środa, 27 listopada 2013

ja na chwilę.

przyjechała babcia na ratunek. babcia dzieci. nieoceniona. wspaniała. uwielbiana przez dzieci i przeze mnie. skarb. nieteściowa. dzięki temu mam wypas. podczas porannego prysznica zdążyłam ogolić nogi, było tak wspaniale, że nawet zrobiłam sobie spa i nie tylko ogoliłam nogi, ale i wyrwałam kłaki z nosa. ba, miałam ten luz, że mogłam sobie nawet pogrzebać patykiem w uchu. jednym i drugim! dawno babci nie było, zatem miałam w czym grzebać. babcia sprytem, siłą pedagogicznego umysłu, wieloletnim doświadczeniem w pracy z trudną młodzieżą w ohapie i miłością babciną trzymała dzieci z dala ode mnie (a udało się to nawet przez dwadzieścia minut!), aż zojka się rozbeczała z głodu, że się nie dało nie usłyszeć. moja przysadka też usłyszała, wydała komendę: produkować, cyc posłuchał i maszyna ruszyła. wcale nie ospale.
widok. mokra matka spod prysznica jedyna, z patykiem w uchu i pokarmem na torsie stoi nieruchomo w łazience. eureka. jakież to moje życie mlekiem i miodem płynące.

ach.

niedziela, 24 listopada 2013

przeprosiny.

byłam na występie. swoim. po dziesięciu miesiącach bez sceny. byłam zesrana, wiadomo. na szczęście robię to tyle lat, że tylko ja o tym wiedziałam. że miałam czas na myśli w stylu: "gest wyprowadzony poprawnie, więc nie cofam", "a cóż to za emocja, że w jej trakcie przełknęłam ślinę" i takie tam. na szczęście panowie wcześniej przełknęli coś innego i niuanse w stylu czy gest do końca wyprowadzony mogłam se wsadzić tam, gdzie akurat skupiał się ich wzrok. nie było źle, nawet było dobrze. zoja rozryczała się tylko pod koniec, ale za to, że się tak wyrażę, na pełnej kurwie, panie kapitanie. przeukochana teściowa moja zajęła mi się drugim dzieckiem w garderobie, podczas gdy jeszcze bardziej przeukochany syn mojej teściowej bawił swą pierworodną w domu i próbował utulić ją w histerii, że chce ona do mamy. 
udało się, nieśmiały powrót do zawodu uznałam za pozytywny, zaraz drugi kroczek, potem trzeci i jak już się rozhulam, to kto wie, gdzie się dotoczę i co się jeszcze wydarzy. marzy mi się monodram, ale nie wiem czy mam tyle jajec. o książce nie wspomnę. marzenia dobra rzecz, trzeba mieć.
wracałam z grania ciemną nocą, z zojką, we mgle, krętymi dróżkami, bez nawigacji, przez wiochy zabite deskami, po drodze bez oznakowań, bez zasięgu w telefonie. oczy mi prawie wylazły z oczodołów, wytęż wzrok, taka zabawa z dzieciństwa. jedyny wóz, który po drodze napotkałam, to karawan, daję słowo, żywej duszy naokoło. wiało grozą i wiatrem, smagało deszczem i terpało strachem. jakimś psim swędem zatankowałam auto, inaczej stanęłabym na poboczu i czekała na wiosnę. 
kiedy tak zajechałam pod dom, z dzieckiem w foteliku, z fotelikiem na ręku, wlazłam prawie na przeprosiny kota. zajebiście wielki szczur. leżał sobie, nie żył, kot koło niego krążył - żył, na mordzie miał napisane: "może i zeżarłem ci kolację, no to teraz masz moją. sorry. mogę spać w chacie?"
kochany kotku. dziękuję ci za twój gest, jednak gardzę szczurami i makdonaldem, którego nazywam tak samo. mógłbyś mi upolować tibołna midium i też bym wzgardziła, albowiem zawzięta jestem, zwłaszcza, że się doskonale znamy. byle szczurem mi mordy nie zatkasz!
kot pochłonął szczura sam, wiem, bo rano się poślizgnęłam na wątrobie. 
przeprosiny odrzucone, jak ja na widok zdechłego szczura w drzwiach.
znowu po mnie jadą w sieci. trudno, ironia i sarkazm dla inteligentnych, internet dla wszystkich.
w domu przepięknie. nataszka ma bunt, z niemieckiego "kolorowy", nie zakłada kapci. kolorowych. od podłogi ciągnie, dwa dni temu gorączkowała, ja dostaję szału i biegam za nią z kolejną parą skarpet typu frotte z abeesem. zojka natomiast jest tak miła, że narzygała mi dziś do kaptura. dziękuję, nie musiałam sprzątać. zmieniłam bluzę, ucałowałam rozdziawioną słodycz i usypiałam jęczącą ze dwie godziny. coś idzie. kupa, zęby, albo koniec świata.

