wtorek, 31 grudnia 2013

end hepi niu jer.

włożyłam dres z cekinami.
nalałam do szampanówki herbaty.
naparzamy na pełną epę my jesteśmy krasnoludki.
o osiemnastej trzydzieści odpalimy fontannę.
o osiemnastej trzydzieści pięć dwa zimne ognie.
o dziewiętnastej zacznę kłaść dzieci.
o dwudziestej pierwszej zasłużone pikolo.

jedno, co się nie zmieniło, to że nie dotrwam do północy.

szczęśliwego nowego sylwestra.
o nowym i z nowym rokiem pogadamy jutro.
joł.
wasza jedyna mać.

sobota, 28 grudnia 2013

święta, święta, dupa zmięta.

nie lubię świąt.
niekochane dzieci tulą misie i takie tam.
i mimo, że od dwunastu lat mam w domu ciepło, jestem non stop obłożona miłością, to nie lubię świąt. moment składania życzeń jest dla mnie bardzo krępujący, ryczę zanim jeszcze sięgnę po opłatek. i nie ma tu znaczenia czy ktoś się rodzi czy nie, po prostu nie lubię. nie lubię kupowania prezentów, bo mam paranoję czy komuś się spodoba mój prezent, nie cieszę się ze swoich, choć bardzo się cieszę, tylko zerkam czy mój się podobał. oczywiście, z góry zakładam, że nie, a potem tylko czyham na kwaśne miny obdarowanych.
ja nie wiem czy to paranoja, patologia czy inne trudne słowo na "pa". terapię przerwałam, albowiem nie mam pieniędzy, a przydałaby się jeszcze, oj przydała.
całe życie, które pamiętam, bo wczesne dzieciństwo wymazałam, musiałam zgadywać czyjeś myśli, być krok, albo i dwa z przodu i przewidywać kolejny ruch, by nie zostać zmasakrowaną psychicznie dziewczynką. bardzo dziękuję dziadkowi, który nauczył nas grać w szachy. to się nazywa strategia.
no więc świąt nie znoszę.
żenuje mnie śpiewanie kolęd, zwłaszcza, że do kościoła nie chodzę, wkurwia gotowanie tydzień po to, żeby się raz obeżreć, a jeszcze bardziej wkurwia jedzenie trzy tygodnie później tego samego, już bez chęci. magia świąt.
w tym roku pojechaliśmy do rodziny. głowa tamtej rodziny z takim samym podejściem jak ja. co za ulga. a więc więcej ludzi spaczono w dzieciństwie. mimo wszystko, mimo wyszydzania i nadużywania słów magia świąt w każdej możliwej chwili - kiedy barszcz się wylał, dziecko zrzygało, mięso spaliło, pierogi wystygły, musieliśmy stwierdzić, że było... no własnie. jak?
dobrze. bezpiecznie. ciepło. rodzinnie. i pomimo tego, że nawet, jak to piszę, to ryczę, bo mam niepozałatwiane sprawy ze starym mikołajem (z zającem zresztą też, ale o tym na wiosnę), to muszę przyznać, że było uroczo.
i nawet zojka rycząca w pierwsze święto od 5:14, bo wyłaził jej ząb, która natenczas dostała przydomek magia świąt, nie zepsuła tego obrazu.
ja bym chciała lubić święta. ja bym chciała pokazać dzieciom, że jest fajnie, że lubię ubierać choinkę, tańczyć do kolęd, dekorować pierniki. ale, oczywiście, choinka mi się przewraca, kolędy fałszuję, a pierniki mają zakalec. albo inne gówno. wstyd pokazać. zostały więc w domu. dobra tam, i tak piekłam je po nocach, bo mi ciasto nie wyszło, potem stwardniały, potem wkurwiły, a jeszcze potem wyrzucę.
z całej siły próbuję się cieszyć, jak rozemocjonowane dzieci rozpakowują prezenty, ale mnie to kłuje nawet nie wiem w co. 
nie chcę, żeby moje dzieci to miały. zaciskam więc szczęki i śpiewam kolędy, kiedy indziej maluję pisanki, zdobię te jebane pierniki. udaję się w szał zakupów. nie chcę, by moje córki ryczały słysząc: bądź szczęśliwa.
na szczęście to minęło, my w domu chorzy całą czwórcą. przeuroczo.

na szczęście w domu codzienność. dziesięć stopni, koty zwykłe i z kurzu, a od 3:46 do 7 ryki zojki. 

na szczęście.

odklejam uśmiech i normalnie, już nie świątecznie, narzekam. 
panie wodecki, pośpiewamy znów razem za rok.

sobota, 21 grudnia 2013

karnawałowo.

sobota przed świętami. galeria handlowa. my i dwójka dzieci - starsza śpiąca, młodsza z kaszlem. my bez wózka, parking dopiero kilometr od świątyni zakupów. albo jesteśmy pojebani, albo nie mamy wyjścia, bo poprzedni weekend pracowaliśmy, w tygodniu widzimy się dwie godziny, jednak ustaliliśmy w rodzinie prezenty, ja w końcu postanowiłam polubić święta i - wisienka na torcie - nasza zajebiście droga i porządna lodówka zaczęła grzać zamiast ziębić.
no więc nie mamy wyjścia, jesteśmy pojebani.
po dziesięciu minutach słaniania się na nogach nataszkienta, oznajmuje ona: głód.
no to jeść.
na ten sam pomysł wpadła jedna trzecia społeczeństwa gnieżdżąc się w ilości trzynastu i pół miliona sztuk (aczkolwiek nie wszyscy jedzą, za to wszyscy się gnieżdżą) na pięćdziesięciu metrach kwadratowych jadłodajni o dumnej nazwie.
nic to. dziecko głodne. kiedy już z powodu braku miejsc mamy zamiar napchać dziecko preclami, mili państwo łapią w biegu biedne cielątka noszące graty swoje i dzieci oraz dzieci udostępniając swoje świeżo zwolnione miejsca, z jeszcze ciepłym sosem koperkowym na blacie. ojej, dziękujemy. siadamy. jemy. jem ja, bo dziecko oprotestowało jedzenie, które samo wybrało i to nie po nazwie, a po wyglądzie. i poproszę ziemniaki z sosem, tylko zdejmij sos, mama. i tak jemy, zojka tez się załapała, w końcu lepszy cyc niż nic, aż tu nagle.
obok siadają kolejni głodni państwo, a wśród nich pani wieku i wagi podobnej, a zważywszy, że młoda nie była, to i postura słuszną zdać się miała. pani, jak pani. każdy jest jakiś. stary, młody, gruby, chudy, a słoń elmer to nawet jest w kratkę. pani natomiast miała styl. miała też wełnianą czapę z pomponem i z woalką (przysięgam), czarny sweter i czarny szalik, ale jakoś tajemniczo maźnięte złotą farbą. nawet nie maźnięte. wtopione. jakby pani swym ciężarem w upale i w swetrze przycisnęła się do potłuczonej bombki, bo to złoto takie trochę stopione było. no nie wiem, ja w każdym razie zafascynowałam się i choć zazwyczaj się nie wgapiam, to jednak oko mi łypało w jej stronę. to wszystko trwało takie ułamki sekund, że tylko nataszka zdążyła wykrzyknąć: a za co się pani przebrała?
w życiu nie połknęłam tak szybko kotleta. w życiu jednocześnie nie połknęłam śmiechu w ten sposób i w życiu tak zwinnie nie udawałam, że kicham, a nie, że się krztuszę.
jeśli była to czyjaś mama, a czyjaś pewno była, a ten ktoś tu zagląda, to chciałam z całego serca powiedzieć, że dzieci nie kłamią.

czwartek, 19 grudnia 2013

żeby być sobą, trzeba być kimś.

dzwonię dziś do brata. możesz gadać? mogę, w pracy jestem.
uwielbiam. jest tak niewielu ludzi, którzy mogą gadać przez telefon w pracy. nauczyciel nie może, ja nie mogę, kierowca nie może, lekarz nie może, ratownik nie może. a on może. jak ja bym miała tak odpowiedzialna pracę, to stres by mnie zeżarł. a on może. czasem powie: "poczekaj", sprowadzi samolot na ziemię i wraca do przerwanego zdania. może nie mogę tego powiedzieć, ale dla mnie to jest tak wielki talent, że, zwłaszcza jako kobieta, nie mogę nie mówić. paradoks baby "nie mogę ci powiedzieć, ale... tylko nie mów nikomu". z bratem sobie luźno gadamy. często i długo. albo rzadko i krótko. sto procent zrozumienia, nitka od serca do serca. oczywiście, w dzieciństwie tłukliśmy się na śmierć i życie, a nie na żarty. ganiałam go z siekierą, bo już miałam dość. raz mnie przytakerował do strychu i straszył wiertarką. ale ja go chciałam zabić cegłówką. niemniej, nie ma nikogo poza moją nabytą rodziną, którą sobie może nie własnoręcznie, ale samodzielnie urodziłam oraz niektórych poślubiłam, za kim wskoczę w ogień, w lód, w przepaść, z kogo zdjęłabym dżdżownicę, a może nawet i żabę, jak z mojego brata. kocham go miłością wielką. co w tym wypadku akurat nie ma znaczenia, ale wiem, że to przeczyta i będzie mu miło. ważne jest to, że dzwonimy zawsze z czymś. z radą, pytaniem, informacją, ciekawością, żartem.
dziś ja dzwonię z nowinami.
no co tam?
a, dwie sprawy mam. taką większą i taką mniejszą. taka mniejsza to ta, że znowu telewizja dziś u mnie była. tym razem polsat. robili materiał do wydarzeń. na święta.
aha. i to jest ta mniejsza. a większa?
odmówiłam grania w kanadzie.

no i tak sobie myślę czy mi się aby w dupie nie poprzewracało?

no nie wiem. walczcie o mnie, kraje i narody. telewizje, marcin tyszka i kuba wojewódzki. walczcie. a ja powiem nie-e. albo ta-ak. zależy czy kiedy spojrzę w oczy dziecku, które jest ze mną przy takiej rozmowie, ujrzę w nich radochę czy lęczek. 

zaś na pytanie pań z telewizji: nataszko, a kim będziesz jak dorośniesz? moja córka odpowiedziała: nataszką. 

czego jej z całej siły życzę.

wtorek, 17 grudnia 2013

kupa. temat, który nie zawodzi.

są takie tematy, że każdy ma coś do powiedzenia. zalicza się do nich kupa. jeśli nie dziecięca, to normalnie, dorosła. człowiecza. ale nie o fekaliach tu chciałam, albowiem dziecięca kupa nie jest kupą - kupą, tylko kupą - wyznacznikiem. zdrowia, choroby, samopoczucia. w zasadzie kupa dziecięca to pewna forma ekspresji, nieprawdaż? kupa jako temat rzeka, kupa a sprawa polska czy kupa śmiechu z przewagą kupy - myślę, że byłyby to dobre tytuły prac co najmniej doktorskich, jeśli nie na medycynie, to przynajmniej na socjologii.
nadszedł moment, w którym dzieć młodszy otrzymał był stały pokarm. stały, nie że do pogryzienia, albowiem człowiek dziąsło nadal jest człowiekiem dziąsło, choć ugryźć potrafi, a jakże. pojedzie do talent szoł i na oczach jury ugryzie kogoś dziąsłami do krwi. ale to nie teraz. teraz o kupie. 
jako że pamiętam moment, w którym dzieć starszy otrzymał był pokarm stały, a uściślając, marchewkę w słoiku, pamiętam również moment kupy. oraz ją samą. wyglądała tak, jak marchewka, którą dzieć uprzednio był pochłonął. zastanawiałam się czy aby przypadkiem nie zgarnąć jej z powrotem do słoika i nie oddać do sklepu udając, że wieczko było wypukłe. taki żart zmęczonej matki. jak się okazuje, można być jeszcze bardziej zmęczoną matką. zojciś albowiem dość rzadko robi kupę, a konsystencja jej odległa jest od tego, jakie na ogół bywają konsystencje niemowlęcej wydzieliny z okolicy pieluszkowej. 
skoro kupę po marchewce nataszy chciałam z powrotem włożyć do słoika, to kupę po marchewce zoi powinnam wetknąć bezpośrednio w matkę glebę.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

mą-drość.

mój brat ma syna. jest wyjątkowy. jeden i drugi. takie geny, no co zrobimy. ma też córkę, też wyjątkową, wiadomo. i ten syn ma przemyślenia. zadziwiające, jak na ośmiolatka. tato, mówi nagle po kilku dobrych minutach zamyślenia odrywając wreszcie wzrok od ściany, mam taką teorię, że wszystko jest na odwrót i że nie powinno nas tutaj być. a zjesz, synku, kanapkę? z nutą przerażenia w głosie zmienia temat tata. jedzą kanapki, czytają książki, spędzają miło czas, a przy najbliższej okazji brat mi opowiada co u nich. pochichoczemy i zdzwonimy się następnym razem, kiedy nasze dzieci coś akurat.

jesteśmy dorośli. i durni. dzieci są mądre. i szczere. jedziemy z nataszą na badania. nie trzeba przetaczać krwi. jedziemy na zagraniczne konsultacje, chyba były zbędne. zbieramy kolejne fakty, żeby stwierdzić - wszystko jest na odwrót. nie powinno nas tutaj być.

wysiadam z zojką z samochodu. zatargałam przed chwilą nataszę do babci, młodszą mam na gumce, bo karmię. oprócz wózka z niemowlakiem ciągnę walizkę. tak przemierzam pełen ludzi deptak w centrum miasta. pomóc mi chce nur. rasowy, pijany nur ze złamanym nosem. rzuca się do pomocy. pomóc chce oczywiście przy dziecku. kochany, rzec by się chciało. kochany. kochany, dziękuję za pomoc. dam radę. zamieniamy kilka zdań, że jego syn miałby dwadzieścia cztery lata. nie chcę pytać co się stało. boję się tego, co mogę usłyszeć. wymieniamy uprzejmości, nur odchodzi, a ja stoję i dumam. zawsze myślałam, że alkohol wiele w moim życiu zniszczył. ale może wszystko jest na odwrót? może właśnie zbudował? mnie? dzięki temu jestem kim jestem i mam co mam. a może nie powinno nas tutaj być...?

