wtorek, 27 czerwca 2017

o tym, jak mnie zamurowało, dlaczego płaczę i o dławieniu się życiem.

jedyne co w życiu za darmelca dostałam to solidny wpierdol na starcie. mentalny. fizycznego nie. 

raz tata chciał nam wlać, bo się z bratem tłukliśmy w łazience o to kto się pierwszy myje, żebyśmy zdążyli na jedyny film, jaki mogliśmy oglądać w tygodniu, a że tłukliśmy się tak długo i namiętnie, że cały film przeleciał, a tata nic z niego nie usłyszał, a już nawet nie wiem czy chciał, ale z pewnością słyszał nasze jęki, cedzenia przez zęby trudnych zbitek słownych z gatunku "zabiję cię gnoju", sapanie i uderzenia tępymi przedmiotami typu nasze wówczas puste łby o kant umywalki, że chciał wreszcie z nami zrobić, jak to się pięknie mówi, porządek. jednak na narzędzie zbrodni wybrał listewkę, która złamała się przy pierwszym uderzeniu, mój bardzo nieletni naonczas brat zapytał "co ty robisz" w taki sposób, że zabrakło tylko kurwy pomiędzy, wszyscy się roześmialiśmy i poszliśmy w zgodzie brudni oglądać napisy końcowe dempsej i mejkpis na tropie.

tak więc kiedy jakiś czas temu mój kolega dzierżąc klucze od dobrze prosperującej firmy odziedziczonej po rodzicach powiedział, że wszystko, co w życiu ma, zawdzięcza tylko sobie, to zadławiłam się własnym prychnięciem. połknęłam je, nie dałam po sobie nic a nic poznać, bo kto wie, może kiedyś będę jeszcze potrzebowała tej znajomości.

wpierdol, który dostałam nie przekłada się niestety na pieniądze, zarobki, firmy, jeno na moją w chuj wielką wrażliwość i to, że płaczę, kurwa, nawet z powodu, że winda nie jedzie, mimo, że mam się dostać tylko na trzecie. łzy są wpisane we mnie jak te dwa ludziki pana leonarda da winczi w kółko i kwadrat. płaczę sobie dużo, a często, luźno i całkiem, że tchu nie mogę złapać.

jak mówię czasem, że gdzieś było tak, że się poryczałam, to się moi znajomi śmieją, że to znaczy jak, chujowo czy wręcz przeciwnie, bo u mnie o to w każdym przypadku nietrudno.
no trudno. płaczę. 

ciężko się ze mną wtedy rozmawia, bo to człowiek by albo chciał przytulić, albo zdzielić z liścia na zasadzie "ej, weź się", bo z takim płaczem jest bez sensu jak z syreną - ani to zjeść, ani wyruchać.

jak byłam w meksyku, to się popłakałam jednego dnia: jak zeszłam z katamaranu, bo zeszłam sama; jak wsiadłam do dingi, bo to takie chybotliwe, a ja nie wrzeszczę ze strachu; jak weszłam do wody, bo weszłam do wody; jak przepłynęłam kawałek, bo przepłynęłam kawałek; jak wpłynęłam takiej amerykance w kajak, bo się z tego śmiała, a ja jej jeszcze po angielsku coś powiedziałam; jak wyszłam z wody, bo tam był trupek tej małej kaczuszki; jak poszłam za wydmę, bo tam była pustynia i ten ogrom suchości po tym ogromie wody to już było za dużo. i jeszcze tyle tlenu tam było i ja się sztachnęłam tym tlenem, że no łzy to same popłynęły, ale już razem ze mną z powrotem na katamaran.

po powrocie z rejsu miałam dżetlag stulecia, płakałam i płakałam, ciało mi się wiło i składało w jakieś nieznane mi coś, wyrywało mi trzewia z tęsknoty za tamtym tu i w ogóle. meksyk.

pomijam fakt, że pierwszego dnia po powrocie zamiast spać poszłam się z mężem natychmiast napić na imprezę i natańczyć. a było to w galerii sztuki, takiej że prawdziwe obrazy i tam był on. obraz, który wyglądał jak meksyk. jak nasz meksyk. darł się do nas kolorami, wszystkim krzyczał, że to on. a ja, że go chcę. że tak właśnie tam było, że w meksyku zostawiłam kawałek siebie, a na miejsce tego, który zostawiłam, wzięłam sobie meksyk do środeczka i odparowuję go teraz bardzo powoli.