czwartek, 21 listopada 2013

twarda jestem.

zawsze miałam psa. to znaczy nie do końca zawsze, ale jak już miałam, to psa. i nie od początku, tylko dopiero na wsi. w zasadzie dwa te psy były. no i jak pozdychały, to już ich nie było. takie to u mnie "zawsze", "na pewno", "nigdy" i "onegdaj", cokolwiek miałoby to znaczyć. chodzi mi o co innego. że kotów nie lubiłam. bałam się, zdawało mi się, że czyhają na moje życie, bałam się przy kocie poruszyć, bo na pewno akurat chciałby na mnie zapolować. kilka już ładnych lat temu, postanowiliśmy nagle, że bierzemy kota. z dupy. nie, że bierzemy z dupy, tylko postanowienie takie z dupy. akurat była niedziela, schronisko zamknięte, zaczęliśmy węszyć po wszystkich swoich znajomych, kto może mieć kota do oddania. w poniedziałek pojechałam sama z kolegą, do koleżanki mamy kolegi po kota. miał być czarny, innego nie chcieliśmy. tak oto w domu znalazł się pan ruda szmata widoczny na zdjęciu powyżej. zobaczyłam go, chwyciłam i nic innego nie chciałam oglądać. bałam się go, jak pies, a raczej jak kot, serce mi naparzało, chyba bardziej niż jemu, a jak uciekł z kartonu w samochodzie, to miałam zawał, zaparowane ze strachu szyby i ten kolega, co kilka dni wcześniej miał wypadek na motorze i nie mógł się zgiąć, okazało się, że wcale taki chory nie jest, a przynajmniej ma przestać pierdolić i złapać bestię, nim mi przegryzie aortę. jakoś szczęśliwie dojechaliśmy do domu. gdyby nie charakter tego kota, już nigdy nie chciałabym tych stworzeń oglądać. ale on jest fajny. jest przytulalski, niegroźny, miły, rudy i wielki. w domu ma ksywę laluś. można go zawiązać na supeł, choć nikt nie próbował. no taki jest fajny, że postanowiliśmy za rok wziąć wreszcie czarnego kota, tak, jak chcieliśmy. okazało się, oczywiście, że u rodziców koleżanki są małe i w dodatku aż dwa czarne, więc na pewno coś wybierzemy. zerknęliśmy w ten kartonik, mąż chwycił szarego wypłosza, który wczepił się w niego jak broszka, trwało to może z pięć sekund, powiedział: "ten" i poszliśmy. pan szara eminencja, jakby był człowiekiem, to byłby dresem. z ryja, z budowy i z zachowania. wielki gnój z przepięknym pyskiem, ale z charakterem dresa. jest mniejszy i młodszy, ale od razu sobie ustawił lalusia, nie da się do niego podejść, jeśli on akurat nie ma ochoty, chodzi i wkurwia. się i mnie. na dziecko potrafi syknąć, bo przechodzi, a jemu się to nie podoba. ale z kolei jak mu się chce przytulać i głaskać, to pierwszy. dopóki nie było dzieci, to koty były dziećmi. wiadomo.
aż tu nagle.
pstryk! dziecko. bo tak się rodzą dzieci. pstryk! drugie.