hm. sorry polsko?

hm.




wtorek, 10 grudnia 2013

diamenty.

wiem, że to nic nowego, ale zadziwia mnie fakt, że po tak długim czasie bycia mamą, nadal mnie to tak zaskakuje i rozczula. 

chyba zimno mi, tęsknię za starszyzną, co to utknęła z tatą w poznaniu, bo warunki pogodowe nie pozwoliły samolotowi dolecieć do macierzystego portu. mała wycałowana śpi, a ja palę w piecu i z przerażeniem zerkam w stronę prasowania. już się nie da udawać, że się tego nie widzi. czomolungma prania. czyli idę. to niebywałe, ale matkajedyna nie tylko używa swych nadobnych palców do wklepywania co ciekawszych przemyśleń oraz wciskania z wyższością pin i zielony, ale także prasuje, pierze, sprząta, gotuje, wyciąga zabawki z licznych w tym domu czarnych dziur, odsmarkowywuje dzieci, przetyka kibel, podciera pupunie, zdrapuje zewsząd naklejki, gilgocze, pielęgnuje, głaszcze, grozi, et cetera.
matkajedyna użyła też swych nadobnych paluszków do wciśnięcia na nie pierścionka zaręczynowego oraz obrączki.
obrączkę matkajedyna wybrała oczywiście przepiękną i z diamentem.
a teraz funkcje żony i matki się połączyły, więc matkajedyna ma złotą albo nawet tytanową, jak obrączka, radę.
otóż.
młoda mamo.
zanim będziesz myła kupę z niemowlaka, zdejm se obrączkę, w innym wypadku kupa nalezie do diamentu. i albo se kup diament wielki jak nie wiem co, żeby móc kupę wydłubać wykałaczką, albo udawaj, że diament jest z natury żółty.

bo jest, co nie?

poniedziałek, 9 grudnia 2013

jestem świnka peppa. chrum.

dziś natasza znalazła odcinek świnki peppy, który jest kwintesencją macierzyństwa. patrzyłam ja, patrzyło dziecko, rechotałyśmy obie, przy czym każda z czego innego. to jest sztuka. zrobić pięć minut bajki o świniach w dwa de, ująć w tym sens życia i to tak, żeby się dzieci nie pokapowały. odcinek ten zamieszczam na znanym portalu społecznościowym, na którym utworzyłam profil matki jedynej, bo już chyba pora, aby moja kariera nabrała szalonego rozpędu. chcę zarabiać krocie, pisać felietony i książki, jeździć na fitness audi a trzy (taki samochód, a nie taki fitness) i żeby ktoś mi sprzątał chatę. wychowaniem dzieci wspaniałomyślnie zajmę się sama. dobrze jeszcze byłoby raz po raz pojechać z kabaretem w trasę oraz napisać raz na miesiąc skecz petardę. resztę sobie jakoś sama zorganizuję. tu z boku po prawej stronie jest guzik, który jednym kliknięciem przeniesie kogoś w magiczny świat fejsika i mojego ja tamże.

dzień jest piękny. natasza ma imieniny, o czym nie powiedziałam jej, bo prezent dopiero dotrze. co jej za różnica czy jest poniedziałek czy środa. ważny jest wtorek, bo jedzie na chemię i ważna jest sobota, bo karmimy kucyka. inne dni docinamy do dziecka. jednego, albo drugiego. ale los i tak robi swoje i na imieniny dał nataszy prezent w postaci wyniku rezonansu, który jest bardzo pozytywny. podskoczyłam, popłakałam się i obdzwoniłam cały świat racząc go zwrotem w gatunku szypuła przysadki. pół dnia mówiłam do dziecka, że zdrowieje, na co ona że się cieszy, bo babcia też zdrowieje (sio, przeziębienie, sio!). cudowne są dzieci. cudowne. zjadła też obiad (natasza, nie babcia, choć babcia pewnie też), co jest wyczynem nie lada, bo ostatni tydzień spędziliśmy w szpitalu, między innymi z powodu, że nie przybiera na wadze (i tu znów natasza, na temat babci nie mam danych). a dziś obiad, dokładka i nawet żółtko jajka zjadła! cudowne.
zoja zaś zrobiła kupę. niby nic, ale zoja robi kupę raz na dwa tygodnie. i to właśnie dziś. ubrałam dziecię w falbany, śpiewałam fanfary i nakarmiłam marchewką pierwszy raz w życiu. bez takich emocji jak przy pierwszym, ponieważ wszystkie akcesoria już mam, zakupione z wypiekami na twarzy dla pierworodnej. a także ściany pomarańczowe i wszystkie śliniaki. tak, wiem, słońce wywabia, ale na słońce będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.

dodatkowo anna mucha mnie uwielbia. to i ja ją uwielbiam, a co sobie będziemy żałować. może tu zajrzy i powie: ale fajna matka jedyna, może by chciała moje gadżety do wózka, a ja powiem, że nie, dziękuję, nie mam jak z wózkiem tu na wsi wychodzić. albo wezmę, bo nie wypada nie wziąć. a potem sprzedam za gruby hajs i tak się dorobię. no nie wiem, jakoś muszę. 

znowu byłam w telewizorze. zieeew. to już jest nudne, naprawdę. jechałam z niemowlakiem na osiem minut do warszawy. w jedną stronę samolotem, w drugą pociągiem. znowu z poczuciem, że teraz to już na pewno jestem sławna, więc zostawcie zylion pozytywnych komentarzy, żebym nie myślała, że mam paranoję. albo że idą święta i taki prezent. albo dlatego, że naprawdę jestem fajna. albo z litości. jak chcecie. ja to sobie i tak po swojemu odczytam. dziecko starsze mnie znów sprowadziło na ziemię, pękło mój balonik: mama, a wyjdziesz z telewizora? a miałam nadzieję, że nie widać, że z powodu macierzyństwa jestem zombie jak ta pani z horroru, co wychodzi z telewizora.

a w pociągu jechałam z rówieśnikiem zojki i młodszą ode mnie 10 lat mamą rówieśnika. a po nich do przedziału wsiadła niezwykle miła feministka starsza ode mnie tylko o pięć lat, za to z osiemnastoletnią córką. i nie wiem czy to ja jestem stara, czy one młodo urodziły. 
przedział dla matki z dzieckiem oczywiście zamknięty, konduktor oczywiście nieuchwytny, a na bilecie dla nas napisane: rezerwacja w przedziale dla inwalidy.
i to by wszystko wyjaśniało. 

niedziela, 8 grudnia 2013

mam sto przemyśleń na długi wpis. nie dziś.

tydzień w szpitalu. powrót, czyli nieprzespana noc. dziewięć godzin jazdy samochodem w orkanie z dwójką dzieci. w domu siedem stopni. śpimy w kurtkach, we czworo pod pierzyną. szósta rano dnia następnego. teatralny szept: mama, mama, co to jest - ma śmieszny nos i mieszka w tapirarni? powiedziałam, że ja. nie zgadłam. choć myślę, że miałam rację. a przynajmniej fryzurę. o nosie nie wspomnę, to zbyt oczywiste.
zadanie następne było prostsze. mama, narysuj guźca.
love.

w moim wykonaniu rysunek przedstawiający guźca nie różni się niczym od rysunku przedstawiającego sarnę, orła i konia.
a nie, różni się. podpisem.

środa, 27 listopada 2013

ja na chwilę.

przyjechała babcia na ratunek. babcia dzieci. nieoceniona. wspaniała. uwielbiana przez dzieci i przeze mnie. skarb. nieteściowa. dzięki temu mam wypas. podczas porannego prysznica zdążyłam ogolić nogi, było tak wspaniale, że nawet zrobiłam sobie spa i nie tylko ogoliłam nogi, ale i wyrwałam kłaki z nosa. ba, miałam ten luz, że mogłam sobie nawet pogrzebać patykiem w uchu. jednym i drugim! dawno babci nie było, zatem miałam w czym grzebać. babcia sprytem, siłą pedagogicznego umysłu, wieloletnim doświadczeniem w pracy z trudną młodzieżą w ohapie i miłością babciną trzymała dzieci z dala ode mnie (a udało się to nawet przez dwadzieścia minut!), aż zojka się rozbeczała z głodu, że się nie dało nie usłyszeć. moja przysadka też usłyszała, wydała komendę: produkować, cyc posłuchał i maszyna ruszyła. wcale nie ospale.
widok. mokra matka spod prysznica jedyna, z patykiem w uchu i pokarmem na torsie stoi nieruchomo w łazience. eureka. jakież to moje życie mlekiem i miodem płynące.

ach.

niedziela, 24 listopada 2013

przeprosiny.

byłam na występie. swoim. po dziesięciu miesiącach bez sceny. byłam zesrana, wiadomo. na szczęście robię to tyle lat, że tylko ja o tym wiedziałam. że miałam czas na myśli w stylu: "gest wyprowadzony poprawnie, więc nie cofam", "a cóż to za emocja, że w jej trakcie przełknęłam ślinę" i takie tam. na szczęście panowie wcześniej przełknęli coś innego i niuanse w stylu czy gest do końca wyprowadzony mogłam se wsadzić tam, gdzie akurat skupiał się ich wzrok. nie było źle, nawet było dobrze. zoja rozryczała się tylko pod koniec, ale za to, że się tak wyrażę, na pełnej kurwie, panie kapitanie. przeukochana teściowa moja zajęła mi się drugim dzieckiem w garderobie, podczas gdy jeszcze bardziej przeukochany syn mojej teściowej bawił swą pierworodną w domu i próbował utulić ją w histerii, że chce ona do mamy. 
udało się, nieśmiały powrót do zawodu uznałam za pozytywny, zaraz drugi kroczek, potem trzeci i jak już się rozhulam, to kto wie, gdzie się dotoczę i co się jeszcze wydarzy. marzy mi się monodram, ale nie wiem czy mam tyle jajec. o książce nie wspomnę. marzenia dobra rzecz, trzeba mieć.
wracałam z grania ciemną nocą, z zojką, we mgle, krętymi dróżkami, bez nawigacji, przez wiochy zabite deskami, po drodze bez oznakowań, bez zasięgu w telefonie. oczy mi prawie wylazły z oczodołów, wytęż wzrok, taka zabawa z dzieciństwa. jedyny wóz, który po drodze napotkałam, to karawan, daję słowo, żywej duszy naokoło. wiało grozą i wiatrem, smagało deszczem i terpało strachem. jakimś psim swędem zatankowałam auto, inaczej stanęłabym na poboczu i czekała na wiosnę. 
kiedy tak zajechałam pod dom, z dzieckiem w foteliku, z fotelikiem na ręku, wlazłam prawie na przeprosiny kota. zajebiście wielki szczur. leżał sobie, nie żył, kot koło niego krążył - żył, na mordzie miał napisane: "może i zeżarłem ci kolację, no to teraz masz moją. sorry. mogę spać w chacie?"
kochany kotku. dziękuję ci za twój gest, jednak gardzę szczurami i makdonaldem, którego nazywam tak samo. mógłbyś mi upolować tibołna midium i też bym wzgardziła, albowiem zawzięta jestem, zwłaszcza, że się doskonale znamy. byle szczurem mi mordy nie zatkasz!
kot pochłonął szczura sam, wiem, bo rano się poślizgnęłam na wątrobie. 
przeprosiny odrzucone, jak ja na widok zdechłego szczura w drzwiach.
znowu po mnie jadą w sieci. trudno, ironia i sarkazm dla inteligentnych, internet dla wszystkich.
w domu przepięknie. nataszka ma bunt, z niemieckiego "kolorowy", nie zakłada kapci. kolorowych. od podłogi ciągnie, dwa dni temu gorączkowała, ja dostaję szału i biegam za nią z kolejną parą skarpet typu frotte z abeesem. zojka natomiast jest tak miła, że narzygała mi dziś do kaptura. dziękuję, nie musiałam sprzątać. zmieniłam bluzę, ucałowałam rozdziawioną słodycz i usypiałam jęczącą ze dwie godziny. coś idzie. kupa, zęby, albo koniec świata.

czwartek, 21 listopada 2013

twarda jestem.