bo ja tam odpoczęłam. odpoczęłam od choroby nataszy. myślałam, że mi się to nigdy nie uda. a zapomniałam na dwa tygodnie, że ja mam tu szpital co chwilę, wyniki i dziecko, które wymaga ode mnie więcej, niż inne. zapomniałam, że właśnie wyszłam z depresji, że ze światem to ja się miałam dopiero macać, tymczasem ja się ze światem przespałam, ja się na świat rzuciłam i daję mu się sobą porozkoszować też.

ja chcę żreć życie, wpychać je sobie garściami do duszy, łopatą wrzucać w siebie każdy dzień. teraz chcę być w pierwszej kolejności mną, a potem mamą, bo dziewczynki mam już duże. i że ja mogę. i że ten świat czekał. i że to wszystko jest takie piękne, nawet to, że jak biegnę po lesie, to muszę uważać, żeby nie ponadeptywać tych obleśnych jak dotąd ślimaków bez skorupek, które nagle tak cholernie wyładniały, jak ja po wakacjach.

wytrzeźwiałam i spytałam ile kosztuje obraz.
no i chciało mi się z powrotem upić. 
nie można mieć wszystkiego - straszliwie nie lubię tego powiedzenia - ale tak właśnie było.
obraz odjechał, żal pozostał.

kilka dni temu poszłam na koncert mojej przyjaciółki małgorzaty, która to małgorzata zaczęła swoją karierę wokalną i to taka jest dobra, że hoho. no i ja tam poszłam, a tam więcej naszych przyjaciółek było, żeby ją powspierać, bo i na basie sama grała, i śpiewała i w ogóle takie takie. czad. no i śpiewa sobie małgorzata pięknie, a jak już posmyrała mnie wokalem po mózgu, że łza napłynęła do lewego oka, to ona nagle przerywa, że nas oszukała i że teraz to ona prosi ankę i martę na scenę i ja patrzę co tam się, kurwa, wyrabia, a one ten obraz niosą podpisany, że to dla nas. dla ojca jedynego i dla mnie. bo my rocznicę ślubu mieliśmy. siódmą.

i wtedy to ja dopiero gruchnęłam z oczu. w jakimś emocjonalnym widzie mówiłam, że "tak nie wolno", i że "warto się było ohajtać", że wszystko napiszę i że przeczytacie na blogu, a ojciec jedyny, że ja nie mogę płakać w takiej chwili, bo z nas dwojga to ja jestem ta co gada, a ja że jak nie mogę płakać, jak ja muszę.

na ten obraz, na to wspomnienie, na te uczucia złożyło się bardzo dużo ludzi. gośka skrzyknęła pół polski, żeby kupić nam obraz. wszystkich mam napisanych na karteczce. i wyrytych w sercu.

do tej pory na samą myśl płaczę, bo ja nie umiem brać.

nie umiem tyle dostać.

od tylu ludzi. i od takich ludzi.

obraz nie wisi. nie daję rady go zawiesić, płaczę kiedy po prostu przechodzę obok niego. ale kiedyś zawiśnie. kiedyś będę umiała. kiedyś odwieszę na haczyk swój brak wiary w siebie i powieszę haczyk na obraz. na wspomnienie. na siebie samą, na to, co się tam wydarzyło. haczyk na horyzont, na możliwości, na nadzieję.

to dlatego mnie zamurowało.

nie umiem wam podziękować, kochani. nie umiem. gośce, że to zobaczyła, wymyśliła, zaczęła i pociągnęła. przyjaciołom, że wpłacili pieniądze. dużo pieniędzy. że chcieli. że dla mnie, dla nas. 

mnie się cały czas wydaje, że ja nie zasługuję, żeby mi coś dać. że owszem, ja to bym światu chciała dać co tylko mam. i ludziom, i zwierzętom, i ziemi, i wodzie, i niebu. ale że dla mnie nie trzeba. że ja nie potrzebuję, że ja sobie poradzę.

nieprawda.
potrzebuję. 
potrzebowałam tego.
i radzę sobie tylko dlatego, że wiem, że jesteście obok. i że wiele razy byliście obok. w tych najtrudniejszych chwilach. w izolatce, w szpitalu, w telefonie, w esemesie, w mejlu.

dziękuję.

a gdybyście jeszcze poczuli, że miło, jak jestem wdzięczna, to w lipcu mam urodziny, a w październiku jest rejs do grecji, na który chwilowo mnie nie stać. 

kocham was.
dziękuję.
płaczę.

i tak, wzięłam niepierdol. 
zatoki. bo mocniejszy.