koty poszły w odstawkę. trochę. nie będę głaskać ogonówek, jak nie mam czasu kichnąć, do jasnej cholery. ale dbam, czasem pogłaszczę, nakarmione są, jedzą czasem lepiej niż ja, a przynajmniej regularnie. co i tak nie przeszkadza szaremu naszczać na wycieraczkę/torbę/buty. niczego nie skreślać, naszcza następnym razem.
no i nadchodzi dzień. dzień, w którym zoja ryczy zylion godzin, bo ząbkuje. ja mam dość. czekam na nataszę, co wraca z chemii z tatą. znowu chemia co tydzień. nerwowość wyczuwalna w powietrzu. okąpałam jakoś ryczące niemowlę, zaaplikowałam co istnieje na ząbkowanie, podkarmiłam, włożyłam do łóżeczka. zrobiłam sobie chleb z ostatnim jajkiem na twardo, co było w domu, nakarmiłam koty. zojka ryczy. wyszłam na ułamek sekundy dać jej smoczek, wracam na kolację, a szary dziad żre mój chleb z moim jajkiem. w życiu się tak nie wkurwiłam. żeby jeszcze głodny był, ale nie, całą trzódkę oporządzam, a potem sama jem. a ten kutafon mi ostatnie jajko wrąbał. oczywiście rzuciłam się w pogoń, nie za jajkiem, ale za kotem, ale najpierw w krzyk, na co dzieć się rozpłakał przemocno. chwyciłam więc dziecia, który, jak się okazało, rozpiął się cały z pajaca rozwierzgawszy się uprzednio z impetem i dalejże za kotem w pogoń z dzieckiem na ręku, piorunami w oczach i przekleństwami na ustach. mówiąc najogólniej i dosyć też wulgarnie, myślałam, że skurwysyna zapierdolę. autentycznie tak pomyślałam. na szczęście gnoje są szybkie i zwinne, a ja stara, niedołężna, gruba i nie taka rącza, jak onegdaj (!), no i żeby szmatę wyrzucić z domu muszę najsampierw otworzyć drzwi na dwór, bo inaczej mi spieprza po chacie i się kompromituję w nieudolnym świńskim truchcie. dodam, że cały czas rzucam przekleństwa, a z ramion wierzga mi dzieć gołymi nogmi oraz powiewają nogawice od pajaca. w tak zwanym międzyczasie zadzwonił mąż. kiedy zapytał co tak dyszę i kiedy usłyszał w prostych, żołnierskich słowach, dosłownie w kilku wykrzyknikach, co się stało, zaczął rżeć doprowadzając mnie do furii. niemniej. kot wyjeban na dwór, dziecia teraz trza ululać, dałam więc cyc z adrenaliną w mleku, więc spać nie poszła, a ja, na głodnego, zaprzysięgłam kotowiźnie zemstę. nie chce siedzieć w ciepłym nażarty karmą za dwieście złotych, to będzie siedział w zimnym, o myszach. nieugięta jestem. koniec. niech nikt mnie nie prosi. za dużo zaszczanych rzeczy wyrzuciłam. teraz miauczy, drze ryja, drapie moskitiery i udaje, że jest miły. ale ja jestem niemiła. micha i na dwór. zapytajcie mnie za trzy miesiące co u nas.
aha. i smacznego jajka.