zawsze miałam psa. to znaczy nie do końca zawsze, ale jak już miałam, to psa. i nie od początku, tylko dopiero na wsi. w zasadzie dwa te psy były. no i jak pozdychały, to już ich nie było. takie to u mnie "zawsze", "na pewno", "nigdy" i "onegdaj", cokolwiek miałoby to znaczyć. chodzi mi o co innego. że kotów nie lubiłam. bałam się, zdawało mi się, że czyhają na moje życie, bałam się przy kocie poruszyć, bo na pewno akurat chciałby na mnie zapolować. kilka już ładnych lat temu, postanowiliśmy nagle, że bierzemy kota. z dupy. nie, że bierzemy z dupy, tylko postanowienie takie z dupy. akurat była niedziela, schronisko zamknięte, zaczęliśmy węszyć po wszystkich swoich znajomych, kto może mieć kota do oddania. w poniedziałek pojechałam sama z kolegą, do koleżanki mamy kolegi po kota. miał być czarny, innego nie chcieliśmy. tak oto w domu znalazł się pan ruda szmata widoczny na zdjęciu powyżej. zobaczyłam go, chwyciłam i nic innego nie chciałam oglądać. bałam się go, jak pies, a raczej jak kot, serce mi naparzało, chyba bardziej niż jemu, a jak uciekł z kartonu w samochodzie, to miałam zawał, zaparowane ze strachu szyby i ten kolega, co kilka dni wcześniej miał wypadek na motorze i nie mógł się zgiąć, okazało się, że wcale taki chory nie jest, a przynajmniej ma przestać pierdolić i złapać bestię, nim mi przegryzie aortę. jakoś szczęśliwie dojechaliśmy do domu. gdyby nie charakter tego kota, już nigdy nie chciałabym tych stworzeń oglądać. ale on jest fajny. jest przytulalski, niegroźny, miły, rudy i wielki. w domu ma ksywę laluś. można go zawiązać na supeł, choć nikt nie próbował. no taki jest fajny, że postanowiliśmy za rok wziąć wreszcie czarnego kota, tak, jak chcieliśmy. okazało się, oczywiście, że u rodziców koleżanki są małe i w dodatku aż dwa czarne, więc na pewno coś wybierzemy. zerknęliśmy w ten kartonik, mąż chwycił szarego wypłosza, który wczepił się w niego jak broszka, trwało to może z pięć sekund, powiedział: "ten" i poszliśmy. pan szara eminencja, jakby był człowiekiem, to byłby dresem. z ryja, z budowy i z zachowania. wielki gnój z przepięknym pyskiem, ale z charakterem dresa. jest mniejszy i młodszy, ale od razu sobie ustawił lalusia, nie da się do niego podejść, jeśli on akurat nie ma ochoty, chodzi i wkurwia. się i mnie. na dziecko potrafi syknąć, bo przechodzi, a jemu się to nie podoba. ale z kolei jak mu się chce przytulać i głaskać, to pierwszy. dopóki nie było dzieci, to koty były dziećmi. wiadomo.
aż tu nagle.
pstryk! dziecko. bo tak się rodzą dzieci. pstryk! drugie.
koty poszły w odstawkę. trochę. nie będę głaskać ogonówek, jak nie mam czasu kichnąć, do jasnej cholery. ale dbam, czasem pogłaszczę, nakarmione są, jedzą czasem lepiej niż ja, a przynajmniej regularnie. co i tak nie przeszkadza szaremu naszczać na wycieraczkę/torbę/buty. niczego nie skreślać, naszcza następnym razem.
no i nadchodzi dzień. dzień, w którym zoja ryczy zylion godzin, bo ząbkuje. ja mam dość. czekam na nataszę, co wraca z chemii z tatą. znowu chemia co tydzień. nerwowość wyczuwalna w powietrzu. okąpałam jakoś ryczące niemowlę, zaaplikowałam co istnieje na ząbkowanie, podkarmiłam, włożyłam do łóżeczka. zrobiłam sobie chleb z ostatnim jajkiem na twardo, co było w domu, nakarmiłam koty. zojka ryczy. wyszłam na ułamek sekundy dać jej smoczek, wracam na kolację, a szary dziad żre mój chleb z moim jajkiem. w życiu się tak nie wkurwiłam. żeby jeszcze głodny był, ale nie, całą trzódkę oporządzam, a potem sama jem. a ten kutafon mi ostatnie jajko wrąbał. oczywiście rzuciłam się w pogoń, nie za jajkiem, ale za kotem, ale najpierw w krzyk, na co dzieć się rozpłakał przemocno. chwyciłam więc dziecia, który, jak się okazało, rozpiął się cały z pajaca rozwierzgawszy się uprzednio z impetem i dalejże za kotem w pogoń z dzieckiem na ręku, piorunami w oczach i przekleństwami na ustach. mówiąc najogólniej i dosyć też wulgarnie, myślałam, że skurwysyna zapierdolę. autentycznie tak pomyślałam. na szczęście gnoje są szybkie i zwinne, a ja stara, niedołężna, gruba i nie taka rącza, jak onegdaj (!), no i żeby szmatę wyrzucić z domu muszę najsampierw otworzyć drzwi na dwór, bo inaczej mi spieprza po chacie i się kompromituję w nieudolnym świńskim truchcie. dodam, że cały czas rzucam przekleństwa, a z ramion wierzga mi dzieć gołymi nogmi oraz powiewają nogawice od pajaca. w tak zwanym międzyczasie zadzwonił mąż. kiedy zapytał co tak dyszę i kiedy usłyszał w prostych, żołnierskich słowach, dosłownie w kilku wykrzyknikach, co się stało, zaczął rżeć doprowadzając mnie do furii. niemniej. kot wyjeban na dwór, dziecia teraz trza ululać, dałam więc cyc z adrenaliną w mleku, więc spać nie poszła, a ja, na głodnego, zaprzysięgłam kotowiźnie zemstę. nie chce siedzieć w ciepłym nażarty karmą za dwieście złotych, to będzie siedział w zimnym, o myszach. nieugięta jestem. koniec. niech nikt mnie nie prosi. za dużo zaszczanych rzeczy wyrzuciłam. teraz miauczy, drze ryja, drapie moskitiery i udaje, że jest miły. ale ja jestem niemiła. micha i na dwór. zapytajcie mnie za trzy miesiące co u nas.
aha. i smacznego jajka.

środa, 13 listopada 2013

a skąd wiesz?

do słownika nataszy doszło nowe sformułowanie. oprócz nieśmiertelnego "dlaczego?" powodującego umysłową gimnastykę kończącą się nie zawsze udanym telemarkiem, zawitało "a skąd wiesz?". "musimy pojechać do taty do pracy". "śmieszy mnie to". mnie nie. taty tym bardziej. "a po co do taty?". "po kombinezon dla zoi". "a dlaczego?". "bo nie ma". "a skąd wiesz?". "bo znam was bardzo dobrze i wiem, że nie ma". "ale skąd wiesz, że nie ma?". "bo kupiłam i jest u taty w aucie". "a skąd wiesz?". "bo przyszedł do taty do firmy". "a skąd wiesz?". "bo tam zamówiłam". "dlaczego?". "bo do nas na wieś by listonosz nie przyniósł". "a skąd wiesz?". "bo nie przynoszą paczek, tylko awizo". "dlaczego?". "pewnie im się nie chce nosić". "a skąd wiesz?". "nie wiem". i tak dalej. non stop. potrójny toeloop i podwójny axel. nota siedem, dwa. aż tyle, bo dopiero na czwarte dlaczego odpowiedziałam "bo tak!". wrażenie ogólne dobre, można było lepiej. cóż, skok oddany, ziarno zasiane, tylko czekać, aż mi odkiełkuje tym samym. jej "bo tak!" nadejdzie pewnikiem znienacka, pewnikiem zbyt szybko, pewnikiem też będę na tyle zajebista, że temat ogarnę i z dzieckiem się dogadam. albo po prostu nie wyślę do gimnazjum.
nie wiem, na kogo mi ona rośnie. a w zasadzie sobie na kogo rośnie. i przyszłemu mężowi. albo żonie. bo ja już z pokolenia, co akceptuje. zwykle myślałam, że na baletnicę. ale dziś zahaczyła o dyplomatkę (dyplo-matkę?). "mama, włączysz mi bajkę? czy tata?". weź tu odpowiedz. 
"nikt". "dlaczego?". "bo bajki się ogląda wieczorem". "dlaczego?". "bo tak zdecydowaliśmy  z tatą". "dlaczego?". "żeby cały dzień się bawić w coś innego". "dlaczego?". "bo tak jest lepiej". "a skąd wiesz?". kurwa. 
wychodzimy od babci. wieczór. "o, gwiazda północna" - słyszę. gram w jej karty. "a skąd wiesz?". "tata mi powiedział". kurwa, dwa zero.
jedziemy do domu. "mama, pozadajesz mi zagadki?". "no pewnie. co to jest za pojazd...". "nie, o zwierzętach". "co to jest za zwierzę...". "co ma białe pióra, dziób, skrzydła i tańczę jak on?". "no, co to jest za zwierzę?". uśmiechnięta od ucha do ucha buzia mówi "no, wiesz, co to jest za zwierzę! łabędź!!".

muszę zapamiętać sobie to pytanie i wtłoczyć jej zawczasu do głowy: panie reżyserze, tańczę białego łabędzia? czy czarnego?

bo zatańczy na pewno.
a skąd wiem?
wiem.

tymczasem zoja ząbkuje z atrakcjami. atrakcje polegają na wyrywaniu mnie ze snu od dwóch nocy. na zaczynaniu dnia o czwartej. na nawilżaniu mi twarzy szczękouściskiem wciąż i wciąż. na pojękiwaniu, ryku, ulewaniu, prężeniu brzuszka, ogólnym rozdrażnieniu. i ryku, znowu ryku, głównie ryku i ryku. "mama, daj jej wreszcie smoczek!!!". "ale ona nie chce". "dlaczego? bo ją boli". "a skąd wiesz?". 

pożyczę pilnie tępe narzędzie, żeby se pacnąć w łeb. anyone?

poniedziałek, 11 listopada 2013

pyk.

są noce ciężkie, lżejsze, przespanych nie ma w ogóle. nie przespałam całej nocy od jakichś trzech lat. nie żalę się, stwierdzam fakt. natasza z powodu swojej choroby prawdopodobnie nie prześpi nocy, ja wiem, nigdy? nie wiem. łudzę się, mam nadzieję, pragnę, by było inaczej. jest zmęczoną małą dziewczynką. co tam ja, dziecko mam zmęczone. to męczy mnie o wiele bardziej. ja wstaję, działam jak automat. jest kwękot, wstaję, czynię, kładę się. w zależności od tego, która się zbudziła, albo poję i wysadzam, albo karmię i odbijam. mylę się czasem, jasne, ale one się nie mylą. zojce chciałam dziś wydmuchać nos w chusteczkę, nataszy znów próbowałam wepchnąć smoczek do ust. chyba się przyzwyczaiłam do takich nocy. zawsze lubiłam spać, teraz też lubię, ale przytulona do swoich córeczek. kiedy ciepłe stópki opierają się o moją twarz, kiedy puchatek wbija mi się w kręgosłup, kiedy uporczywe swędzenie łokcia okazuje się dziurą po plastikowym gorylu z dzieckiem na plecach, kiedy śpię na ramie, bo w łóżku śpią pluszaki. budzę się z zabawkami wszędzie, skarpetami dzieci na głowie, nogi pętają mi rajstopy upchnięte w pościeli w dzień. pisałam to tryliard razy, napiszę raz jeszcze. jestem zmęczona. co nie znaczy, że nieszczęśliwa.
a teraz, dodatkowo, kiedy otępiała budzę się w nocy, by oddać im co ich, zojka nie je, bo ma etap uśmiechu. patrzy się na mnie i szczerzy dziąsła. kocham ten widok. niezależnie czy jest trzecia, czwarta czy piąta nad ranem. bezzębny uśmiech czaruje i wzrusza. to chyba z rozczulenia już ryczę.
natasza dziś podeszła do siostry i powiedziała: zojciu, przytulisz mnie? zojcia ma cztery miesiące. nie wie do czego służą ręce. ale od czego ma rodziców. tulą się. niech się tulą zawsze. moje okruszki.
no i co ja tu jeszcze robię? pyk! zniknęłam.

sobota, 2 listopada 2013

mama.

trochę mnie to życie przegnało po chaszczach. nerwowam z natury, to i stres mnie zżera. to jest o tyle ważne, że zapadłam i ja na chorobę, która uleczalna może i nie jest, ale też da się z nią łatwo zmagać, a i statystycznie spotykana dość często, więc przejmuję się tylko tyle, żeby nie pogłębić objawów. mojej mamie też po rozwodzie się ujawniła i jest dziedziczna. tak więc nie mam co narzekać, że nic nie dostałam. dostałam. 
bywam więc u lekarzy.
znów.
och, jak ja lubię.
ale do brzegu. leczę się u doskonałej lekarki, która robi dwugodzinny wywiad z pacjentem, żeby niczego nie przegapić. pyta o rzeczy pozornie niezwiązane. i tak usłyszałam: a ludziom pani ufa? no i się musiałam dłużej zastanowić. odpowiedź była niejednoznaczna, bo przyznałam się, że chcę ufać, nie chcę być przeciętniakiem z polski, co to jak ktoś go zapyta która godzina, to odpowie nie wiem, nie mam, ja nie stąd i tak dalej. opowiedziałam o tym, że za wszelką cenę próbuję zwalczyć myśl w tramwaju, że ktoś mnie chyba właśnie okrada. że nie chcę wędrować po ulicy i trzymać się za kieszeń. czy to się da? nie wiem. pomocne to nie było, a może i było, tego też nie wiem, ale pytanie dostałam inne: co robię gdy widzę, że coś się dzieje? odpowiedziałam jak z procy: reaguję. a potem, w trzygodzinnej drodze do domu, ze śpiącym - na szczęście - niemowlakiem, analizowałam co tam się działo w gabinecie i czy ja przypadkiem nie odpowiedziałam jak bym chciała, żeby było, a nie jak jest naprawdę. czy faktycznie reaguję? jak ktoś tłucze dziecko, to tak. jak ktoś wrzeszczy na dziecko - też. jak gówniarze łupią w piłę przy ulicy i wybiegają pod samochody - też. ale ile tych sytuacji się ma w życiu, żeby potwierdzić tak, jestem dobrym człowiekiem? zmartwiłam się, że może skłamałam, że może nie jestem, że portfel jednak chowam w torebce głęboko, drobnych nie rozdaję, grubych tym bardziej, że nigdy nie trzeba mi umyć szybki, ani przypilnować auta. naprawdę się zmartwiłam. niepotrzebnie.
na drugi dzień miałam okazję zareagować. już było ciemno, jechaliśmy z cmentarza do domu, mijamy leżącą dziewczynę i dwie inne nad nią. zatrzymujemy się, ja biegnę. czy trzeba pomóc? co się stało? no dziewczyna biegła i się przewróciła. i tak leży twarzą do ziemi. oddycha? oddycha. jest kontakt? nie ma. dzwoniłyście po pomoc? nie. zbiegowisko coraz większe. pijana! żyje? kto to? dzwonię. pani dyspozytorka pyta czy pijana. nie wiem. w jakim wieku. nie wiem. przewrócić. 
ludzi już mnóstwo. ja dyryguję. odsunąć się, przewracamy. nikt mi nie pomaga. dziewczyna stawia opór. pewno pijana! kto to? jeszcze więcej ludzi, słyszę: trzeba przewrócić, ale nikt nie pomaga. coś mi majaczy z lekcji PO, że to łatwo przewrócić do pozycji bocznej ustalonej, jak się odpowiednio za rękę i nogę pociągnie. ale nie daję rady. podnoszę głowę: niech mi ktoś pomoże. słyszę znów, że pewno pijana. ona się nie rusza. dziewczyna, co ją znalazła pyta: piłaś? kiwa głową. nie wiem czy tak czy nie. ale co to zmienia? jak pijana, to zostawiamy? kurwa. zbliżam się do głowy: jesteś chora? tak. masz epilepsję? cukrzycę? cisza. jeszcze więcej ludzi. warknęłam: odsunąć się, o dziwo posłuchali. znów próbuję odwrócić. wreszcie lituje się mężczyzna, pomaga mi. ktoś rozpoznaje. dziewczyna ma epilepsję i schizofrenię. w ułamku sekundy wstaje i chce iść. już jest ok. nie, nie jest ok, bardzo nie jest ok. znasz numer do domu? znam. dzwonię. zanim pojawi się mama, ja zniknę.
rozdygotana wsiadam do auta.
kto ratuje świat? mama. jej mama.
nawet nie mogę się napić wódki.

