobrze. chcę nie narzekać. ani na lato, ani na to, że się kończy, ani na zimno, ani na ciepło. ani na to, że jest tak, a nie inaczej. chcę się cieszyć tym, że miałam z czego porobić przelewy. że pustka na koncie jest stąd, że kupiłam bilet na samolot na przygodę.

tylko, że zanim tamta przygoda, to tu jeszcze jedna i to całkiem spora - trzeba przeżyć.

wkładam ołówek w usta, w poprzek, to moja drewniana imitacja radości. proteza uśmiechu.

przez niemal czterdzieści lat pielęgnuję swój wewnętrzny ogródek, plewię chwasty, wyrywam z korzonkami to, czego w mojej głowie nie powinno być, sadzę w duszy kwiaty, choć nie znoszę pracy w ogrodzie. układam sobie w sobie ścieżynki wśród darni, strzygę trawniki kosmatych myśli. stawiam głupawego krasnala, żeby przypominał mi o mnie samej. adoptuję obtłuczone gliniane gąski, których nikt nie chce, sadzę w nich dobro, podlewam troską i czekam, aż wyrośnie wiara w siebie.

wykopałam studnię i dbam, żeby płynęła we mnie żywa woda. czysta i zimna. układam kamyki, żeby po ciemku trafić na swój własny, zadbany, idealny wewnętrzny taras. kosztowało i kosztuje mnie to wiele pracy, niejeden raz pozwoliłam, by ktoś wydłubał we mnie dziurę i zarzucił mnie gównem myśląc, że nawozi.

wiele lat wywoziłam z siebie nieurodzajna glinę i ubijałam żmudnie dobre myśli bez wiary, aż pogniły i zrobił się z nich humus. na szczycie tej góry gnoju stoję ja i myślę, że może i nogami w szlamie, ale głową przecież ocieram się o niebo.

i kiedy już mam taki bezpieczny tajemniczy ogród w środku mnie samej, wpada dzik i ryje.

napierdala twardym nosem, rwie i szarpie moje lata pracy. drę mordę, przeganiam, ale on tylko zmienia miejsce. buchtuje tam, gdzie nie miał prawa wcześniej być. podważa moje wszystko. godność, poczucie bezpieczeństwa, mój piękny, równiutki zieloniutki trawnik. bez litości. 

teraz dopiero chce mi się płakać. dzik narobił syfu, narozrzucał błota, zniszczył wszystko, co mnie tyle kosztowało i poszedł.

i kiedy rzucam się na kolana układać na równo z powrotem kępy trawy, kiedy znów płaczę wiedząc, że to niemożliwe, żeby było jak kiedyś, kiedy płaczę nad latami swojej zmarnowanej pracy i myślę co takiego znowu zrobiłam nie tak, kiedy klęczę z głową wbitą w ziemistą czarną czerń, miga mi maluteńka błyszcząca myśl.

ten dzik może i rozjebał wszystko, co przez czterdzieści lat nasiałam, ale.

znalazł truflę.
odkopał diament.

to ja.


poniedziałek, 21 sierpnia 2017

na koniku hop hop.

jestem w samym środku nowej siebie. starej, nowej siebie. bo oto się przebudzam. choć nie śpię od siedmiu lat, bo mam dwoje dzieci, przebudzam się. budzę. do życia. 

na huśtawce, na tym takim koniku, na którym po przeciwnych stronach się siada i odpycha nogami aż do odbitki, aż to drugie o oponę pierdolnie dupą, a w poręcz zębami, do odbitki siedzę na jednej szali ja-kobieta, a na drugiej szczerzy się ja-matka. siedem lat. siedem lat tłusta matka trzymała mnie-kobietę w górze, która często haczyła o dół. siedem lat ja-matka kokosiła się na piachu, zagarniała do siebie. głodna ja-kobieta tkwiła zawieszona w przestrzeni, w oczekiwaniu, w bezruchu, w chłodzie, wietrze i słońcu palącym, w deszczu i śniegu, w deszczu ze śniegiem, w gradzie, szadzi, upale, skwarze, bez słowa. chuda, nieruchoma, niby zamrożona, niby skamieniała. niby nieżywa.

tamta cała upstrzona kołysankami, dresami w fasonach wszystkich, pachnąca gotowanymi ziemniakami i bezglutenowym ciastem, wygodna, cieplutka, mięciutka, jak rozgotowany makaron świderki, swojska. rozlana jak tysiące zup i pić na stołach, krzesłach, podłogach wszystkich miejsc, do których zagoniła stado. stado obok, piszczące, kopiące, ja-matka również z łopatką - wieprzową z promocji, albo plastikową z promocji. 