środa, 13 listopada 2013

a skąd wiesz?

do słownika nataszy doszło nowe sformułowanie. oprócz nieśmiertelnego "dlaczego?" powodującego umysłową gimnastykę kończącą się nie zawsze udanym telemarkiem, zawitało "a skąd wiesz?". "musimy pojechać do taty do pracy". "śmieszy mnie to". mnie nie. taty tym bardziej. "a po co do taty?". "po kombinezon dla zoi". "a dlaczego?". "bo nie ma". "a skąd wiesz?". "bo znam was bardzo dobrze i wiem, że nie ma". "ale skąd wiesz, że nie ma?". "bo kupiłam i jest u taty w aucie". "a skąd wiesz?". "bo przyszedł do taty do firmy". "a skąd wiesz?". "bo tam zamówiłam". "dlaczego?". "bo do nas na wieś by listonosz nie przyniósł". "a skąd wiesz?". "bo nie przynoszą paczek, tylko awizo". "dlaczego?". "pewnie im się nie chce nosić". "a skąd wiesz?". "nie wiem". i tak dalej. non stop. potrójny toeloop i podwójny axel. nota siedem, dwa. aż tyle, bo dopiero na czwarte dlaczego odpowiedziałam "bo tak!". wrażenie ogólne dobre, można było lepiej. cóż, skok oddany, ziarno zasiane, tylko czekać, aż mi odkiełkuje tym samym. jej "bo tak!" nadejdzie pewnikiem znienacka, pewnikiem zbyt szybko, pewnikiem też będę na tyle zajebista, że temat ogarnę i z dzieckiem się dogadam. albo po prostu nie wyślę do gimnazjum.
nie wiem, na kogo mi ona rośnie. a w zasadzie sobie na kogo rośnie. i przyszłemu mężowi. albo żonie. bo ja już z pokolenia, co akceptuje. zwykle myślałam, że na baletnicę. ale dziś zahaczyła o dyplomatkę (dyplo-matkę?). "mama, włączysz mi bajkę? czy tata?". weź tu odpowiedz. 
"nikt". "dlaczego?". "bo bajki się ogląda wieczorem". "dlaczego?". "bo tak zdecydowaliśmy  z tatą". "dlaczego?". "żeby cały dzień się bawić w coś innego". "dlaczego?". "bo tak jest lepiej". "a skąd wiesz?". kurwa. 
wychodzimy od babci. wieczór. "o, gwiazda północna" - słyszę. gram w jej karty. "a skąd wiesz?". "tata mi powiedział". kurwa, dwa zero.
jedziemy do domu. "mama, pozadajesz mi zagadki?". "no pewnie. co to jest za pojazd...". "nie, o zwierzętach". "co to jest za zwierzę...". "co ma białe pióra, dziób, skrzydła i tańczę jak on?". "no, co to jest za zwierzę?". uśmiechnięta od ucha do ucha buzia mówi "no, wiesz, co to jest za zwierzę! łabędź!!".

muszę zapamiętać sobie to pytanie i wtłoczyć jej zawczasu do głowy: panie reżyserze, tańczę białego łabędzia? czy czarnego?

bo zatańczy na pewno.
a skąd wiem?
wiem.

tymczasem zoja ząbkuje z atrakcjami. atrakcje polegają na wyrywaniu mnie ze snu od dwóch nocy. na zaczynaniu dnia o czwartej. na nawilżaniu mi twarzy szczękouściskiem wciąż i wciąż. na pojękiwaniu, ryku, ulewaniu, prężeniu brzuszka, ogólnym rozdrażnieniu. i ryku, znowu ryku, głównie ryku i ryku. "mama, daj jej wreszcie smoczek!!!". "ale ona nie chce". "dlaczego? bo ją boli". "a skąd wiesz?". 

pożyczę pilnie tępe narzędzie, żeby se pacnąć w łeb. anyone?

poniedziałek, 11 listopada 2013

pyk.

są noce ciężkie, lżejsze, przespanych nie ma w ogóle. nie przespałam całej nocy od jakichś trzech lat. nie żalę się, stwierdzam fakt. natasza z powodu swojej choroby prawdopodobnie nie prześpi nocy, ja wiem, nigdy? nie wiem. łudzę się, mam nadzieję, pragnę, by było inaczej. jest zmęczoną małą dziewczynką. co tam ja, dziecko mam zmęczone. to męczy mnie o wiele bardziej. ja wstaję, działam jak automat. jest kwękot, wstaję, czynię, kładę się. w zależności od tego, która się zbudziła, albo poję i wysadzam, albo karmię i odbijam. mylę się czasem, jasne, ale one się nie mylą. zojce chciałam dziś wydmuchać nos w chusteczkę, nataszy znów próbowałam wepchnąć smoczek do ust. chyba się przyzwyczaiłam do takich nocy. zawsze lubiłam spać, teraz też lubię, ale przytulona do swoich córeczek. kiedy ciepłe stópki opierają się o moją twarz, kiedy puchatek wbija mi się w kręgosłup, kiedy uporczywe swędzenie łokcia okazuje się dziurą po plastikowym gorylu z dzieckiem na plecach, kiedy śpię na ramie, bo w łóżku śpią pluszaki. budzę się z zabawkami wszędzie, skarpetami dzieci na głowie, nogi pętają mi rajstopy upchnięte w pościeli w dzień. pisałam to tryliard razy, napiszę raz jeszcze. jestem zmęczona. co nie znaczy, że nieszczęśliwa.
a teraz, dodatkowo, kiedy otępiała budzę się w nocy, by oddać im co ich, zojka nie je, bo ma etap uśmiechu. patrzy się na mnie i szczerzy dziąsła. kocham ten widok. niezależnie czy jest trzecia, czwarta czy piąta nad ranem. bezzębny uśmiech czaruje i wzrusza. to chyba z rozczulenia już ryczę.
natasza dziś podeszła do siostry i powiedziała: zojciu, przytulisz mnie? zojcia ma cztery miesiące. nie wie do czego służą ręce. ale od czego ma rodziców. tulą się. niech się tulą zawsze. moje okruszki.
no i co ja tu jeszcze robię? pyk! zniknęłam.