mama.

piątek, 1 listopada 2013

droga pani z telewizji.

ponoć dzieci z rozbitych rodzin zbyt często i czasem niepotrzebnie przepraszają i dziękują. tym razem jednak chcę podziękować bardzo potrzebnie. za każde dobre słowo, za każdy wpis. podziękowanie zbiorowe, odpis na komentarze też. fajnie, że jesteście. że jesteście za mną i ze mną. ryj mam, jaki mam, poglądy też, nie każdemu się musi podobać. i dobrze, piękne kobiety pozostawmy mężczyznom bez wyobraźni. ale porzućmy już temat ryja, choć oklepany nie jest (ani temat, ani ryj), to jakoś wolę rozmawiać na ciekawsze. 
mejla sobie założyłam, że można do mnie napisać. matkojedyna100 a potem małpa i gmail.com, więc jeśli ktoś chce ze mną na solo, to zapraszam.
w telewizorze byłam dwa razy ostatnio, o drugim nie miałam jak napomknąć, ale link mam, więc obejrzeć można TU - to jest z pytania na śniadanie, gościnnie wystąpiła zojowina (stylizacja: rajtuzy z lumpeksu, bluzka z zary, pielucha z tetry). a także TU - to jest z dzień dobry tvn. wystąpiłam sama, a dziecko bawiła mi połowa ekipy. dziecko wyżebrało (spojrzeniem) zabawkę, a ja całun turyński na twarzoczaszce do odbicia na bluzce starszyzny.
zostałam sułtanem internetu i królową telewizji śniadaniowych. kiedy tak rozbijałam się po warszawie telewizyjnymi samochodami, do których ledwo upchnęłam napęczniałe ego, rozdawałam uśmiechy zwykłym szarym przechodniom, co zawsze zaglądają do takich aut, bo może właśnie ktoś sławny jedzie, a ręka sama unosiła się w papieskim geście. ach, więc to tak wygląda sława. już kiedyś byłam sławna, wszystko zaprzepaściłam niechcący, ale zapomniałam, jak to cudownie łechce próżność, która nie bez powodu z próżnią ma ten sam źródłosłów. nic to, zaprzepaszczę jeszcze raz.
i kiedy tak sunęłam pomalowana i zadowolona, z dzieckiem w nowoczesnym wózku, w ogóle nie wyglądałam na siebie samą. pojechałam do drugiego dziecka, normalnie, na chemię dzienną, na onkologię, gdzie w kolejce czekają nie zawsze łyse, ale zawsze chore dzieci, gdzie koczują z rodzicami, gdzie spędzają długie godziny na korytarzu, gdzie hasa też moja córka od siedmiu miesięcy. szłam do niej, a przez te piętnaście sekund, zanim mnie zauważyła, w tym pięknym makijażu, z blichtrem telewizji na rzeczonym już ryju, zdążyłam się poryczeć, uspokoić, przełknąć łzy, załamać, podnieść i wreszcie utulić dziecko. "mamo, byłaś w telewizorze!" dziecko nie ogląda telewizji, a jak już ogląda, to z matką na ekranie. "płakałam, bo tęskniłam". i ja płakałam, córciu, ale nie powiem ci tego. 
zylion myśli, emocjonalna masakra, cytując kolegę. z jednego bieguna, na drugi. w hotelu na chwilę zostałam zdeklarowaną feministką. w recepcji dwóch postawnych kolesi, a ciężkie, drewniane łóżeczko wniosła mi na trzecie piętro i do pokoju filigranowa pani. hotel pretendujący do miana miejsca z klasą, jednak coś zgrzyta. kelnerzy w muszkach i niedrogich butach. szef kuchni jacek karaś poleca. zamówiłam rosół i lody. zjadłam rosół, pan kelner wprawnym okiem z końca sali zauważył był fakt ten, więc udał się do kuchni z gromkim: "danusia, rób loda!". otóż o ile rosół danusi nie wyszedł, tak, muszę przyznać, że lody robi dobrze.
samolotem do domu. ja i niemowlę. niemowlę jest ultradzielne i tak samo zmęczone. płacze. płacze przed wejściem do autobusu, który zawiezie nas do samolotu, płacze w autobusie, płacze przy wejściu do samolotu. samolot mały. widzę te spojrzenia. na twarzach współpasażerów wypisane "japierdolębędzieryczećcałądrogę", a oni przecież zmęczeni na koszt państwa jadą. upada mi zojkowy smoczek pod nogi biznesmena. wzrokiem pokazuje mi gdzie upadł. ten samolot nie ma klasy biznes, ten samolot nie ma klasy, tak jak ten pan. pomaga mi oczywiście kobieta. wózek taszczy ze mną oczywiście kobieta. chudsza o połowę ode mnie, a ja już schudłam po ciąży i jestem naprawdę niewielka. mężczyźni, myślę, ogarnijcie się. ale nie. to jest kara za to, że zojka ryczy. ruszamy tą maszyną, jedziemy na pas. huk, zoja przytula się do mnie i patrzy. małe, nic nie wiedzące jeszcze o świecie oczka, wlepiają się. tulę, głaszczę, próbuję zasłonić uszy, oczy, łebek. zasypia. drętwieję. siedzę tak przez godzinę, żeby się nie obudziła. mój mały okruszek. na lotnisku słyszę: to siostra nataszki? tak, mówię. a skąd pani wie? nazwisko to samo, a nataszkę tu wszyscy kochają. no tak, jej się nie da nie kochać. niespodzianka. przyjechali po nas z tatą. ryczę ukradkiem. natasza się nie chowa. po prostu ryczy. "tęskniłam, tęskniłam, mamo, ale już jesteś". mój mały okruszek. nie mogę odczepić z szyi rączek, zoja się zbudziła i płacze. mówiłam już, że jesteśmy zmęczeni? do domu. wjeżdżamy na bruk. znowu huk, łomot. natasza: "o, jak w samolocie!". zoja znowu płacze. śpiewam. "mama, nie śpiewaj". nie śpiewam. 
"co u ciebie?" pyta mąż. "tak sobie myślę, że jak maciej stuhr pisze na facebooku, ze ma już dość k***a mać, to jako kto on pisze? jako maciej - człowiek? no to chyba nie myśli k***a mać, tylko zwyczajnie kurwa mać, a jeśli jako aktor, to chyba może zagrać kurwa mać? chyba, że go nie do końca sytuacja z molestowaniem przez księży wkurwiła, ale to mógł napisać, że się zirytował. bo jak ja mam czegoś dość, to myślę wówczas kurwa mać, albo i bardziej, więc nie wiem z jakiego ramienia on się wypowiada?".
no bo co u mnie? że jestem zmęczona? przecież to wiadomo, kurwa mać. 
podpisałabym się wasza celebrytka, ale za bardzo to podobne do cielę i brzydka.

czwartek, 24 października 2013

zjebana.

jak już się pochwaliłam kiedyś, wygrałam konkurs. w zasadzie - byłam jedną z trzech laureatek, niemniej mogę podpaść swoje ego mówiąc "wygrałam konkurs", co się z prawdą nie mija i kto nie wie, pomyśli, że jestem zajebista. tymczasem jest trochę inaczej, gdyż albowiem ponieważ otóż co następuje. nagrodą był angaż w znanym portalu. trzymiesięczny. ucieszyłam się jak nienormalna. niepotrzebnie. jak to słusznie określił mój mąż - ale mi nagroda, musisz teraz przez trzy miesiące napierdalać. otóż nagroda była również rzeczowa, z tej nagrody klepię teraz, jest piękna, biała, elegancka, czyli nijak niepasująca do mnie i już raz przez dziecko zatargana pod pachą do kuchni. ale co ja miałam. ach! tak, tak. od jakiegoś czasu nagrywam filmiki do portalu. i od tego czasu czytam, jak to zjebana jestem. kto ma ochotę popastwić się nade mną, niech się tam uda i przeczyta co tłuszcza myśli, choć to chyba oksymoron. wnioski wyciągam takowe, iż nie dość, że brzydka, to jeszcze upośledzona, kostropata, bez niczego, no zjebana po prostu. nie wiem po co to przeczytałam. chyba wrodzone moje przekleństwo, ze lubię czytać. że etykiety na szamponach też do końca czytam. no ale od internautów dowiedziałam się, że ani czytać, ani pisać zapewne nie potrafię, nawet nie chce mi się wyszukiwać kontry, bo przecież jestem zjebana.
otóż tak. jestem zjebana.
od kilku lat nie przespałam całej nocy, od niedawna zapierdalam sama całymi dniami z dwójką dzieci, nocą zapierdalam nieomal sama, bo mąż nie ma mleka w cyckach, a natasza krzyczy, że mama. tak, jestem zjebana, bo zojka ryczy.dzis nie przeryczała 4 godzin, resztę przeryczała. w tym czasie staram się funkcjonować, nie wybuchnąć, nie popełnić samobójstwa i płakać jak najmniej i w ukryciu. ale ukrycia nie ma. nie zrobiłam siku, kupy, nie wzięłam prysznica porannego w samotności od trzech lat. sama chciałam. tak, wiem. kocham moje dzieci nad życie. ale internauci mają rację. jestem zjebana.
dziś stwierdzam, że macierzyństwo jest różowe. jak mi poleciała krew z nosa do zlewu, to było różowo, tak.

a jak ktoś chce zobaczyć na żywo jaka jestem zjebana, to zapraszam w najbliższy poniedziałek o 10:20 przed telewizor. będę w dzień dobry tvn opowiadać, jak mnie dzieci inspirują. będę się uśmiechać, udawać wypoczętą, błyskotliwą i elokwentną. nie ubiorę się ładnie, bo nie mam w co. to będzie moje siedem minut. teraz wreszcie będę sławna. aż szkoda, że tak późno, a nie koło szóstej rano, myślałam, że się przekonam ilu jest hejterów wśród piekarzy i górników. trudno, niech mnie oceniają także gimnazjaliści wagarowicze. matek nie podejrzewam, matki są zbyt zajęte, żeby napierdalać bzdury w internecie. 
kocham was. hej, sopot, jak się bawicie?
bo ja tu na wsi jestem zjebana.

idę złożyć swoją nieciekawą twarz koło konia, co się z mężem na łby pozamieniał, że ze mną jest, rozrzuciwszy uprzednio swoją zemstę fryzjera na poduszce. utulę te dzieci, co to problemów z nimi nie mam, że mi się chce takie chujowe filmiki nagrywać. 

jakbym nie karmiła piersią, to na pewno dziś bym dostała okres.

niedziela, 13 października 2013

jak ostryga.

modlą się za nas ludzie do jezusa, modlą się do buddy, modlą się do kriszny, do aniołów. do lekarzy, pielęgniarek, pilota samolotu dodatkowo ja się modlę. o bezpieczeństwo dla mojego dziecka.
będzie dobrze. być musi. jakkolwiek nie będzie, będzie dobrze, ba, najlepiej dla nas!
tak bardzo w to wierzę, tak mnie w tym ludzie wspierają, że nie może być inaczej.
nie chcę dołować, nie chcę pikować; wieczna dolina, a w dolinie wieczna zmarzlina. tam na dole cały czas się tli iskra i z tej iskry jeszcze wznieci się potężny ogień. wiem to, chcę to wiedzieć.
zdarza mi się pęknąć, jak niedawno. niektóre sytuacje nie sprzyjają okazywaniu siły, ale potem się dźwigam. i działam.
czasem niestety muszę być otwartą ostrygą, wątłym flaczkiem w śluzie, w wydzielinie, którą ktoś wielki może pożreć w każdej chwili. jednym ruchem zmieść z powierzchni. a potem znów zamykam się w swojej skorupie, nie daję do siebie podejść, nie otwieram się tak łatwo, jestem ostra i schowana. chyba, że ktoś umie, to mnie otworzy bez noża. tyle ziaren piasku w środku i żadnej perły. nigdy. 
a, nie, bzdury opowiadam. dwie perły. 
natasza i zoja.

wtorek, 8 października 2013

nic śmiesznego.