ta gruba koi i kołysze, pulchnymi palcami rozmasowuje siniaki na małych kolanach i przykleja na limfę odpadające strupy. dmucha ciepłym, nie do końca pachnącym, bo nie zdążyła umyć zębów, oddechem na rany i ślini bąble po komarach. na poliestrowym fartuchu rozciągniętym sztywno między obszernymi udami pozwala układać szyszki, kamyki, piach, zdechłe pasikoniki, w dużych dłoniach niechcący miażdży schwytane i dane na przechowanie biedronki. 

zerka czasem na tę drugą, jak ładnie uczesana, a jaka szczupła, umalowana, pewnie dzieci nie ma. będzie miała, to zobaczy. że nie ma nic ważniejszego, że to radość najradośniejsza, że nic nie wie o życiu, a skąd takie nogi zgrabne i ogolone, w butach dopasowanych i sukienka do tego jeszcze, no ładnie, ładnie. ale ja to nie mogę, ja muszę i zupę nastawić, i chałupę zamieść, i dzieci zawieźć, żeby nie zawieść.

tamta chuda tak pięknie na tle nieba wygląda, włosy jakieś umyte, zadbana, to niebo to jej taką ramkę świetlistą wokół twarzy robi. a oczy jakie błyszczące. a twarz jaka gładka. jednego koloru. a paznokcie zrobione. nic nie odpada, ani lakier, ani podeszwa od tych wypastowanych butów, ani się ta podłożona spódnica nie odpruła, wzdycha "jak pięknie" ja-matka.

ja-kobieta zaschła we mnie na siedem tłustych lat. patrzyła na zmęczoną, lecz pachnącą mnie-matkę, pachnącą dziećmi i spełnieniem. mydlinami i ciastoliną. śmierdzącą wymiotami i kupą. umazaną łzami szczęścia i rozpaczy. ja-matka zatęskniła za tamtą sobą. i wstała z konika. ja-kobieta pierdolnęła o ziemię. o planetę. na glebę, na piach, na żwir. i potłukła skorupę, w której zastygła.

ja-kobieta wstała, naga jak terminator. zdeterminowana, jak on. pobiegła. roześmiana. szczęśliwa. wolna. 

biegnij za nią, jeśli nie chcesz jej zgubić.


czwartek, 10 sierpnia 2017

przed chwilą.

"ej, weź sobie kup kółko do pływania.
jakie kółko?
zwykłe kółko. chyba że masz.
mam takie dziecięce. takie mam wziąć?
nie, ludzkie kup, żebyś wlazła".

tak do mnie pisała marta przed wyjazdem do meksyku, pierwszy oficer na naszym rejsie po zatoce kalifornijskiej oraz pierwszy czub rzeczypospolitej, marta, którą ukochałam natychmiast, jak ją zobaczyłam wysiadającą z pociągu w babimoście z wielkimi torbami i kapturem na mokrej fryzurze, bo nie zdążyła wyschnąć, bo się przed chwilą kąpała, zrobiła jeszcze takie batony, że jak będziemy w mehiko siti całą noc, to akurat zeżremy i czy jej kupiłam tę taką alumatę, bo tam na lotnisku będzie zimno, a teściu to ją tak wiózł, że ją prawie zabił na tych takich ślimakach przy dworcu w poznaniu, normalnie jechali prosto na ten beton na ścianach, a w ogóle to nie teściu, tylko tata chłopaka i czy mam to kółko i że sory, że się wam wpierdalam w wielkanoc do domu, kupmy jeszcze gdzieś piwko na stacji oraz czy ty się też boisz glonów? i stworów morskich? cześć, jestem marta.

cześć, jestem marta.

odpowiedziałam, że i glonów, i stworów, no co ty, jak zabił? kółko mam, że nic nie szkodzi, że w wielkanoc, że batony zajebiście, chyba że z rodzynkami, to chujowo, że ja to jestem magda i nie jestem taka, żeby od razu mnie każdy lubił, no ale z takim ryjem to nie dziwota, więc taka jestem raczej dość zachowawcza, a ona że w takim razie dlaczego ją tulę, a ona mnie. 

kiedy na drugi dzień, który trwał dwie doby, z czego dobę spędziliśmy w samolocie oraz na alumacie w mehiko siti, gdzie faktycznie było zimno, stanęliśmy we trójkę w morzu korteza, kiedy wdychaliśmy gorące powietrze na promenadzie w la paz, kiedy poszłyśmy z martą głębiej i wracałyśmy tak, że ja już szłam do brzegu, a ona płynęła za mną trzymając się mnie i nie dotykając dna, bo glony i ja byłam taka na maksa odważna, że szłam po tych glonach, ale tylko do czasu aż ona nie powiedziała "płaszczka" i wtedy ja natychmiast stanęłam i ona mi natychmiast z impetem wpłynęła całą twarzą w dupę, oczywiście marta, nie płaszczka, więc kiedy to się stało, to wiedziałam, że to jest już tylko pieczątka do początku naszej pięknej przyjaźni.