sobota, 2 listopada 2013

mama.

trochę mnie to życie przegnało po chaszczach. nerwowam z natury, to i stres mnie zżera. to jest o tyle ważne, że zapadłam i ja na chorobę, która uleczalna może i nie jest, ale też da się z nią łatwo zmagać, a i statystycznie spotykana dość często, więc przejmuję się tylko tyle, żeby nie pogłębić objawów. mojej mamie też po rozwodzie się ujawniła i jest dziedziczna. tak więc nie mam co narzekać, że nic nie dostałam. dostałam. 
bywam więc u lekarzy.
znów.
och, jak ja lubię.
ale do brzegu. leczę się u doskonałej lekarki, która robi dwugodzinny wywiad z pacjentem, żeby niczego nie przegapić. pyta o rzeczy pozornie niezwiązane. i tak usłyszałam: a ludziom pani ufa? no i się musiałam dłużej zastanowić. odpowiedź była niejednoznaczna, bo przyznałam się, że chcę ufać, nie chcę być przeciętniakiem z polski, co to jak ktoś go zapyta która godzina, to odpowie nie wiem, nie mam, ja nie stąd i tak dalej. opowiedziałam o tym, że za wszelką cenę próbuję zwalczyć myśl w tramwaju, że ktoś mnie chyba właśnie okrada. że nie chcę wędrować po ulicy i trzymać się za kieszeń. czy to się da? nie wiem. pomocne to nie było, a może i było, tego też nie wiem, ale pytanie dostałam inne: co robię gdy widzę, że coś się dzieje? odpowiedziałam jak z procy: reaguję. a potem, w trzygodzinnej drodze do domu, ze śpiącym - na szczęście - niemowlakiem, analizowałam co tam się działo w gabinecie i czy ja przypadkiem nie odpowiedziałam jak bym chciała, żeby było, a nie jak jest naprawdę. czy faktycznie reaguję? jak ktoś tłucze dziecko, to tak. jak ktoś wrzeszczy na dziecko - też. jak gówniarze łupią w piłę przy ulicy i wybiegają pod samochody - też. ale ile tych sytuacji się ma w życiu, żeby potwierdzić tak, jestem dobrym człowiekiem? zmartwiłam się, że może skłamałam, że może nie jestem, że portfel jednak chowam w torebce głęboko, drobnych nie rozdaję, grubych tym bardziej, że nigdy nie trzeba mi umyć szybki, ani przypilnować auta. naprawdę się zmartwiłam. niepotrzebnie.
na drugi dzień miałam okazję zareagować. już było ciemno, jechaliśmy z cmentarza do domu, mijamy leżącą dziewczynę i dwie inne nad nią. zatrzymujemy się, ja biegnę. czy trzeba pomóc? co się stało? no dziewczyna biegła i się przewróciła. i tak leży twarzą do ziemi. oddycha? oddycha. jest kontakt? nie ma. dzwoniłyście po pomoc? nie. zbiegowisko coraz większe. pijana! żyje? kto to? dzwonię. pani dyspozytorka pyta czy pijana. nie wiem. w jakim wieku. nie wiem. przewrócić. 
ludzi już mnóstwo. ja dyryguję. odsunąć się, przewracamy. nikt mi nie pomaga. dziewczyna stawia opór. pewno pijana! kto to? jeszcze więcej ludzi, słyszę: trzeba przewrócić, ale nikt nie pomaga. coś mi majaczy z lekcji PO, że to łatwo przewrócić do pozycji bocznej ustalonej, jak się odpowiednio za rękę i nogę pociągnie. ale nie daję rady. podnoszę głowę: niech mi ktoś pomoże. słyszę znów, że pewno pijana. ona się nie rusza. dziewczyna, co ją znalazła pyta: piłaś? kiwa głową. nie wiem czy tak czy nie. ale co to zmienia? jak pijana, to zostawiamy? kurwa. zbliżam się do głowy: jesteś chora? tak. masz epilepsję? cukrzycę? cisza. jeszcze więcej ludzi. warknęłam: odsunąć się, o dziwo posłuchali. znów próbuję odwrócić. wreszcie lituje się mężczyzna, pomaga mi. ktoś rozpoznaje. dziewczyna ma epilepsję i schizofrenię. w ułamku sekundy wstaje i chce iść. już jest ok. nie, nie jest ok, bardzo nie jest ok. znasz numer do domu? znam. dzwonię. zanim pojawi się mama, ja zniknę.
rozdygotana wsiadam do auta.
kto ratuje świat? mama. jej mama.
nawet nie mogę się napić wódki.