od kilku dni drepcę wokół komputera. pisać? nie pisać? epatować sobą? chłostać strachem? jednak tak. kiedyś, kiedy wieczory spędzało się w "jaskini sztuki", kiedy rozmowy o egzystencji kończyły się pijackim bełkotem, panowała zasada, że dzisiaj jest dopóty, dopóki się nie położę spać. niestraszne nam były zegarki, kace, niedopicia, ani tym bardziej refleksje, konkluzje i wnioski. były sobie wówczas takie "dzisiaj", że do dzisiaj nie wiem, jakie były.
a u mnie nastąpiło "wczoraj". mam nieustanne wczoraj. wczoraj miałam wczoraj, przedwczoraj miałam wczoraj, dzisiaj mam wczoraj i jutro pewnie też będę miała wczoraj. a przynajmniej do pewnej godziny. do godziny zero, godziny jeden, albo godziny minus jeden, w zależności od tego czy krew mojej starszej córki jest a. stabilna, b. lepsza, c. gorsza niż ostatnio. państwa dziecko ma za mało leukocytów i hemoglobiny, za mało żelaza. jeśli za tydzień nic się nie poprawi, to w następnym tygodniu przetaczamy. dziękuję, do widzenia. och, to nic takiego, taka krew wystarcza na trzy miesiące, to jest chemia, proszę państwa, ona niszczy krwinki. następny proszę.
ta chemia nie tylko niszczy krwinki mojej córki. niszczy mi włosy, paznokcie, kości, mięśnie, skórę, serce. serce najbardziej. mózg. wyjada mi. rozlewa się w moim wnętrzu. 
godzina dwudziesta pierwsza, co wtorek, dziecko wysiada z samochodu. blade, sinookie, słabe, zmęczone, uśmiechnięte. mama! właśnie spędziło szesnaście godzin w podróży, w szpitalu, w samolocie, w taksówce, na fotelu, w zabiegowym, na badaniach, na czekaniu na swoją kolej, na pobieraniu krwi, na wtłaczaniu leku jednego, drugiego w kabel, który jej sterczy z serca, z głównej żyły. biegło do taksówki, biegło do samolotu. spało spocone tam, gdzie padło. na rękach taty, pod kroplówką, chwilę w taksówce, chwilę w samolocie. albo nie spało wcale. zjadło, albo nie zjadło. zależy czy był czas. jeśli nie zjadło, to zjada śmieci. rano kaszę i kanapkę, potem ciastka. owoce z tuby. baton od stewardessy. 
boję się jutra. boję się tej cholernej choroby. znowu infekcja, znowu katar, znowu gardło, znowu, znowu, znowu. dziecko bez odporności jesienią. jak miło.
wyszłyśmy na dwór. nie mam siły okiełznać ich dwóch i wyjść codziennie na dwór. albo jedna śpi, albo druga. albo jedna je, albo druga. albo jedna płacze, albo druga. albo jedna ma katar, albo druga. ale czasem się udaje. czasem nadchodzi jakieś wczoraj, kiedy się udaje. 
i wtedy spotykam sąsiadkę. wyjechała na dłużej. nie wie. jest diagnoza? jest. i co? mówię. wyzdrowieje?


milknę.


nie, kurwa, umrze. dudni mi w głowie, w gardle, bulgoce mi w żyłach.


jeśli umrze, to ja z nią.
ale tak się nie stanie.
znowu płaczę? 
och, to tak, jak wczoraj.

piątek, 27 września 2013

instynkt.

niedawno u którejś piszącej mamy przeczytałam, że dzieci mają instynkt samozachowawczy. że jak jednego dnia płaczą, to drugiego już nie mogą, bo w jakiś sposób zdają sobie sprawę, że matka je wystawi, jeśli nie na allegro od złotówki bez ceny minimalnej, to chociaż za drzwi. tak więc czekam pokornie na dzień, kiedy zoja się zorientuje, że ma instynkt samozachowawczy i przestanie ryczeć. czekam z utęsknieniem na trzeci października, bo wtedy uroczyście ukończy trzy miesiące, co powinno mi, według wszechwiedzącego Internetu, zagwarantować koniec przygód brzuszkowych, tak więc kupa nie będzie wydarzeniem raz w tygodniu, poprzedzonym trzema dniami bolesnej jej produkcji, nie będzie się hepać, pierdzieć, to znaczy - będzie - mam nadzieję, ale bez prężenia, kwękotu, nocnych czuwań i tak dalej. wtedy sobie mogą iść zęby, bo wiem, że stale coś będzie iść, a najbardziej w strzępy moje nerwy. ale ja zupełnie nie o tym.
dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, a może nawet w gorzowie, były sobie dzieci. małe dzieci. i te dzieci się bawiły, a rodzice tych dzieci również się bawili, ale w drugim pokoju mieszkanka na piątym piętrze wieżowca. wraz z dziećmi i rozbawionymi rodzicami dzieci, w mieszkanku przebywała jedna dama w zaawansowanej ciąży, bawiła się więc mniej, a więcej chodziła sikać. na szczęście. bo idąc raz do toalety, zajrzała do dzieci. zobaczyła dziewczynkę około trzyletnią, sztuk jeden, na parapecie otwartego okna i dwuletniego chłopca sztuk jeden z zaciekawieniem spoglądającego na wyczyny kuzynki. damie zaparło dech, ale wiedziała, że jak krzyknie, to dziewczynka poleci. instynkt samozachowawczy kazał damie bezszelestnie podejść do okna, chwycić dziecko, zamknąć okno i dopiero odetchnąć. 
nie wiem czy potem była bura. w każdym razie bury być nie powinno, a jeśli już, to matka rzeczonej dziewczynki powinna stanąć przed lustrem i zburać je, albo ktokolwiek, kto zostawił dzieci w pokoju z otwartym oknem.
dziś rano stałam w kuchni i gotowałam dziecku kaszę na śniadanie. dzień jak co dzień. dziecko zaś od obudzenia chciało, by mu włączyć baję w komputerze. ja zaś od obudzenia tłumaczyłam, że nie, bo nie, że nie, bo baje się ogląda wieczorem, że nie, bo zaraz będzie śniadanie i takie tam. po pincetnym razie, kiedy usłyszałam "baja", przestałam reagować. ja robiłam swoje, dziecko - swoje, wciąż domagając się, ale jakoś nienachalnie, bai. 
aż wreszcie.
"mama, zobacz co mam". dziecko miało pod pachą komputer. mój nowy, piękny, wygrany, pięciodniowy komputer. "zobacz, co mam". "masz komputer" - powiedziałam głośno - "a ja zawał" - dodałam w myślach. instynkt samozachowawczy i umiejętności nindży (jak się jest matką, to się to po prostu ma) pozwoliły mi na bezgłośny sus i w ułamku sekundy byłam przed dzieckiem trzymając komputer. bury nie było. bai też nie. ale będzie.
baja, of kors.

czwartek, 26 września 2013

jesienna refleksja.

spotkałam kolegę, którego dawno nie widziałam. jak dawno? ano tak dawno, że ostatni raz widział mnie noszącą na ręku starszą córkę, teraz zobaczył noszącą młodszą. pierwsze wrażenie - że czas się zatrzymał, że coś się stało z matriksem, że tak powiem slangiem z moich czasów... ale nie. na twarzy mojej widać upływ czasu. siedząc na fotelu fryzjerskim ostatnio stwierdziłam, że nie mogę się śmiać, bo mam potężne zmarszczki pod oczami. no tak, ale kiedy się nie śmieję, to mam pionową krechę na czole. to już wolę te kurze stopki. starsza córka, kiedy się nie uśmiecham, z uporem maniaka pyta czemu się martwię, a kiedy odpowiadam, że się nie martwię, to pyta, czemu w takim razie mam minę. "taki mam ryj, dziecko" chciałoby się odpowiedzieć, ale się nie odpowiada, bo trzeba odpowiedzialnie z dzieckiem rozmawiać, odkąd usłyszałam spokojne: "do jasnej cholery, lalka mi spadła". tak więc nie wiem co jej odpowiadać. mówię "po prostu" i to też mnie gubi. "chcesz gołąbka czy kotleta?". "nic". "dlaczego?". "po prostu". po prostu bez sensu się pytam. traktujemy ją, jakby była starsza, przez to, że jest taka rozgarnięta. wymagam od niej kumania konsekwencji, nawet tak do niej głupio gadam: "skoro rozsypałaś kredki, to nie masz ich teraz w piórniku, więc jeśli ich potrzebujesz, by rysować, musisz najpierw posprzątać. to jest konsekwencja działania". kurwa, przecież niektóre dzieci w jej wieku jeszcze nie mówią!
więc kolega ujrzawszy mnie oraz skumawszy, że to drugie, powiedział:
- a ty, widzę, nie próżnujesz.
- wygrywam, to gram dalej - odpowiedziałam bez zastanowienia. a potem się zastanowiłam.
naprawdę wygrywam. te dwie srajdy to moje największe zwycięstwa w życiu. to jedyne jury, któremu się muszę podobać. to moja szóstka w totka. to też najtrudniejszy egzamin, oddam je przecież komuś, a najpierw im samym. już mnie to boli, więc póki są małe, idę je tulić, wąchać i całować. ach.

piątek, 20 września 2013

okej.

bardzo się bałam momentu przyjścia na świat mojej drugiej córki. a to ze względu na fakt, że bardzo kochałam pierwszą i nie wiedziałam, jak to się stanie, że będę kochała drugą. bałam się, że zabiorę miłość przynależną pierwszej. że tak, jak całego czasu nie poświęcę już starszej, tak i wiaderko miłości mojej rozlać będę musiała po równo pomiędzy dwie panny. bulszit, jak mawiają amerykanie. nic oczywiście nie pękło jak bańka mydlana z momentem przyjścia na świat młodszej, nic, oprócz mojego samopoczucia i poczucia czy dam radę. ba, powiem rzecz okrutną, baby blues zabrał mi miłość do starszej na chwilę też. obie chciałam oddać, w takim stanie byłam, do okna życia, a potem popełnić samobójstwo. nie żartuję. baby blues jest przerażający, kto nie przeżył, nie zrozumie. dziś patrzę na mniejszą i nie wiem, jak mogłam tak myśleć, ale wiem, że to nie byłam ja. dziś tulę, wącham, obcałowuję.
dziś wiem, że miłości nie mam w wiaderku. ja ją owszem, w wiaderku przechowuję, ale wiaderko mam za małe i się wylewa. okropnie dużo się wylewa. głównie na dzieci. na męża. nie wylewa się natomiast na głupotę i bezmyślność. dzieci są oblane, mokre od miłości, kapie z nich, co oddają z nawiązką. mnie, ojcu jedynemu, ale - co mnie niezwykle cieszy - także sobie. może młodsza jeszcze nie do końca świadomie, ale starsza już całkiem. przybiega, przytula, odbiega do swoich arcyważnych zajęć. krzyczy z drugiego pokoju, że kocha, wiesza się z całusami na niemowlaku. ja trochę się boję całusów z rozbiegu, ale bardziej się rozczulam. oczywiście wiem, że przyjdzie dzień, że się chwycą za kudły, ale to też z emocji.
a teraz zdejmę trochę lukru, żeby się nie porzygać. ryczę codziennie. ze zmęczenia, z niemocy, z bólu pleców, z głodu, z braku cierpliwości. starsza wisi tylko na mnie, młodsza jak również. karmię małą, a duża na mnie włazi. delikatnie odsuwam, zwracam uwagę, nie działa. zwłaszcza, że dziś usłyszałam: mama, czemu ty mnie ciągle przeganiasz? nie chcę słyszeć takich rzeczy. nie chcę, by tak myślała. więc jakoś tłumaczę, więcej staram się znieść, więcej toleruję.
jak mantrę powtarzam w głowie: jeszcze trochę i będą samodzielne, bezobsługowe. myślę, jak to będzie, jak będą miały naście lat. jak upieczemy razem muffiny, jak pomogą mi wreszcie poodkurzać, jak mnie wreszcie poproszą, żebym je zawiozła na dyskę. doczekam się i tego. wtedy coś innego będzie mną targać, rzecz jasna. ale o tym później.
dziś zaciskam zęby i prę. dzień za dniem mija, ja się wgapiam w zegarek myśląc, że nienakręcony. że te sekundy nie lecą, że kiedy wreszcie mąż wróci z pracy. 
popłakiwanie, towarzyszy mi nieustanne popłakiwanie. kiedy biegnę do łóżeczka i się nachylam, wita mnie najpiękniejszy bezzębny uśmiech na świecie. wybaczam, tulę, próbuję żyć czekając na kolejne popłakiwanie. 
mama chodź, mama maluj, mama daj, mama nie dawaj, mama czytaj, mama odłóż zojkę, chcę, nie chcę. i tak w kółko. a potem dostaję buziaki w całą twarz. mamusiu, ale ty jesteś cieplutka i malutka. i znów z uśmiechem idę, maluję, daję, nie daję, czytam, odkładam, znów biorę, bo płacze.
dziś starsza wzięła zaciśniętą piąstkę młodszej, wyprostowała jej kciuk, zakrzyknęła: "okej!" i pobiegła dalej. ja zostałam z uśmiechniętym człowiekiem - dziąsło. jakie to proste.
wyprostować kciuk, okej, uśmiechnąć się i być.



a na deser mój dialog z nataszą:
- mamo, czemu jesteś zmartwiona?
- bo zojka ryczy.
- a czemu nie śpi?
- właśnie nie wiem. może ty wiesz czemu nie śpi?
- bo jest za głośno. bo ryczy.

czwartek, 19 września 2013

tym razem o dzieciach.