poniedziałek, 12 czerwca 2017

dalej.

biegnę.

po mazowszu biegnę, oderwana od wszystkiego, dokąd jechałam tak długo. w swoich butach z lidla, spodniach z biedronki i koszulce z tesko biegnę. myślę, że biegnę tak samo, jak gdybym biegła w asiksach, adidasach, najkach. w głowie mam mapę, którą podyktował mi brat, a nie endomondo na telefonie, smartłoczu, dżipiesie. pomiędzy budynkami prosto, asfaltem, aż się zmieni w szuter, zakręty takie bardzo bardzo - kilka, aż przekroczysz asfalt, zawracasz. zaraz za bocianim gniazdem, dwadzieścia kroków na północny wschód od zajęczej nory zawracasz. z ptakami.

biegnę, kolorowa jestem, liczę asfalty, szutry, zakręty. 
patrzę, wącham, słucham.
biegnę. z każdym podskokiem dzikie siano moich myśli ubija się, miażdży, wyrównuje. kompost spod spodu się rozsypuje, na wierzch narzucam kolejne kępy splątanych myśli.

wiem, że kiedy wrócę, głowa będzie spokojna, ciało wybujane, a oddech miarowy.

biegnę.

czeremcha wbija mi się w nozdrza, tracę rytm oddechu, ale zyskuję skok w podstawówkę. wdycham szybciej i więcej, niż wydycham. żeby tego nie stracić, jak kichnięcia. nie chcę zgubić tego zapachu, wspomnienia.

zawsze się przyjaźniłam z ładnymi blondynkami, do których lgnęli ci oni, wszyscy. zawsze miałam więc umysł napięty jak struna i gotowa byłam zajebać ripostą od wczesnego dzieciństwa, żeby się tym onym podobać. nigdy nie działało. zresztą, do tej, kurwa, pory, zajebuję sobie w lustro ripostą i - jakoś nieszczególnie sama się sobie podobam, więc jakże bym im miała? - prawdopodobnie gdzieś w tym myśleniu tkwi błąd. kiedyś dojdę - dobiegnę do tego, w którym miejscu.

teraz biegnę. mam siedem lat i siedzę w zachodniej polsce na gałęzi w dzikim sadzie z blondyną, czeremcha napierdala w nozdrza, konwalie z poniemieckiego cmentarza takoż, konwalie, które przyniósł mi mój wówczas chłopak i to z piątej klasy, to znaczy byłby w piątej, gdyby nie zakiblował. jezusmaria, mam siedem lat, bujam się w nastolatku, bo jakby nie liczyć jedenaście to jest nastolatek, a on we mnie. ta czeremcha i konwalie drążą mi mózg i wiele lat będę myślała, że tak właśnie pachnie miłość, a najgorsze jest to, że o tym, że to czeremcha dowiedziałam się dopiero w zeszłym roku.

biegnę. wbiegam w las i jestem w bydgoszczy. na kapuściskach. w lasku przy tramwajach, gdzieś niedaleko fontanna. poziomki z cukrem i śmietaną u babci, pani grabiowa z siódemką dzieci i wszystkie w kilku parach majtek w fontannie, żeby nie zmarzły. teraz wącham bydgoszcz, choć dziś pachnie zupełnie inaczej.

biegnę. słyszę kury, koguty. jestem przecież w mieście. a nie w mieście. indor się bulwersuje na moje tupoty i sapanie. gulga-gulgocze, mnie się morda cieszy. cielak mi wylazł na drogę, patrzy. biegnę. patrzę. nie wierzę. oczom własnym nie wierzę. wdycham zapach kurzych gówien, patrzę na byczka, który jeszcze ma tylne nogi za długie, dupa mu nad wyraz wystaje, mnie trochę też, choć nóg za długich nie mam. nie wiem kto komu się bardziej dziwi.