tam właśnie za naszymi plecami płaszczka chciała nas zeżreć, mimo że miała może ze siedem centymetrów. (fot. ojciec jedyny)

i tak cały czas. (fot. martson.pl)

na dmuchanych kółkach na środku morza, a także po jego bokach, byłyśmy tak zajebiste, że aż kapitan w mojej ocenie na koniec morskiego rejsu, na takim prawdziwym dokumencie, że ile godzin w sztormie i na wodzie, ile na żaglach, a ile na silniku, i że od portu takiego, do takiego, i że wiatr wiał i to nawet w jakiejś skali, no na takim dokumencie, że jakbym się chciała nagle stać morskim sternikiem, czego oczywiście absolutnie nie wykluczam, to proszę bardzo, no więc on, pośród tych wszystkich ważnych danych, w szczególnych umiejętnościach mi napisał, że zajebiście umiem na kółku. i ja mu ufam, bo on pływa od czterdziestu lat i nie takie rzeczy widywał. mógł uwzględnić jakieś inne moje genialne umiejętności żeglarskie, ale skupił się akurat na tej, więc muszę być w tym naprawdę mocna.

foki. (fot. ojciec jedyny)

sternik morski z koleżanką. (fot. martson.pl)

oglądałyśmy więc z martą podwodny świat wisząc na kółkach, przepasane po prostu nadmuchanym plastikiem, zupełnie, jakby gruba foka chciała przeskoczyć przez obręcz i ugrzęzła. emocje były takie, że jeden z nas, dokładnie andrzej, jak pierwszy raz zobaczył ten świat, to nawet gadał do rurki nie wynurzając głowy. nie dało się zrozumieć co, ale ewidentnie czuć było szacun. i ja się cieszyłam, że dno jest daleko, że nie muszę tego dotykać nogą oraz oczywiście, że mam kółko. na dnie były albowiem rozgwiazdy, płaszczki, ryby kolorów wszystkich, od łososiowego po neonkowy, były rośliny, glony, krasnorosty, mogła tam nawet być przylaszczka i kosodrzewina. wszystko z daleka i - przypominam, jakby komuś umknęło - w kółku.

fot. martson.pl

fot. martson.pl

rozgwiazda. dwa palce w niebie, nie oszukam ciebie. (fot. martson.pl) 

są trzy miesiące później i oto, gdzie jestem. 

leżę na pomoście nad jeziorem w niesulicach. głową do dołu. oczami leżę w szczelinie, żeby oglądać dno. nosem głośno wdycham zapach jeziora, tataraków, miłą i nową dla mnie wilgoć. strzygę uszami, jak koń, żeby słyszeć dźwięki. woda chlupocze o łodzie. pluszcze nierówno, niemiarowo, nieprzewidywalnie o deski pomostu. kaczki, perkozy, łabędzie trzepoczą skrzydłami o wodę. na niebie - nie wiem czy szeleści, ale przed chwilą była - pustułka. słońce nieśmiało dotyka mojego mokrego ciała. ociekam. przed chwilą wyszłam z wody. dopiero co nauczyłam się pływać. przed chwilą pierwszy raz w życiu płynęłam w jeziorze. bez kółka. przed chwilą przepłynęłam jezioro tam i z powrotem. trzysta dwadzieścia metrów. przed chwilą wpłynęłam w rozświetlone słońcem glony i również przed chwilą widziałam jednego okonia w zielonej wodzie. przed chwilą przestałam się bać. przed chwilą pomyślałam, że w zasadzie nic się nie stanie, jeśli nie wynurzę głowy. że będę umiała oddychać. że przecież należę do tego świata. do natury. przed chwilą płynęłam rytmicznie wsłuchując się w siebie i jezioro. płynęłam i się uśmiechałam. 

ważka? nieważka?

a to jest dłubanka w biskupinie naturalnie.

fot. ojciec jedyny

uśmiecham się też teraz, kiedy to piszę.
przed chwilą bowiem przebiegłam jedenaście kilometrów. uśmiechnięta. pozdrowiliśmy się z wszystkimi napotkanymi na drodze biegaczami. wszyscy uśmiechnięci. wprost do uszu pięknie śpiewali moi ulubieni. pilnuję pulsu, mimo że śpiewam z nimi i chciałoby mi się podskakiwać w radości. czuję, że mogłabym tak biec i biec. że biegnę do świata z mocno otwartymi oczami i sercem. dziękuję ci, świecie, że i ty się przede mną otwierasz.

jestem szczęśliwa.

żyję.