moje młodsze dziecię ma ostatnio taki czas. że płacze. hm, ostatnio. moje młodsze dziecię ma dwa i pół miesiąca, więc ma tylko ostatnio. no ale nie zmienia to faktu, że płacze. nie wiem co jest grane, może po prostu mam poprzeczniaka. ale wtedy ryczałaby non stop, a nie ryczy. może jest łaskawym poprzeczniakiem. może jest miła. a może chce jej się spać, kiedy nie ryczy, a przez sen to chyba nawet poprzeczniaki nie ryczą. nie wiem.
kiedy moje młodsze dziecko nie ryczy, wtedy w panice biegam po domu, by coś zrobić. łapię się za zbyt wiele rzeczy na raz, więc nic nie jest zrobione. a już najmniej ja. jednak bywają takie dni, że muszę się umyć, nie ma rady. że gdzieś wyjeżdżamy po coś i nie da się biegać w panice po domu bez rozwianego włosa, albowiem włos jest tłusty i przyklepany do twarzoczaszki. tak było i tego dnia, kiedy o 13:23 litościwie nam nierycząca zoja postanowiła jednak oddać się w objęcia morfeusza wprost z objęć matki jedynej, która już chyba do cyrku może się ubiegać o angaż, z tymi ekwilibrystykami z niemowlakiem na ręku.
potruchtałam do łazienki. pod prysznic. jak już mówiłam, "podprysznicze" to mój czas, to miejsce, gdzie nie wtargnie mi żaden dzieć. dzieć starszy wtargiwuje do łazienki, ale bawi się za zasłonką, podczas gdy matka jedyna próbuje oddychać trochę głębiej, niż zazwyczaj. oczywiście, tak było i tego dnia, aż tu nagle dzieć starszy komunikuje złowieszczo: ojejku. "co?" - pytam. "zojka płacze". oddech mój przypłycił się nieco, ale myślę - nie, nic się nie dzieje, byłam tam zaledwie kilka mikrosekund wcześniej, poczeka. ale ten płacz słyszę pomimo szumu wody. mówię zatem do nataszy: "idź jej daj smoczek". "nie" - spokojne, acz stanowcze słyszę w odpowiedzi, gdyż natasza była w samym epicentrum niedającej się przerwać zabawy w nalewanie na niby ciepłego mleka do filiżanki. "idź, proszę cię". "nie". "nataszko, błagam, idź daj jej ten smoczek". pobiegła. płacz ustał, wyimaginowane mleko nie wystygło, moje płuca w oddechu falowały wolniej. "ojejku" - znów. "znów?". "tak". "idź jej daj smoczek jeszcze raz". "nie, ja już byłam, teraz twoja kolej".

kubeł zimnej wody na głowę, mimo ciepłego prysznica.
oczywiście.
to od początku była moja kolej.

potrzebuję dwuipółlatki, by mnie sprowadziła na ziemię.
czy ona jest duża czy mała?
nie wiem.

sobota, 7 września 2013

co za niefart.

są takie dni, że co za niefart. ale dziś do nich nie należało. bardziej wczoraj, kiedy pierwszy raz od dawien dawna wyszłam spotkać się w mieście z koleżankami na 3 godziny i po pierwsze - po całym dniu zabawy z dziećmi, podróży z nimi i targaniu ich tam i nazad na podwórku, okazało się, że zapomniałam kosmetyczki i koszulki na zmianę, a po drugie - pół godziny z tych trzech godzin zajęło mi znalezienie czynnego bankomatu. wszystko zganiłam na czarnego kota, który przebiegł, a w którego nie wierzę. 
dziś było natomiast fenomenalne, przebieżka z dwójką dzieci po galerii handlowej, by kupić jakiś ciuch na przyszłopiątkowe wyjście. okazało się jednakowoż, że nie ma ładnych spódnic na mnie, nie ma nawet brzydkich. tak więc kupiłam sukienkę i albo zagłodzę młodsze dziecko, albo - jeśli przyjdzie mi jednak karmić - będę stać/ siedzieć/ leżeć z sukienką zadartą pod szyję, w samych rajtach. w kościele. trudno. bóg mi pewno wybaczy, gorzej z dewotami.
ale sukienkę jednak kupiłam, do tego jest bardzo ładna, więc nie mam na co narzekać. mąż zrobił był pyszny obiad, dzieciątka spały, cud, miód i orzeszki. w ferworze postanowiłam upiec chleb, no i stało się.
stłukłam na kafelkach całą butelkę oliwy.
co za niefart.
pierwsza myśl. rozpłakać się i uciec. ale nie mogłam, bo to właśnie robiło moje starsze dziecko.
druga myśl. stłuc w to samo miejsce butelkę płynu do mycia naczyń, zostawić na noc i czekać co się wydarzy, jeśli nic - rozpłakać się i uciec. ale nie mogłam, bo płyn do mycia naczyń jest w plastikowych butelkach.
trzecia myśl. pozbierać szkło i umyć podłogę. dopiero mi się zachciało płakać i uciekać. ale zmierzyłam się z tym.
nie powiem, że podłoga lśni, bo lśniła właśnie wtedy, jak rozcierałam po niej oliwę. ale dawno nie było tak posprzątane. umyłam podłogę tryliard razy, a jak już się tarzałam na parterze, to zauważyłam, że szafki też wymagają magicznego dotknięcia szmatą, tak więc omiatałam dobytek, w jakimś amoku. umyłam wszystko. cały świat umyłam, taka byłam! jutro ubieram choinkę, gotuję dwanaście potraw i jemy. 
z podłogi.

środa, 4 września 2013

świat jest taki prosty.

moja rozmowa z dwuipółletnią nataszą.
ja - staję na wadze.dziecko zaczyna:
- ile?
- 54,9.
- no i co?
- za dużo.
- po prostu za bardzo się najadłaś.

po prostu.

a ja głupia myślałam, że urodziłam dwójkę dzieci w krótkim odstępie czasu tyjąc w każdej ciąży po dwadzieścia kilo.

środa, 28 sierpnia 2013

jak z bajki.

pukanie do drzwi, zaskoczona - otwieram. z uroczego land rovera wysiadł uroczy mężczyzna. ja, zarumieniona - trochę, bo biegłam, trochę, bo uroczy mężczyzna, a trochę, bo karmię piersią i to widać, wybiegłam i czekam na propozycję - że pan jest wydawcą i chce wydać moją książkę, lub że w życiu tak pięknej kobiety nie widział, tudzież że chce, by jego piękne dzieci poślubiły moje piękne dzieci. tymczasem pan, zniewalająco się uśmiechając zapytał: to ekoszambo montujemy u pani?

u mnie.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

miłość bezwarunkowa.

być może są matki noworodków, które są zadbane. być może nie mieszkają na dalekiej wsi i mają kogoś do opieki nad dzieckiem, kiedy się "robią". być może mają inne dzieci, niż moje, które - gdy tylko udam się choćby na ułamek sekundy do łazienki - a. lecą za mną, b. ryczą bez litości. kiedy dziecko a. leci za mną, to już nic nie zrobię, bo dziecko mam ciekawskie, grzebiące po szafkach i mówiące do mnie, kiedy stoję pod prysznicem: "wyłaź, mama, bo już ci woda ostygła. chcesz jechać do pani doktor i zaglądać do buzi i to z patyczkiem?". dziecko b. -  ryczące - mam po prostu ryczące. i to nie, że głodne, nieodbite czy coś tam. głodne bliskości matki jedynej, jak dedukuję.
tak więc ja do zrobionych matek się nie zaliczam, zresztą, jedyne osoby, które mnie oglądają to dzieci: a. oraz b., a także raz na dwa tygodnie śmieciarze, jeśli akurat wieszam pranie, tudzież listonosz, jeśli jest polecony. list, nie listonosz. no i mąż, jeśli nie jest w pracy, ale takiej sytuacji nie zarejestrowałam.
obraz mój rysuje się następująco. jestem w spodniach od dresu, bo jak wiadomo, tylko w nie, póki co, wchodzę. są też jedne spodnie z tkaniny, w które się mieszczę, jednak spodnie przed ciążą były biodrówkami z niskim krokiem, teraz są wysoko w pasie i z wodą w piwnicy. w dresie jednak o wiele korzystniej. włosy mam zapuszczone, próbuję sobie wmawiać, że i tak chciałam zapuścić, więc akurat niemowlęctwo dziecka b. wykorzystam w tym celu, a nie, że nie mam czasu i możliwości umówić się do fryzjera, bo muszę dwie osoby do opieki zorganizować - babcię do starszyzny i kogoś mobilnego do malizny, zakładając jednocześnie, że w każdym momencie mogę wstać z fotela, wywlec bufet i poić noworoda. ponieważ fryzjer mój obleganym jest, nie chcę go stawiać w sytuacji: zajmij sobie cały dzień, bo jaśnie panienka karmić będzie. więc fryzury niet. dalej - pazury mam każdy innej długości, obdarte skórki. obraz nędzy i rozpaczy. ale po co mi manikiur, skoro i tak zaraz obcinam do skóry, żeby noworoda nie zadrapać swoimi nie zawsze skoordynowanymi ruchami. u stóp natomiast paznokcie długie, zahodowane, piękne, jak nie wiem co. nie mam czasu obciąć. niby nic, schylić się, obciąć, wstać i pobiec do płaczących dzieci, wyrwać z większych rączek naddarty worek z mąką, potem uspokajać to małe, w końcu przecież złapie oddech. chrzanię. wolę nie obcinać. niedługo chyba będę tarła o beton. jedynie hubę z pięty mam starannie pumeksem oskrobaną, żeby tupaniem drewnianej pięty o podłogę nie budzić starszej, kiedy nocą krążę po sypialni próbując z różnym skutkiem odbić małą. dalej. wąsy. chyba nie mam, chociaż jak się zbliżam do małej, to się chichra. niemożliwe, żeby ze mnie, więc pewnie ją gilgam wąsami. więc mam. dobrze, że nie palę, bo żółtych bym nie zniosła. włosy na nogach. a jakże! błogosławiony ten stan mój - ciąża - był, bo mi włosy na nogach nie rosły. wraz z wyciśnięciem na świat dziecka b., wycisnęłam wszystkie włosy na nogach. piękne, jędrne, mocne, lśniące. tak. 
ale ja się myję. zdarza się, że pachnę. może i na razie mlekiem, ale to mleko nie zawsze zdąży skisnąć. 
tak więc dzieci kochają mnie bezwarunkowo. młodszej dostarczam ukojenia ramionami i pełną piersią, starszej dostarczam rozrywek, czasem nawet intelektualnych.
dziś do dresu wkładałam koszulkę z wizerunkiem audrey hepburn, żeby było dobitniej, ze "śniadania u tiffany'ego". nie, żebym chciała się pastwić nad sobą, ale jest to jedna z nielicznych koszulek w rozmiarze, że się mieszczę, a nie, że wyglądam jak dupa świni w folii.
- ale dama. - rzekło dziecko a.
- ja czy pani na koszulce...? - spytałam z przekąsem z uśmiechem pod wąsem.
tu nastąpiła przerwa tak długa, że aż niepokojąca.
- ty. - powiedziało dziecko a.

miłość jednak ślepa jest.

sobota, 24 sierpnia 2013

wypada mi?

się chwalić?
to ja.
se mła.
wygrałam.
tylko nagrody ni widu, ni słychu.
ale kiedyś chyba prześlą? zaproszą? prawda?
konkursowy film

wesołe jest życie staruszka.

czy zastanawialiście się kiedyś ile lat ma maryla rodowicz? albo kayah? albo kafel? to znaczy krzysztof cugowski? albo grażyna torbicka? albo piotrek bałtroczyk? albo taki marcin wójcik? robert górski? no właśnie. oni od zawsze i na zawsze będą mieć tyle samo.
ludzie i szoł, i biznesu wyglądają zawsze jednako. nie starzeją się. no, może poza edytą górniak i krzysztofem ibiszem, którzy wręcz młodnieją, tak im praca służy. ja nie o tym, ja nie młodnieję, mnie praca nie służy, może dlatego, że aktualnie jak gdyby jej nie mam, ale zawsze miałam wrażenie, że się nie starzeję.
a przynajmniej nie aż tak, jak moje koleżanki i koledzy rówieśniczki i rówieśnicy.
takie to życie artysty, życie na walizkach, że się zapomina ile ma się lat, nie chodzi się każdego dnia do biura i nie trzeba się wbijać w garsonki, ani koków upinać. zakłada się kolorowe ciuchy, spodnie z opuszczonym krokiem, wycina się kłaki w dziwny sposób i już. przy czym w moim przypadku to akurat konieczność - muszę jakoś uwagę od twarzy odwrócić.
zawsze sobie myślę, że nie wyglądam na swoje lata, choć już dawno nikt mnie o dowód w sklepie nie prosił, prawda jest też taka, że od czasu, kiedy mam dzieci, to samo słowo "piwo" majaczy niewyraźnie na horyzoncie, o samym napoju nie wspominając. kiedy po pierwszym dziecku, po dwóch i pół roku abstynencji, postanowiłam wyjść wreszcie z przyjaciółką na piwo, ale nie tak, że śpimy u babci i ja wracam pod wpływem do domu, w którym śpi moje dziecko, bo dziecko się rano budzi i chce do mamy. a mama akurat się nie budzi, a w stanie jest takim, że też automatycznie chce do mamy (na marginesie dodam, że moja mama nie żyje - co akurat nie mijałoby się z prawdą, potrafię się doprowadzić do takiego stanu). chciałam normalnie, jak za dawnych lat, wyjść z domu i wrócić nad ranem. wyszłam, wypiłam 3 piwa, całą niedzielę krzyczałam na muszlę w wucecie, po czym się okazało, że znów jestem w ciąży. tak więc, kiedy przestanę karmić, to się chyba zaszyję, bo dzieci mam na razie dostatek. ale do brzegu. chodzi o to, że czuję się młodo, noszę się młodo, choć lata swoje mam, nie powiem. to znaczy powiem. 35. niby niedużo, ale mało też nie. no więc. czasem się człowiek cieszy, że w tych spodniach opuszczonych idzie z tymi dziećmi i wygląda jak ich niania, żeby nie powiedzieć siostra, bo mam naprawdę małe dzieci. a czasem by się tego szacunku dla starszej osoby już chciało - i miejsca żeby kto ustąpił, i jak do banku idzie, to żeby wiarygodnie wyglądał, a nie jakby nie miał zdolności kredytowej.
ponieważ wszechświat sprzyja mi ze wszech miar, to moje życzenie wszechświat przyjął, przetrawił i wypluł. otóż. przyjechali panowie heńkowie do pracy. do podcinania fundamentów, ocieplania domu i takich tam robót wymagających więcej siły fizycznej, niż intelektu, jak mniemam, a mniemać jedynie mogę, albowiem akurat siły fizycznej nie posiadam. no i jeden pan zobaczył w naszym domu gramofony. takie do grania na imprezach. zaciekawił się, obejrzał, zadziwił i do mnie - kołyszącej niemowlę jedną ręką, a drugą ręką głaszczącej dwuipółlatkę - rzekł uroczyście: "to męża czy syna?".
syna.
kurtyna.