mama.

piątek, 1 listopada 2013

droga pani z telewizji.

ponoć dzieci z rozbitych rodzin zbyt często i czasem niepotrzebnie przepraszają i dziękują. tym razem jednak chcę podziękować bardzo potrzebnie. za każde dobre słowo, za każdy wpis. podziękowanie zbiorowe, odpis na komentarze też. fajnie, że jesteście. że jesteście za mną i ze mną. ryj mam, jaki mam, poglądy też, nie każdemu się musi podobać. i dobrze, piękne kobiety pozostawmy mężczyznom bez wyobraźni. ale porzućmy już temat ryja, choć oklepany nie jest (ani temat, ani ryj), to jakoś wolę rozmawiać na ciekawsze. 
mejla sobie założyłam, że można do mnie napisać. matkojedyna100 a potem małpa i gmail.com, więc jeśli ktoś chce ze mną na solo, to zapraszam.
w telewizorze byłam dwa razy ostatnio, o drugim nie miałam jak napomknąć, ale link mam, więc obejrzeć można TU - to jest z pytania na śniadanie, gościnnie wystąpiła zojowina (stylizacja: rajtuzy z lumpeksu, bluzka z zary, pielucha z tetry). a także TU - to jest z dzień dobry tvn. wystąpiłam sama, a dziecko bawiła mi połowa ekipy. dziecko wyżebrało (spojrzeniem) zabawkę, a ja całun turyński na twarzoczaszce do odbicia na bluzce starszyzny.
zostałam sułtanem internetu i królową telewizji śniadaniowych. kiedy tak rozbijałam się po warszawie telewizyjnymi samochodami, do których ledwo upchnęłam napęczniałe ego, rozdawałam uśmiechy zwykłym szarym przechodniom, co zawsze zaglądają do takich aut, bo może właśnie ktoś sławny jedzie, a ręka sama unosiła się w papieskim geście. ach, więc to tak wygląda sława. już kiedyś byłam sławna, wszystko zaprzepaściłam niechcący, ale zapomniałam, jak to cudownie łechce próżność, która nie bez powodu z próżnią ma ten sam źródłosłów. nic to, zaprzepaszczę jeszcze raz.
i kiedy tak sunęłam pomalowana i zadowolona, z dzieckiem w nowoczesnym wózku, w ogóle nie wyglądałam na siebie samą. pojechałam do drugiego dziecka, normalnie, na chemię dzienną, na onkologię, gdzie w kolejce czekają nie zawsze łyse, ale zawsze chore dzieci, gdzie koczują z rodzicami, gdzie spędzają długie godziny na korytarzu, gdzie hasa też moja córka od siedmiu miesięcy. szłam do niej, a przez te piętnaście sekund, zanim mnie zauważyła, w tym pięknym makijażu, z blichtrem telewizji na rzeczonym już ryju, zdążyłam się poryczeć, uspokoić, przełknąć łzy, załamać, podnieść i wreszcie utulić dziecko. "mamo, byłaś w telewizorze!" dziecko nie ogląda telewizji, a jak już ogląda, to z matką na ekranie. "płakałam, bo tęskniłam". i ja płakałam, córciu, ale nie powiem ci tego. 