żyto zielone faluje na wietrze, jak jakaś wielka, zielona woda, jak ocean, morze, ja wewnątrz tego świata. biegnę.

kosmate łąki sąsiadują z ogródeczkami przystrzyżonymi od linijki. ludzie koszą, porządkują, pracują. nikt tu nie biegł dawno, no chyba że mój brat, ale i on ostatnio też nie. czuję się jak owad, jak różowa ważka, która wbiła się państwu w sam środek soboty na podwórza, a tu przecież nie ma nigdzie wody, skąd tu ważka-nieważka. nikt tu donikąd nie biegnie, a już na pewno nie bez powodu.

oglądam ogolone przed niedzielą trawniki, na które z okien patrzą też papierowe jany pawły drugie w sztucznych kwiatach i żółtych chorągiewkach. uśmiechamy się wszyscy, każdy do swoich myśli.

polne kwiaty jak intruzy jakieś chcą zajrzeć na wystrzyżone podwórka, kosiarki za pomocą złowieszczego warkotu i człowieczych rąk grożą - wrr, wrr, nie wyrastaj tu, my tu mamy równo.

biegnę. 

myśli w mojej głowie próbują się ubić, tym razem nie pozwalam. wyrzucam ich siano wysoko nad głowę, pozwalam swobodnie opadać. mózg to nie trawnik.

niech rośnie dziki.

śmieję się.

biegnę.



środa, 7 czerwca 2017

już mogę.

siedzę w kuchni u teściówki w domu. przy stole. patrzę na sztuczne słoje miedzianego emdeefu. są. płyną. widzę je.

jest poniedziałek, wtorek, środa, albo coś innego. wszystko jedno.

wodzę palcem po słojach.

nieprawda.

nie wodzę. wodziłabym, gdybym miała siłę.

wzrokiem nawet nie wodzę.

nie wodzę.

słowa grają mi w głowie. nie wodzę, nie przewodzę. nie jestem wodzem. swoim, ani niczyim. co ranek ubieram dziewczynki, swoje dwie cudowne dziewczynki, odprowadzam do drzwi, do przedszkola, do życia. potem myję się, ogarniam jakoś, siadam. autopilot w głowie nastawiony na "dziś". mijają dni, tygodnie, miesiące, ja z wbitym w stół wzrokiem. jem, piję, coś myślę, płaczę. dużo płaczę.

dlaczego?

odpowiedź przychodzi tylko jedna. jest we mnie, nie szukam jej, bo tak właśnie teraz myślę: nie umiem żyć.

nie mam siły, potrzeby, chęci zapytać siebie co to znaczy umieć żyć. wiem jedno, wiem, że nie umiem żyć. i to jest moje wczoraj, dzisiaj, jutro, to moja niedziela, mój maj, lipiec, mój ranek i zmierzch. zmierzch.

nie mogę się naoddychać. nie umiem nabrać powietrza bardziej, niż do gardła. czuję, jakby mi nie były potrzebne płuca, serce, żołądek. zgrabiałą piąstką wciskam do ust porcję ryżu. a może ziemniaków. a może warzyw. coś wciskam w siebie, nawet nie wiem co. widzę tylko plastikowe słoje na stole, nic powyżej. nie chcę, nie wiem, nie umiem.

czasem nadchodzi nadludzka siła. zadania. coś, co muszę zrobić. kark jest półprzygięty, nogi też się nie prostują, głowa nie chce i nie może się podnieść. tak dawno nie widziałam nieba.

weź niepierdol. wtedy właśnie go tworzę. kiedy mam zagrać, że podnoszę głowę, że żyję, że potrafię.
jest szał. jak pani się z tym czuje? jak pani to zrobiła? jak się zostaje sułtanem internetu? jak się wpada na genialne pomysły?
nie wiem. nie umiem. nie chcę. dziękuję.

najpierw padam ja, potem diagnoza.

depresja. dzień dobry. 

psychoterapeutka nie daje rady. pani magdo, pani jest zagrzebana w liściach, ja próbuję je odgrzebać, ale chyba trzeba sięgnąć po narzędzie.

czuję liście. wyraźnie czuję zatęchły stos nade mną. to dlatego nie mogę oddychać. zwijam się w kłębek i płaczę inaczej niż zwykle. nie ma wzruszeń, nie ma smutku, nie ma strachu, nie ma nic. czarno jest. jestem ja bez kości. bez środka. moja powłoka powłóczy. w oczach mam pusto, w sercu pusto, mimo tego chodzę, czeszę, śpiewam, karmię, myję, usypiam. 

każdy dzień waży tonę i nie waży nic. tonę i jestem niczym. delfiny popełniają samobójstwo po prostu nie wypływając po oddech. chcę tak samo, ale nawet tego nie umiem.

chcę zniknąć. czuję, że mnie już dawno nie ma. ciało nie moje, myśli nie moje, duch uleciał. uleciało życie. nie umiem żyć. nie ma dobrych pytań, nie ma dobrych odpowiedzi, nie ma nawet złych.