środa, 21 sierpnia 2013

konkluduję, iż.

z podyplomówki zapamiętałam dwie rzeczy. obie z jednych zajęć. pierwsza. pani prowadząca: "proszę wymienić coś, co robicie doskonale, nie musi być to pozytywna cecha". ja: "doskonale neguję wszystko". pani: "wszystko?", ja: "no nie, nie wszystko". druga. robiliśmy testy zawodowe, po moim pani powiedziała: "proszę natychmiast zostać dyrektorem".
dziś odwiedziły mnie dwie urocze ciężarówki. z dziką satysfakcją i z oczekiwaniem nieustannego współczucia opowiadałam, jak mi odcięło emocje i miłość do dzieci przy baby bluesie, straszyłam zapaleniem piersi, trudami porodu, krwotokami, porażałam doświadczeniem, zaciekle informowałam, jak to ja już umiem, jak to wszystko przed nimi i atakowałam informacją, że jakby co - służę. żaliłam się na zmęczenie, na kwikot dzieci, na brak cierpliwości, na wycieńczenie fizyczne i psychiczne. "pomimo tego, że jest pięknie" - snułam swoim dyrektorskim tonem - "jest bardzo męcząco". "bałam się i boję", "bolało", "chyba za dwa lata znajdę czas dla siebie", "nie ma mnie" to tylko kilka moich radosnych wypowiedzi z miłej wizyty. nawieszałam psów na młodszej, pożaliłam się na starszą. 
a potem nadszedł wieczór. starsza wtulona we mnie oglądała bajkę, głaskała i mówiła "kocham cię, mamo". rozczuliłam się. potem wstała młodsza, kwęczała, jęczała, wymagała, a potem podniosła swój siedmiotygodniowy łebek i obdarzyła mnie najpiękniejszym świadomym uśmiechem. nie byłam w stanie jej odłożyć do łóżeczka. wgapiałam się w tę twarz, a ona uśmiechała się całą sobą. 
zmiękłam. stopiłam się. zdelikatniałam. wszystkie kanty mi się zaokrągliły.
stałam się otoczakiem.
plasteliną.
ziemniakiem w krupniku.

dziewczyny, rodźcie dzieci, to nic nie boli. 
naprawdę bolałoby mnie, gdybym nie miała szansy tego poznać.
ależ mam cudowne życie.
czy nie...?
matka dyrektorka.


niedziela, 18 sierpnia 2013

a na dobranoc...

...głupi żart.
gdybym drugiej córce dała na imię na ten przykład elżbieta (jak mojej mamie jej mama, a moja babcia, której z kolei jest maria), a potem tłumaczyła coś starszej córce, dajmy na to opowiadała o czymś, co było zanim się ta druga urodziła, to mówiłabym o czasie "przed naszą elą".
przepraszam, ale bardzo mnie to bawi.
chyba naprawdę jestem zmęczona (dziś wciskałam starszej do ust smoczek, a młodszej chleb z szynką. starsza ma 2,5 roku, młodsza 1,5 miesiąca. żadna nie przyjęła. chociaż mąż mój okazał się lepszy. przygotował młodszej spodnie i czekał, aż włoży w nie nóżki. czekał dość długo.), tak więc dobranoc, dzieci na noc. a pod poduchy chusteczki, picie i pieluchy.

sobota, 17 sierpnia 2013

na ziemię, matko jedyna.

pisałam to pincet razy. moja dwuipółletnia natasza jest rozgarnięta, mądra i rezolutna, aczkolwiek nie wyrywna, jeśli chodzi o poznawanie ludzi w sposób sensoryczny. mówiąc wprost - byle komu piątki nie przybije. rezolutność mojej córki kazała jej zadać mi zadanie: "mama, narysuj (bo ona już mówi "r") mi o jak odcynnik, a potem pa jak pani analitycka". wniosek z tego prosty - dużo rozmawiamy, a ona wiele zapamiętuje. tłumaczę jej świat takim, jakim jest. spanie to spanie, a nie nyny, spacer to spacer, a nie dada, słodycze to słodycze, a nie ciuciu. 
więc kiedy ostatnio usłyszałam: "mama, uśpis mnie?", to całe moje jestestwo krzyknęło w duszy: "nie!!!", bo uśpienie to uśpienie. galopada myśli zaprowadziła mnie do miejsca, w którym zalęgłam się, by jak najprościej wytłumaczyć jej co to jest eutanazja. chciałam jej powiedzieć, żeby nie myślała o śmierci, bo jest jeszcze mała i młoda, że przeżyje mnie i wszystkich, i takie banały, które się sadzi babciom na urodziny, jeśli się im uprzednio zadało pytanie "jak się czujesz, babciu?". 
w ułamku sekund byłam w holandii i z powrotem, potem w centrum zdrowia dziecka i znów w domu, aż natasza skończyła wypowiedź: "tu mas plusaka i mi go daj, cała jestem zmęcona".
uff, ja też.

czwartek, 15 sierpnia 2013

raj.

kiedy byłam szczenięciem, słuchałam z uwielbieniem pana waglewskiego o pseudonimie fisz. teraz pewnie też by mi się podobał, jednakże nie mogę go wielbić ze względu na fakt, że cały mój muzyczny wachlarz ogranicza się aktualnie do fasolek i akademii pana kleksa. jest też opcja ambitna, czyli słuchowisko. miejsce w nim grzeje nieodmiennie pan kuleczka, a moja dwuipółlatka jest w stanie wysłuchać z opowiadania tyle: "opowieści pana kuleczki. zupa". potem z wiadomym sobie wdziękiem komunikuje: "mydło" i wirujemy z balonami pokrzykując raz po raz - ona: "mydło lubi zabawę, kiedy dobry muchomor", a ja: "zaraz przyjdę, tylko nakarmię zojkę". po czym porzucam balony, ale potem muszę wrócić i trzymać balony tych samych kolorów w tych samych rękach, co poprzednio, inaczej czeka mnie awantura, płacz i okrzyk: "nie tak!" oraz rzut na podłogę i ogólna rozpacz. nie muszę dodawać, że córka druga na taki stan rzeczy reaguje płaczem, bo co będzie sama cicho siedzieć. jest impreza, to się podłącza.
ale ja o fiszu chciałam. otóż pan ów śpiewał mi onegdaj przepięknie: "ja do nieba nie chcę wcale, ja niebo mam tu". i wielokrotnie zdarzyło mi się popłakać przytakując panu fiszowi, że faktycznie, taka jestem szczęśliwa, że a niech to. no tak. niebo mam tu, moje dzieci moim niebem, toż to radość i wszystko.
i znów dziś mi się wydarło z przepastnej mojej głębi, że ja mam to niebo tu i że to jest dobre.
właśnie wróciliśmy z wakacji. chciałoby się napisać wypoczęci i opaleni, ale się powstrzymam. słowo "wypoczęci" musiałam wyguglać, bo zapomniałam jego znaczenie, a "opaleni" odpada, gdyż córka starsza ma zakaz wyłażenia na słońce. a jeśli, to posmarowana najlepiej błotem i to grubo, żeby jej nic nie musnęło. na wakacjach byliśmy na prywatnej plaży rodziców przyjaciółki, co to ze zwykłego bagna, jakie każdy ma przed domem, zrobili majstersztyk w postaci jeziora, piaszczystego zejścia do wody, pomostu, łódek, kajaczków, rowerków, serfingu i innych. przyjaciółek było więcej, dzieci także. no i nie omieszkałam w upale powstrzymać się przed zejściem na tę plażę. z dziećmi. starsze dzieci wskakiwały z rozpędu i z pomostu do chłodnej wody, młodsze dzieci baraszkowały w piachu, ojcowie i dziadek łowili ryby i pływali na deskach. rozejrzałam się i powiedziałam tylko: "raj". no bo tak pomyślałam. 
traf chciał, że powiedziałam to do mamy szalonej i nad wyraz żwawej czterolatki i siedmiomiesięczniaka nieusiedzącego w miejscu dwudziestu sekund, trzymając pięciotygodniówkę przy cycu, a dwuipólatkę nasmarowaną grubo i nie mogącą wejść do wody - za rękę. wszystko w upale. siedmiomiesięczniak, w skrócie "jaś", włożony został do namiotu, z którego wychynął gryźć trawę zaraz potem, jak oblazły go dwa szczeniaki rasy doberman, które dla odmiany chciały gryźć jasia, a czterolatka, w skrócie "oliwia", nie dała się zatrzymać i skakała bez opamiętania do wody za starszymi chłopakami umiejącymi pływać. matka jedyna skleiła za pomocą potu siebie z młodszym dzieckiem, w skrócie "zoja", które usnęło jej na korpusie, próbując chusteczką na głowę zrobić jej trochę cienia, starszą zaś, w skrócie "natasza", błagała umiarkowanym krzykiem, by primo - nie właziła do wody, secundo - nie tarzała się w piachu powyżej pasa, tertio - nie bała się psów, które teraz chciały gryźć nataszę. "ja nie mogę wejść do wody, bo jestem w połogu. cieknie mi z piersi i skądinąd" - powiedziałam, "a ja nie mogę, bo mam okres" powiedziała mama jasia i oliwki, i dodała cedząc przez zęby: "raj. RAJ".
tak więc wakacje upłynęły nam pod hasłem "raj" zwieńczonym dzikim rechotem.
"ja do nieba nie chcę wcale, ja niebo mam tu" - podśpiewuję sobie teraz, ale ponieważ trochę jestem tym niebem zmęczona, to dośpiewuję: "niebo do wynajęcia. niebo z widokiem na  r a j".
i rechoczę. dobranoc.

środa, 31 lipca 2013

najpierw powoli, jak żółw ociężale.

kładę je spać z uporem maniaka. wmawiam im, że są śpiące, albo obserwuję, że jedna ziewa, a druga już nie śpi ze trzy godziny, a ma trzy tygodnie, tak więc hula już masakrycznie długo, jeśli hulaniem można nazwać leżenie w bujaczku i intensywne machanie po kolei każdą posiadaną kończyną, bądź leżenie na matce jedynej i machanie po kolei każdą posiadaną kończyną, bądź leżenie w łóżeczku i machanie po kolei każdą posiadaną kończyną. jest jeszcze opcja leżenie w wózku i machanie po kolei każdą posiadaną kończyną, jednak od ostatniej naszej ekskursji wózek jest w samochodzie, a ja w strzępach, więc radzimy sobie z tym, co mamy. tak więc kładę je spać. co wyzwaniem jest, nie powiem, bo jedna przy piersi, a druga chce się tulić. tulimy się na boku leżąc i poddając się dziecięcym starszym łapkom i komunikatowi: "kcę cię głaskać, mamo". teoretycznie da się karmić leżąc na boku, z tym, że wtedy pomiędzy dzieckiem starszym a matką jest noworód, który zajmuje teren oraz zwiększa odległość "kłaki matczyne - rączka dzieckowa". opcja przepróbowana jednorazowo, nie da się zasnąć. matka syka, dziecię mniejsze się krztusi, większe denerwuje. opracowałam metodę polegającą na czytaniu starszej bajki przed snem, podczas gdy młodsza spożywa, na wpół śpiącą młodszą kładę sobie na opróżnionej klacie, schodzę do parteru i daję się gmerać po kłakach starszej. kiedy mija jakiś czas, zapocona wyłuskuję się spod dzieci i wzdychając - nie będę ukrywać - z ulgą, udaję się we wcześniej wymarzonym kierunku. kierunek kuchnia, albowiem jest to jedyny moment, kiedy mogę bezkarnie napić się ciepłej w sam raz herbaty, a nie popić wrzątku, jak rano, czy zimnej takiej ajsti, jak wieczorem.
potem następuje co następuje. otóż czekam. z utęsknieniem czekam, aż się obudzą. jasne, że mogłabym w tym czasie poprasować, popracować, pomyć, poprać, posprzątać. ale mam tego tyle i tak bardzo nie wiem, za co się zabrać, że z wyrzutem sumienia robię sobie kolejną herbatę i nie robię nic.
a potem dziewczyny wstają, a mnie się chce siku od tych herbat, ale tak bardzo nie mam czasu się oddalić, by się z tym problemem uporać, że wysikuję się, jak ojciec jedyny wraca z pracy, wieczorem. ale wtedy to już mi się nawet chyba nie chce.

sobota, 20 lipca 2013

z życia matki jedynej.

