poniedziałek, 24 sierpnia 2015

wdech.

albo siedzę zmarazmowana łaknąc powietrza skądinąd niż miejsce, w którym akurat siedzę, choć słowo siedzę to jest archaizm w moim słowniku, albo karuzela kręci się tak szybko, że nie ma jak wysiąść, a ja prawie oddaję zawartość najczęściej i tak pustego żołądka, bo nie mam czasu zjeść. ni zjeść, ni zejść.

od jakiegoś czasu jestem lżejsza nie tylko o klucze od mojego domu, lecz także o wspomnienia, rękopisy swoich tekstów i nadzieję, że będę jeszcze robiła kabaret, więc jest sens trzymać na strychu te wszystkie dziwadła.

przeprowadziliśmy się korzystając z gościny teściowej jedynej. nie mamy już domu, na który kredyt wzięłam mając lat dwadzieścia sześć i myśląc wówczas, że mam wszystko przemyślane i że oto przyszłość jawi się przede mną jasna, a szczęśliwa.

jasna, a szczęśliwa tak, nie w tym miejscu, co się wydawało. tak.

żeby zdążyć z przeprowadzką musieliśmy pędzić w dni kilka podrzucając dzieci raz po raz do babci, goszcząc w międzyczasie znajomych, którzy wyjeżdżają niewyobrażalnie daleko. ja sobie jeszcze wystąpiłam w telewizji, a kiedy przywieźliśmy kartony z teraźniejszością na sześć i pół metra w bloku, porwałam swoje starsze dziecko i pojechałam z nim do szpitala. tu, nie wiem jakim cudem, próbuję odsapnąć. 

lecz jedynie posapuję.

boję się przyszłości. boję się, że muszę zbudować dom i że przez dwa lata będę mieszkać na sześciu i pół metrach. ciałem tu, głową już dwa dni do przodu usiłująca dźgnąć resztkami umysłu tysiąc zmartwień.

próbuję zatrzymać ten wir w sobie, który sprawia, że lęk wsysa mnie jak dziura w wannie wodę z siłą coriolisa.

nie uśmiecham się, nie mam czasu. nie czytam, nie mam czasu, nie piszę, nie mam czasu. nie pozwalam sobie.

ale dziś pozwoliłam sobie usłyszeć. albowiem zadzwoniła marta. człowiek-przygoda. człowiek-nieuwierzyszcosięstało. człowiek, który jak nikt na świecie potrafi rozśmieszyć każdego.

wiesz, mówi, moja matka się boi jeździć samochodem. zawsze kieruję ja, a ona nie chce mnie rozpraszać. i nie uwierzysz co się stało. jedziemy na autostradzie z dziećmi, a ona jeszcze zawsze wałówę bierze, ale nie mogą to być po prostu kanapki, no i tym razem wzięła jeżyny. 

nie chcąc sprawić kłopotu w pewnym momencie spróbowała mi wepchnąć garść jeżyn do ryja, ja się przestraszyłam i zaczęłam jechać zygzakiem, bo trochę próbowałam złapać te jeżyny turlające mi się od nosa przez biała bluzkę aż do krocza. zanim opanowałam sytuację, miałam czerwone plamy wszędzie. i pytam co to było. a ona, że mnie nie chciała rozpraszać. mówię - prościej byłoby zapytać czy nie chcę jeżyn, łypnęłabym okiem i powiedziała że nie. 

to dosyć proste jest.

zastanawiałam się tylko czy pani matka czekała aż jej córka ziewnie, czy może w trakcie rozmowy, na jakiejś samogłosce typu "o" lub "a" zaczaiła się, by nie robić kłopotu.

zaraz przypomniało mi się, jak jechałam z dziadkami maluchem na wakacje i babcia siedząc z tyłu chciała dać dziadkowi jabłuszko. i nawet uprzedziła go, owszem, że mu poda wprost do buzi, nie uprzedziła jednak, że nożem.

nic się nie stało na szczęście.

zrechotałyśmy się z martą jak dzikie norki, a taki silny rechot ma to do siebie, że trzeba głęboko oddychać.

odetchnęłam, to idę budować ten dom.
dzięki, marta.




czwartek, 13 sierpnia 2015

użyj wyobraźni.

wpis inspirowany twórczością jednego z milszych umysłowi popaprańców, który gdyby pisał poezję, byłby wojaczkiem rafałem mikołajem z mikołowa, na szczęście pisze prozę (życia) i żyje. i ryje.

