niedziela, 26 lipca 2015

czas leci.

od jakiegoś czasu, od dosłownie kilku dni, natasza idzie kilka metrów za mną. nadeptuje, albo nie nadeptuje na linie, chodzi tylko po szerokich, albo tylko po białych, tańczy, wchodzi na krawężniki, rozmawia z roślinami, macha rękami, mówi coś do siebie, śpiewa.

jesteśmy w mieście od prawie tygodnia. staram się jej zapewnić rozrywki, jak już skończy chemioterapię. wykorzystuję to, że jesteśmy tylko we dwie i to, że jesteśmy w warszawie.

boję się, jak tak sama chodzi. wystawiam rękę, do której zawsze przybiegała, którą chwytała. czekam na nią. podchodzi, ale mnie nie dotyka. idziemy dalej, by za parę metrów znów zostawiła mnie dla swoich spraw.

"bądź przy mnie" - proszę. "bądź, to jest duże miasto, chcę mieć cię przy sobie". "mamo, ja cię cały czas widzę" - odpowiada.

a ja wiem, że ona dokładnie wie, gdzie jestem. 

"idź przodem", proszę, chcę i ja ją widzieć cały czas. "ale ja nie wiem dokąd" - odpowiada mi moje mądre dziecko.

kłuje. boli. nie jestem już jej tak bardzo potrzebna. moja malutka córeczka przestaje być dzieckiem przyczepionym do mnie. urywa się gumka pomiędzy nami. ten latawiec porywa wiatr.

bardzo tego chciałam. bardzo. nie chciałam jej osaczać, nie chciałam, żeby była mamuni córeczką. chciałam, żeby była wolna. autonomiczna. ale żebyśmy rozmawiały. i tak jest. ale boli.

"co tam mówisz pod nosem?" - pytam. "nic do ciebie, mamo". sama przed chwilą jej powiedziałam, że może mieć swoje sprawy i swoje tajemnice, jeśli nie chce mi mówić, to nie musi. 

idę przed siebie, ale najchętniej wydłubałabym sobie oczy i przyczepiła do potylicy.

moje dziecko dorasta.

i to o wiele bardziej uświadamia mi upływ czasu, niż jutrzejsze urodziny.

teraz stoję z pustą dłonią, wyciągniętą w stronę starszej córki. niedługo zostanę z pustym sercem i pustym domem, dlatego muszę zrobić coś dla siebie. 

żebym nie zwiędła, kiedy ich zabraknie obok. żebym mogła się cieszyć ich wyprowadzką z domu, ich miłościami i samodzielnymi decyzjami. bo to wcale nie tak odległe. 

sama jeszcze wczoraj szłam mrucząc po krawężniku w ohydnej spódnicy na pasowanie na ucznia.

a to "wczoraj" było trzydzieści lat temu.

piątek, 24 lipca 2015

ja?

wrzuciłam na fejsbuk zdjęcie, które zrobiło mi moje dziecko i patrzę na siebie zupełnie spoza siebie. 

ciało, które widzę na ekranie komputera i telefonu nie jest ciałem, które widzę na ekranie mojego samopostrzegania. ta baba w komputerze jest jakaś szczuplejsza i jakaś ładniejsza. jakaś uśmiechniętsza i jakaś szczęśliwsza i jakaś taka w ogóle promienna. i nogi ma dłuższe niż ta baba, co ją znam. albo której nie znam. czy ja jestem ta na zdjęciu, czy ja jestem ta w mojej głowie? myślę sobie: stara i brzydka. zaniedbana i z włosami nie tak. ta sukienka mi tu odstaje. a po co mi sukienka, skoro ja będę zaraz tachać czterolatkę umacniając biceps? otóż biceps mam umocniony. to teraz umocnić wiarę w siebie.

i niepotrzebnie, ale to zupełnie niepotrzebnie się a. garbię, b. nie emocjonuję opinią pośredniego pana, że ale mam sylwetkę, co ja trenuję?

najbardziej to ja trenuję nielubienie siebie łamane na zadręczanie się co ja jeszcze powinnam i czego ja jeszcze nie zrobiłam.

otóż gówno, magduniu, gówno.

jestem magdunia i choć wykręca mnie na brzmienie tego słowa, to postanawiam się umiłować. przytulać się i kochać. samą siebie. i niech mi tu rozedrgani seksualnie nie moczą się, bo ja nie o tym. przytulać się, kochać, głaskać, dawać sobie pozwolenie na obwisłe coś i trochę mniej krytycznie spojrzeć na siebie. przyjąć, że jak mąż mówi, że jest pięknie, to tak jest, jak dziecko prosi o założenie sukienki, to założyć, przytakiwać, kiedy drugie mówi "moja mama najlepsza". 

zdjąć z siebie trochę sceptycyzmu, okryć się kocem i zrobić to wszystko, co by się zrobiło obcej osobie, która potrzebuje ciepła i akceptacji.

w końcu, kiedy tak patrzę na siebie, jestem sobie zupełnie obca. taka ładna, a nieszczęśliwa. przytulam się.