zostałyśmy same. to znaczy - same. nasza rodzina liczy sobie cztery osoby, a trzy zostały w domu... tak, zostałyśmy same.
inaczej. zostałam sama z dziećmi. o.
malutka jeszcze śpi, dużo śpi, ale kiedy nie śpi, to się domaga. z początku wydawało mi się, że się domaga kwileniem, jednak im jest starsza, a - do licha - ma już 17 dni!, tym głośniej się domaga. jednak domostwo jest obszerne, a łazienkę i łóżeczko dzieli odległość całego domostwa. dalej się nie da. tak więc, kiedy malutka zasnęła, do trochę większej powiedziałam: "natasza, idę się umyć". "dobla!" - skwitowała natasza, w związku z czym mniemam, że nie miała nic przeciwko, a nawet, że przyklasnęła, gdyż zaczęłam pośmierdywać. godzina nie była poranna, poranne godziny spędzamy na ubieraniu i obmywaniu obu dam, na śniadaniu obu dam - ja się wstrzymuję z jedzeniem do czasu aż będę "miała czas", po czym pożeram na stojąco suchy chleb, jednej damie wyciągając gile, a drugą powożąc w tę i nazad wózkiem, za pomocą giry. swojej. starsza wówczas krzyczy: "puść ją!!" i chichocze, bo raz mi się wymknęła spod kontroli i pojechała w siną dal, dwa metry wgłąb chaty, zatrzymując się z umiarkowanym impetem na piecu kaflowym. 
tak więc pośmierdywać miałam pełne prawo, dałam sobie to prawo w zasadzie każdego dnia. przychodzi jednak taki moment, że naprawdę zoja śpi, a natasza jest ubrana, najedzona i pobawi się sama ze cztery minuty, co ja skrzętnie wydzieram życiu na swój prysznic. czasami tylko poleję się wrzątkiem, ale to wystarcza. tak więc jak powiedziałam, tak zrobiłam. poszłam pod prysznic. 
radośnie i chybcikiem obmywam swe wdzięki, gdy nagle słyszę z oddali: "latunku!!! zoja lyczyyyy!!!". wybiegłam. nie, nie zamotałam się w zasłonkę, nie było mi dane być królową slapsticku, pędzę ja, oczyma duszy widząc, jak mokrym cielskiem zaraz plasnę o kafelki w kuchni, bo się nie wyrobię na zakręcie. raz już tak było, jak prawie się chata zajęła przy wypalaniu skoszonej trawy, wtedy w ubraniu gruchnęłąm jak długa. wiem o co chodzi. biegnę więc, a daleko mam, czasu zatem na przemyślenia dużo, już widzę w zwolnionym tempie, jak bosą, mokrą girą się wykładam na zakręcie, nie utrzymuję równowagi, i PLASK! mokrym cycem o podłogę PLASK! - drugi za ułamki sekund. CHLAŚK! - galareta moich cellulitowych ud następna w kolejce. łeb o kafelki - TRYK! - i górna jedynka poszła. i w duszy leżę na tej podłodze, te paluszki u nóg połamane, cycki stłuczone, dupsko zbite. i myślę: "no i tak mnie pogotowie zastanie". a za chwilę: "a kto wezwie pogotowie? jezusiemaryjo, trzeba dziecko nauczyć wybierać sto dwanaście". 
nic takiego jednak się nie stało. dobiegłam cała i zdrowa - przynajmniej na ciele. a natasza stoi przy zojce i mówi: "a nie, wydawało mi się".

dziękuję, córciu. jak się co drugi dzień tak przebiegnę, to pewnie szybciej po tej ciąży schudnę.

piątek, 19 lipca 2013

szanowny czasie.

ja cię proszę. zacznij zapiżdżać. 
czas jest panem wszystkiego, stwierdziłam ostatnio. leczy ciało, leczy duszę, pozwala zapomnieć, ciągnie się, lub wręcz przeciwnie. wszystko od niego zależy. potrafi wypłowieć zdarzenia, potrafi wzmocnić wspomnienia, potrafi wypalić dziurę w pamięci, potrafi wytrawić dziurę w sercu. albo mu się poddamy, albo mu się poddamy. nie mamy wyjścia. można próbować być ZENkiem, mnie się jednak nigdy nie udało, i tu, i teraz jest jakimś majakiem w marzeniach, choć bardzo się staram, by być tylko tu i tylko teraz.
nie zmienię jego biegu, sekundy pykają pyk - pyk, zawsze jednakowo. a nie zawsze się czuje jednakowo upływ pana czasu. czy czas przypadkiem nie jest jakiegoś rodzaju bogiem? i, tym samym, czy wypada mi prosić boga, by zapiżdżał? jeśli to tylko mój bóg, to mogę go prosić o wszystko, a jeśli jest wszechmocny, jak na boga przystało, to chyba da radę? nie wiem. czasem sprawia wrażenie szybkiego, a czasem wręcz przeciwnie.
i wiem, że jeszcze nie raz będę prosić, żeby zwolnił, ale nie dziś.
dziś mam zejście po porodzie, zapalenie cycka, męża z chorym jedynym zdrowym okiem, starsze dziecko z chorobą, która je męczy, a młodsze, że się z nim nie mogę jeszcze dogadać.
tak więc, czasie, zrób się rok w przód.
ja będę po baby bluesie, dziecko starsze będzie bez kabla w sercu, dziecko młodsze będzie sygnalizować potrzeby, mąż będzie zdrów, a ja będę pracować, czuć się potrzebna i z pieniędzmi.
nogi będę mieć wydepilowane i bikini też, bo mi na to, czasie, pozwolisz, u fryzjera i kosmetyczki będę regularnie - z tego samego powodu. cycki zaczną wracać do swojej nowej normy, po wykarmieniu dwójki dzieci. na pewno nie będą idealnie jędrne, ale będą idealnie obwisłe, a wtedy może zdołam kupić bieliznę i upchnąć w nią kawałki skóry, które od tej pory stanowić będą moje cycki. włosy już będę miała na tyle długie, że je zwiążę w jakąkolwiek fryzurę, niech ten zaczarowany ołówek minie jak najszybciej.
i to nic, że będę o rok starsza. od jakichś pięciu lat nie kupiłam sobie żadnego nowego ubrania, śmigam więc, jak młodzieżówa, to mi to niczego nie zmienia. to, co kupuję w lumpie, to tylko zamiana szmaty na trochę nowszą szmatę, tak więc, może, jak w końcu zacznę zarabiać, to sobie coś kupię, a nie, że potrzebuję - na scenę czy do szpitala.
kochany czasie, wiem, że robisz wszystko, by mnie na ten rok wyjąć z życia, za pomocą niemowlaka, jednak jakoś upłynęło cię już bardzo, bardzo dużo, a dziecko ma dwa tygodnie.
wiem, że później będę błagać o stop, bo starszyzna pójdzie wreszcie do przedszkola, wreszcie wyzdrowieje, by mogła się uspołeczniać, a młodzież wtedy myk - myk za nią, wtedy mi zabraknie nieprzespanych nocek, noszenia dziewczynek, prania ręcznego kup, przewijania, zakładania nieustannego porzucanych niedbale skarpet, nurkowania po wiecznie zaginione kapcie, wyciągania fridą glutów z nosa, blenderowania i ukrywania warzyw w sosie, smarowania cycków maściami, okładania ich kapustą, ciągnięcia szwów, kapania mleka, klepania babek i torcików w piachu, wyciągania skorków z piaskownicy, grania w piłę na dworze, hałasu non stop włączonej pralki, prasowania i odwiedzania różnej specjalizacji lekarzy przynajmniej raz w tygodniu. zabraknie mi wyciągania palcami podejrzanych przedmiotów z otworu gębowego, sykania "nie!" na rączki w kontaktach i subwooferze, słuchania w kółko "proszę pana pewna kwoka", rozdzielania szarpiących się dziewczynek, martwienia, ze zjadła za dużo lub za mało, na pewno mi zabraknie. wtedy, czasie, poddaj mi się i pozwól to wszystko oglądać na zdjęciach, mierzyć się z nowym, wspominać przy kominku. tylko najpierw, czasie, daj mi pracę, możliwości kredytowe i dobrą firmę budowlaną, bym mogła sobie zbudować kominek.
ciebie prosi-imy, wysłuchaj nas cza-a-sie.

sobota, 6 lipca 2013

zapomniałam.

zapomniałam, że poród tak boli.
zapomniałam, że podczas porodu chce się umrzeć, a w najlepszym wypadku błaga się o cesarkę.
zapomniałam, że karmienie piersią to ból do utraty tchu, do łez, kilka razy dziennie przez rok.
zapomniałam, że obkurczająca się macica boli i krwawi non stop przez sześć tygodni.
zapomniałam, że szwy bolą przy zakładaniu, przy ich noszeniu i przy ściąganiu, a potem jeszcze trochę.
zapomniałam, że nie można zrobić siku bezboleśnie.
zapomniałam, że się nie śpi.
zapomniałam, że się nie je.
zapomniałam, że się nie ma ani chwili spokoju.
zapomniałam, że się ma lęki o noworodka. i o starsze dziecko.
zapomniałam, że się ma depresję poporodową.
zapomniałam, że boli całe ciało.
zapomniałam, że boli dusza.
zapomniałam, że już nigdy nie będzie, jak było.
zapomniałam, że znów przestaję się dla siebie liczyć.
zapomniałam, że boję się podnieść wiotkiego noworodka.

zapomniałam też, jak pachnie dziecko.
zapomniałam, jakie jest ciepłe.
zapomniałam, jakie bezbronne.
zapomniałam, że w trzech kilogramach mieści się świat.
zapomniałam, że drugi raz dotknęłam absolutu.
zapomniałam, że dałam życie.
zapomniałam, że wydałam je na świat.
zapomniałam, że jestem wszystkim dla drugiego człowieka.
zapomniałam, że miłość jest wielka, choć malutka.

zapomniałam, że dzięki nim, dzieciom moim, nigdy nie poczuję się słaba.
zapomniałam, że jestem taka ważna w czyimś życiu.
zapomniałam, że jestem.

dzieciom moim cudownym, pięknym, ukochanym, mężowi memu za wszystko.
dziękuję.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

kółeczko.

miałam to takie kółeczko założone, żeby się dziecko nie urodziło zbyt szybko, a w połowie ciąży chciało wyjść. pan doktor założył kółeczko, kazał leżeć trzy razy dziennie półtorej godziny i oszczędzać się. potem starsze dziecko zapadło na chorobę, że nie dało się 10 minut dziennie usiedzieć, a co dopiero uleżeć i to jeszcze w szpitalu.
kółeczko zdjęto mi 28 maja, 27 spakowałam się do szpitala, założyłam dres, wygodne buty, bo ja idę rodzić. jest 23 czerwca. jestem JUŻ jeden dzień po terminie, a ta mała dziewczynka siedzi we mnie w najlepsze.
ta duża dziewczynka krzyknęła była do brzucha dziś: Zojka, wyłaź, pobite gary! ale tamta nic sobie z tego nie zrobiła. nic.
jutro idę na ktg, taką maszynkę, co sprawdza tętno dziecka i skurcze macicy, do przychodni, w której pracuje mój lekarz, ale mój lekarz aktualnie nie pracuje, gdyż albowiem ma urlop i se jedzie do zakopanego. akurat na te dwa tygodnie, co ja mogę przenosić. nie przenoście nam tej ciąży zbyt odleeegleee! -zaśpiewało mi się fałszywie, ale tylko w linii melodycznej, bo w słowach to jestem pewna, że dobrze było. ja naprawdę chcę urodzić. boję się tej nowej sytuacji, ale chcę już się móc jakkolwiek poruszać, choćby po domu.
jak ja będę funkcjonować? nie wiem. ale frustracje już podwiązałam niteczką w głębi gdzieś siebie, odwiążę, jak już będę mogła bezkarnie ryczeć. na razie muszę działać, żyć, a czasem to i nawet zmyć podłogę.
no ale czy to kółeczko było potrzebne? pewnie było, jakby nie było kółeczka, to może byłaby paranojka co robić ze skróconą szyjką. dobrze, że było kółeczko. kółeczko ratunkowe. tylko, że ja już umiem pływać, więc teraz poproszę do brzegu. Zojka mnie naparza od środka, jakby biła rekord w delfinie rozpaczliwym ku barierce i z powrotem. jak wystawi girę/tyłasek, to aż miło poczuć ten ból. takie sobie ćwiczenia przed porodem robimy.
ja się naczytałam już o starzejącym się łożysku i ja już mam lęczki. mała jest, to może sobie chce podrosnąć, żeby ją mama dobrze przez ten poród zapamiętała? dzieciątko moje, mój świat już ma dwa pępki, od czasu, jak się o Tobie dowiedziałam, tak więc bądź na tyle łaskawa, żeby nie przedłużać tego czasu, co go możemy już spędzać tuląc się do siebie, a nie, że Ty mi wisisz na podrobach i kręgosłupie, a ja Cię głaszczę łapką, a tuli Cię i całuje starsza siostra oraz Ojciec Jedyny, do którego Ty się wystawiasz, a który się obawia tych szpiczastych kształtów z głębi swej jedynej póki co żony.
i spać powinnam, a nic takiego się nie dzieje. potem rano niewyspanam jak niewiemkto. i dyszę i sapię, że aż lokomotywę recytuję po mistrzowsku.
poza tym jakieś hormony cały czas buzują. patrzę na Nataszę i ryczę. tak mnie wzrusza. a jak jej nie ma, jak śpi albo jest u babci, albo na leczeniu z tatą i ja na zdjęcie patrzę, to aż się zachłystuję rykiem swoim własnym. no to raczej hormony, bo co, wrażliwa bym taka była? kocham ją nad wyraz, to wiem. ale żebym? ja? że matka? czy że co? zwalę na hormony. przez dwa lata jeszcze na tym pociągnę, a potem jakąś niestabilność emocjonalną sobie w sobie ustabilizuję.
i to kółeczko mnie zastanawia. czy to kółeczka wina? czy to nasze życie to takie kółeczko? znowu dwa lata do jakiegoś constans w porozumieniu.
i kolejne kółeczko założyć. żeby w tym już się nie kręcić.
kółeczku.
no to idę spać. jak wczoraj, jak dziś, jak jutro.
życie w kółeczku.