nie może być tak - pomyślałam sobie - że on ma nieustanne przygody. że on wychodzi z domu, potyka się o przygodę, dostaje z płaskiego w ryj, od przygody, albo od pana, któremu potykając się o przygodę nadepnął na odcisk, albo odbił laskę, nierzadko jedno i drugie. nie może tak być. i że on generuje przygody. otwiera ten swój umysł, a ty, używając wyobraźni, kręcisz łebkiem jak bullterier z jego opowieści. i jesteś w środku. nie może tak być. 
on żyje jak ja, chodzi do spożywczego, gotuje obiad, w nocy śpi, a przed spaniem coś tam wypije. może więcej trochę niż ja. i że przede wszystkim - pomyślałam - to niesprawiedliwe. bo jak?

będąc u babci dzieci moich, pojechałam zawieźć auto na parking strzeżony, żeby panrysio - i tu ukłon w stronę kolegi - popatrzył sobie w telewizor, rykoszetem omiatając wzrokiem auto moje i temu podobne. to znaczy takie, z których już coś zajebano i takie, z których nigdy niczego, bo ich właściciele są zapobiegliwi i kiedy wpisują w rubrykę pisma urzędowego obywatelstwo: polskie, są bardzo świadomi co napisali. 

parking pod blokiem, normalny. w budce wielkości panarysia panrysio, telewizor, termos i kwity, że zapłacono. choć raz zimą to i widziałam, że kocyk na podłodze się zmieścił, co inny panrysio z przepraszającym wyrazem twarzy tłumaczył przepracowaniem, że miał dzień i noc i już nie daje rady. widziałam, też prawie nie dałam rady go obudzić, żeby zapłacić.

tym razem podjeżdżam jak zwykle. z panamirysiami się rozmawia specyficznie, ja nie umiem, ale często udaję, że umiem, ale czasami mi nie wychodzi, tak samo, jak nie wychodzi mi oszukiwanie, że czasami tam w budce nie śmierdzi. musi śmierdzieć. nie ma opcji. jakby w szklarni zamknęli paris hilton na dobę, to też by śmierdziała. 

- dobry wieczór - dziarsko próbuję zagadnąć, a panrysio ewidentnie mnie nie widzi. przy czym nie da się mnie nie widzieć, ani nie usłyszeć. z tym moim wokalem, to zazwyczaj drę ryja z daleka, bo boję się, żeby pies na mnie jakiś nie wyskoczył, wolę zawczasu wydrzeć papę, ewentualny pies miałby dłużej ubaw, a ja pozorną możliwość spierdolu z miejsca zdarzenia. co jest oczywiście bardzo pozorne. niemniej drę papę wijąc się w uprzejmościach dzieńdobro-dobrywieczornych, żeby wszyscy wiedzieli, że nadchodzę. tako i tym razem. 

zbliżając się jednak do budki z moim kretyńskim przywitaniem widzę, że panrysio patrzy w telewizor z półmetra, zapisuje, a tam się coś waży. bo on liczby z totolotka zapisuje.
- oho - jeszcze głupiej i jeszcze żwawiej zagaduję - widzę, że tu się losy świata zmieniają! - wyszczerzyłam się, jak pies, który rzuciłby się na mnie, gdyby go panrysio posiadał. 
- no i mnie pani zmyliła - powiedział pan rysio rzucając niby niedbale, ale jednak z precyzją, długopis o stół z płyty wiórowej, już lekko napuchnięty w miejscu, gdzie a. przecieka szklarnia, b. najczęściej stoi termos, z takim pierdolnięciem i takim wułamkosekundowym znienawidzeniu mnie, że gdyby to był egzamin do szkoły aktorskiej pod tytułem "proszę zagrać pogardę, zniecierpliwienie, wkurwienie i mobilizację współrozmówcy do zastanowienia się nad sobą w każdej kwestii, również moralnej", to holoubek, jeśli tylko siedziałby w komisji, wstałby.

również ułamek sekundy trwało w mojej głowie uświadomienie sobie, że panrysio właśnie był pewien, że wygra, nie wie tylko czy pierdolnął szóstkę czy tylko piątkę, że oto zamieni szklarnię w polsce na szklarnię na seszelach, albo chociaż pogoni z domu starą i znajdzie nową starą.

już, już, chciałam wyguglować aktualne liczby, kiedy panrysio wziął kwit i obrócił się w moją stronę, a w obojgu jego oczach były wisienki, natomiast ta na trzecim oku ostatkiem sił przeskoczyła na cytrynę.

no i kwas. trzeba będzie nadal pracować.