czego i wam życzę.

czwartek, 23 lipca 2015

kuzynki.

do babci moich dzieci przyjechały na wakacje ich kuzynki. i jednakowoż tudzież poniekąd również wnuczki tej samej babci. albowiem moja teściowa ma dwoje dzieci, a każde z tych dzieci ma dwoje dzieci. jako, że kuzynki są starsze, to szwagrostwo przeciera szlaki, my zaś potulnie czerpiemy z ich doświadczenia, ponieważ starszą córkę mają taką, jak nasza starsza córka, a młodszą, jak młodsza. z charakteru podobne w sensie. 

i jakoś przestało mnie bawić, że na te starsze dziewczynki mówiliśmy, kiedy były młodsze, per dzikie zwierzęta. odkąd sama mam dzikie zwierzęta, jest mi jakoś nie do śmiechu. najchętniej momentami po prostu podałabym pożywienie na łopacie i zniknęła.

to od starszych wzięły się także ksywy, jak się okazało, przechodnie, mianowicie bezlik rozmów i turbo doładowanie. dziewczyny są o wiele starsze od moich, toteż moje mają wzorce do naśladowań. zwąchały się już jakiś czas temu - starsza ze starszą, a młodsza z młodszą, tak więc kiedy kuzynki spotykają się wspólnie, odbywają się zajęcia w podgrupach. starszyzna siedzi przy stole i czyta/rozwiązuje, młodzież zaś, sieje zniszczenie i wymusza na babci remont mieszkania.

moje dzieci patrzą w kuzynki, jak w obrazek, a ja straciłam na dwa tygodnie cały szacun. 

moje córki zrywają się o godzinie piątoszóstej, a zwłaszcza jedna, ta bardziej energiczna, która nie mówi "r" i skacząc po mnie, a także chcąc jechać do babci krzyczy: "kuzynki! huja!" na co mój śpiący mózg huczy mi w głowie, że właśnie ni chuja. że śpimy. że natychmiast jeszcze śpimy. że jak chcesz mleko, to ja ci nawet zrobię, ale daj pospać. nie odzywam się jednak słowem, tylko wstaję, nie wiem, chyba zrobić to mleko, a "skojo wstałaś, mamo, to moze, moze... śniadanko/pocytamy/na dwój?". najlepiej wszystko jednocześnie.

poszliśmy niedawno z ojcem jedynym zabrawszy wszystkie dziewczyny na krótki spacer do piekarni. zagadnięto nas czy mamy same córki. powiedziałam, że tak, a potem, że nie, a potem znów, że tak, ale że nie wszystkie z tych dziewczynek są nasze, ale że faktycznie, w domu same córki. u męża znaczy, bo u mnie jest jeden chłopiec. nie wiem co pani z tego wyniosła, bo ja mówiąc to wszystko wynosiłam zojkę, żeby nic nie wyniosła i przeganiałam resztę, żeby niczego nie rozniosła. 

wyszliśmy i ojciec jedyny zadał retoryczne pytanie czy wyglądamy tak staro. i uświadomiliśmy sobie, że oczywiście, że nie. 

my po prostu jesteśmy starzy.



czwartek, 9 lipca 2015

monte carlo.

nie wiem i prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, a już na pewno nie zrobię ani jednego malusieńkiego kroczku w stronę, by zrozumieć, co ludzie widzą w działkach. ogródkach działkowych w sensie. w grzebaniu w ziemi. w jakimś - dla mnie - atawizmie niezrozumiałym, jak niesprzątanie po psie kręcącym się w kółko na polbruku, kiedy my odwracamy głowę udając, że podziwiamy krajobrazy, architekturę, zamyślamy się i to bardzo, tudzież zauważamy dawno nie widzianego znajomego, a być może nawet szkolną miłość udając, że nie śmierdzi i pies się nie zesrał właśnie, a my nie uciekamy w pośpiechu. znaczy - nie my. wy, a nawet - oni, bo nie wierzę, że ktokolwiek, kto to czyta nie jest na tyle ogarnięty, żeby nie złapać ciepłego psiego gówienka przez worek, by je wyrzucić do śmieci. 

psa nie mam, ale mam dzieci, stąd wiem, że gówienko jest ciepłe. stąd też wiem, że gile słone, bo mnie ostatnio dzieci poinformowały, że słone i pyszne. cóż, swoich nie pamiętałam, a teraz wierzę im na słowo. obrzydliwe. dla mnie tak samo, jak działka. można sobie dworować i śmiać się, że wakacje na rodos (to skrót od rodzinne ogrody działkowe otoczone siatką, gdyby ktoś jeszcze pozostawał nieoświecon), ale dla mnie nijak to zabawne, ani w ogóle żadne. no nie lubię, no. to, że zrobiłam przy domu grządkę i że latam ją podlewać i plewię oraz że zeżarłam dwie rzodkiewki uroczyście wyrwane przez dzieci i wzgardzone tak bardzo, jak uroczyście, nie zmienia niczego. nie polubię cię, jak powiedzieć prościej, śpiewam ustami brodki moniki do grządki i nawozu i ziemi za paznokciami i do dżdżownic w tle. 