dostaję psychotropy. zasypiam co pięć minut. zasypiam na spacerze - kładę się w lesie i śpię kilka godzin. gdzie byłam? nie wiem.
wychodzę z dziećmi. kładę się na ziemi obok piaskownicy, malutka zoja podkłada mi pod głowę plecak, zdejmuje swój sweter i mnie okrywa. leżę pod wieżowcem. sąsiedzi przechodzą obok. mogliby przeze mnie. bo przecież właśnie znikam.
otwieram oczy i tak samo mnie nie ma, jak wówczas, gdy mam je zamknięte.
kiedy zaczną działać leki? za miesiąc. nie zadziałały. przespałam miesiąc. nie jest mi z tym źle, jest mi źle po prostu. nadal nie umiem żyć.

świat nie wie.

pani doktor zmienia mi leki. te działają lepiej. zaczynam widzieć, mieć siłę podnieść i utrzymać powieki. psychoterapeutka trzyma mnie w pionie. bartek trzyma mnie za ręce i serce. mama bartka pilnuje, bym zjadła, by dzieci zjadły, powoli podnoszę głowę. słoje na stole przestają mi zajmować mózg.

przez rok jem proszki. pocę się jak szczur. budzę się w nocy mokra, cała mokra. skutki uboczne. cztery przebiórki, zmiana pościeli kilka razy co noc. jesteśmy zmęczeni. wiem, że wszyscy, wiem też, że kiedyś oprócz "wiem" także poczuję. zmęczenie, coś. na razie jestem wypalona, zwęglona, czarna w środku i brudzę sobą.

jest mi trudno przyznać się przed sobą, że mam depresję. jak to, ja nie dałam rady? ja jestem chora? ja? a kto z dzieckiem jednym, drugim? jak to nie ja? długo nie uznaję choroby. wstydzę się, jestem zażenowana swoją słabością. niepotrzebnie.

ale mija czas. podnoszę się. wychodzę ze studni, mimo że ma śliskie ściany i łatwo zjechać z powrotem. potrafię już zadrzeć głowę i zobaczyć, że studnia ma koniec i światło na szczycie. widzę je. czuję. jest.

trzy miesiące temu odstawiłam leki. ucichłam. zmieniłam się. ale jestem. żyję, biegam, byłam na rejsie w meksyku, uczę się pływać, jeździć konno. chcę żyć. chcę się jarać światem. chcę brać garściami, bo wiem jak to jest, kiedy nie wiesz nawet, że masz ręce.

ty też chciej.
pomogę.
sobą, jak umiem.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

wszystkiego.

jestem chorągwią na wietrze.
łopoczę, poddaję się siłom, łopoczę z całej mnie.
wtem zwracam twarz, głowę, ciało przeciwko. stawiam opór. prawie spadam z żerdzi, na której siedzę.

wtem nagle z.
z wiatrem, z prądem, z biegiem, z falą, szybciej, dalej.

śmieję się do rozpuku, obnażam zęby i dziąsła w ostrzegawczym warknięciu. chwila po chwili. to ja i to ja.

podskakuję, wysoko, wysoko, ze śmiechem, z głośnym śmiechem, ostatni raz bezwładnie opadam z płaczem. leżę na ziemi, gryzę kurz, płaczę kamieniami.

zaczynam się śmiać z tego, że gryzę ziemię, że przecież odrażająca, brudna, zła.

przygryzałam seksownie pomalowaną wargę, aż ugryzłam za mocno. krew i piach.

głaszczę swoimi małymi dłońmi, głaszczę czule, zagłaskuję na śmierć. mocno, mocniej, najmocniej.

kocham tak samo. od wcale do za bardzo.

nie mam środka. jestem ścieżką na stromej górze. z jednej strony szczyt, z drugiej przepaść.

dudnię smutnym basem, rytmicznie, wibruję, piszczę sopranem ze strachu.

wrzeszczę ze szczęścia i z nieszczęścia.

płaczę z radości i miłości. ze smutku i strachu.

biegnę do celu, aż przebiegnę go i uciekam. przed sobą.

za mną, ze mną, we mnie i obok jest on.

mój mąż.

dziękuję, że potrafisz mnie trzymać ze ręce kiedy spadam i za włosy, kiedy rzygam. za nogi, kiedy tonę i za głowę, kiedy tonę. za serce, kiedy krwawi i za twarz, kiedy łzawi.

dziękuję ci za każdy dzień.
za spokój.
za pewność.
za niepewności.
za niepokoje.

dziękuję, że jesteś przy mnie.
tylko ty umiesz.

bądź.