zylion myśli, emocjonalna masakra, cytując kolegę. z jednego bieguna, na drugi. w hotelu na chwilę zostałam zdeklarowaną feministką. w recepcji dwóch postawnych kolesi, a ciężkie, drewniane łóżeczko wniosła mi na trzecie piętro i do pokoju filigranowa pani. hotel pretendujący do miana miejsca z klasą, jednak coś zgrzyta. kelnerzy w muszkach i niedrogich butach. szef kuchni jacek karaś poleca. zamówiłam rosół i lody. zjadłam rosół, pan kelner wprawnym okiem z końca sali zauważył był fakt ten, więc udał się do kuchni z gromkim: "danusia, rób loda!". otóż o ile rosół danusi nie wyszedł, tak, muszę przyznać, że lody robi dobrze.
samolotem do domu. ja i niemowlę. niemowlę jest ultradzielne i tak samo zmęczone. płacze. płacze przed wejściem do autobusu, który zawiezie nas do samolotu, płacze w autobusie, płacze przy wejściu do samolotu. samolot mały. widzę te spojrzenia. na twarzach współpasażerów wypisane "japierdolębędzieryczećcałądrogę", a oni przecież zmęczeni na koszt państwa jadą. upada mi zojkowy smoczek pod nogi biznesmena. wzrokiem pokazuje mi gdzie upadł. ten samolot nie ma klasy biznes, ten samolot nie ma klasy, tak jak ten pan. pomaga mi oczywiście kobieta. wózek taszczy ze mną oczywiście kobieta. chudsza o połowę ode mnie, a ja już schudłam po ciąży i jestem naprawdę niewielka. mężczyźni, myślę, ogarnijcie się. ale nie. to jest kara za to, że zojka ryczy. ruszamy tą maszyną, jedziemy na pas. huk, zoja przytula się do mnie i patrzy. małe, nic nie wiedzące jeszcze o świecie oczka, wlepiają się. tulę, głaszczę, próbuję zasłonić uszy, oczy, łebek. zasypia. drętwieję. siedzę tak przez godzinę, żeby się nie obudziła. mój mały okruszek. na lotnisku słyszę: to siostra nataszki? tak, mówię. a skąd pani wie? nazwisko to samo, a nataszkę tu wszyscy kochają. no tak, jej się nie da nie kochać. niespodzianka. przyjechali po nas z tatą. ryczę ukradkiem. natasza się nie chowa. po prostu ryczy. "tęskniłam, tęskniłam, mamo, ale już jesteś". mój mały okruszek. nie mogę odczepić z szyi rączek, zoja się zbudziła i płacze. mówiłam już, że jesteśmy zmęczeni? do domu. wjeżdżamy na bruk. znowu huk, łomot. natasza: "o, jak w samolocie!". zoja znowu płacze. śpiewam. "mama, nie śpiewaj". nie śpiewam. 
"co u ciebie?" pyta mąż. "tak sobie myślę, że jak maciej stuhr pisze na facebooku, ze ma już dość k***a mać, to jako kto on pisze? jako maciej - człowiek? no to chyba nie myśli k***a mać, tylko zwyczajnie kurwa mać, a jeśli jako aktor, to chyba może zagrać kurwa mać? chyba, że go nie do końca sytuacja z molestowaniem przez księży wkurwiła, ale to mógł napisać, że się zirytował. bo jak ja mam czegoś dość, to myślę wówczas kurwa mać, albo i bardziej, więc nie wiem z jakiego ramienia on się wypowiada?".
no bo co u mnie? że jestem zmęczona? przecież to wiadomo, kurwa mać. 
podpisałabym się wasza celebrytka, ale za bardzo to podobne do cielę i brzydka.