jednakowoż jak bardzo nie lubię pracy w ogrodzie, tak bardzo lubię pomidory z działeczki, malinki z krzaczka, swoją fasolkę, własne truskawki i mogę tak długo. lubię. 

nie wiem co jest na rzeczy, że rzeczy, które normalnie by się wyrzuciło, lądują na działce. "tego jeszcze nie wywalaj, to ojciec przywiózł z węgier w sześćdziesiątych latach, oj, co to pamięta, nadaje się już wprawdzie do śmieci i to od kilku lat, tylko broń boże nie wyrzucaj, będzie na działkę". i tak oto kolekcja 1915 po stu latach znowu jest modna. nie wiem dlaczego tak jest, ale tak jest. jakby nie można sobie było kupić dresu, który się po sezonie zużyje, WYRZUCIĆ go i kupić za sezon nowy. przecież można tak. a tak - dwie różne skarpetki, a jedna dodatkowo z cerą na tyle dużą, że tworzy nową podeszwę jeszcze całkiem dobrą i jak już się góra od tej skarpetki spruje, to trzeba będzie ją od nowa wydziergać, bo żal taką dobrą podeszwę wyrzucać. nie wiem jak to działa, naprawdę, nie wiem. ja nie należę do tych, co obrastają w ciuchy, nie, ale są pewne granice.

teściówka mię wyjechała. zobowiązałam się podlać pomidory, bo uwielbiam. teściówkę i pomidory, nie mozolną drogę ku konsumpcji. wszak i tak byłam w mieście.

dzień więc wyglądał tak, że do szesnastej zdjęcia do filmu, w którym mam brać udział, toteż pełen makijaż, kostium i podlewanie ego, po szesnastej zaś - pomidorków.

zapomniawszy o zasadach działkowych włożyłam białe trampki i już jadąc tam wiedziałam, że będę tańczyć próbując nie przynieść na obuwiu malinek, jeżynek, poziomek i tych czarnych ślimaczków bez skorupek. "chuj tam, wypiorę" pomyślałam kilka razy, ale instynkt robił swoje. tańczyłam.

i kiedy tak skacząc po krzakach w białych trampkach niosłam pęknięte wiadro z zielonym osadem z glonów, które całkiem jeszcze dobre jest, a plastik, co to niby nigdy nie powinien, już mi się w dłoniach rozkładał, dostałam wiadomość od teściówki. 

"ja już w monte carlo".

cóż, ja też gdzieś w dupie.

piątek, 3 lipca 2015

niech żyje nam.

śpiewaj mi w gózie tyle gwiazd. "w górze tyle gwiazd". nie, nie to! kotki dwa. "aaa, były sobie kotki dwa". no nie, mama, miało być w gózie tyle gwiazd. "w górze tyle gwiazd". nie!!! kotki dwa!!!

"daj mi nogę". nie ma mowy! w ogóle!

"obiad". ani mi się śni!

kto by pomyślał, że dokładnie dwa lata temu leżałam na łóżku na porodówce, głowa zwisała mi z boku, nie miałam siły jej podnieść, kapała mi ślina, było mi raz zimno, raz gorąco, zasypiałam pomiędzy skurczami, a dziecku spadało tętno. przy mnie była położna wszech czasów, która po dwóch cyklach wiedziała, że dziecko jest owinięte pępowiną i że odzyskuje siły w momencie, kiedy ja śpię między skurczami, które były za rzadko. kazała mi spać, kiedy mi się chce spać i przeć, kiedy mi powie. ponieważ naprawdę myślałam, że nie dam rady, powiedziała krótko, acz treściwie - dasz, kurwa. 
i dałam.

dokładnie dwa lata temu moje dziecko nie przyszło na świat, dopóki w drzwiach nie stanął jego tata.

dokładnie dwa lata temu, choć myślałam, że dopiero co. że jest jeszcze niemowlakiem. że ja cały czas się jej uczę.

dokładnie dwa lata temu moje starsze dziecko zobaczyło młodsze i powiedziało: ach, więc to ty!

mój mały szpypciu, psota nad psotami, człowiek - żywioł, a nawet wszystkie żywioły, dokładnie dwa lata temu zaszczycił nas swą obecnością. 

człowiek, który uważa, że można pacnąć siostrę, trzeba tylko przeprosić. 

człowiek, który zapytany: jak masz na imię? odpowiada: heniek.

człowiek, który wrzeszczy: nie dotykaj mnie!!! i kończy: moja kochana siostrzyczko.

człowiek, który wali cię z baniaka w ryj i mówi: chciałam się tylko przytulić.

człowiek, który mówi j zamiast r, ogląda bajki o piratach i który na całą rodzinę woła: pijacka banda.

moje słońce przed słońcem. szybko bijące serducho.

moja zoja.

żyj nam sto lat.