poniedziałek, 30 czerwca 2014

zapraszam w podróż.

powróciło cotygodniowe latanie do warszawy.
jest nawrót.
albo nie było wyzdrowienia.
nikt nie wie.
zdaje się, że jest czworo dzieci z histiocytozą z komórek langerhansa w polsce.
no i leczenie jest macaniem się z chorobą.
takie mam wrażenie.
już nawet nie wiem, co czuję. był wkurw, była beznadzieja, było opadnięcie z sił, było szamotanie się w kolejnych działaniach, było ruszenie świata, by nam pomógł, była bezsilność, łez nie było, bo łzy są, wpisane w wieczór. w co wieczór. ja nie wiem. czekam. jedyne, co mogę, to żyć z dnia na dzień licząc, że tosięchybasamowszystkokiedyśzrobi.

ale ja zupełnie nie o tym. nie trzeba już mnie przytulać, przykrywać kocem, wręczać mi kubka z herbatą, tulić zaocznie, kiwać głową, wydmuchiwać nosa też na odległość. nie trzeba mi mówić, że będzie dobrze, że ona jest silna i że muszę wierzyć. to, co ja muszę, to ugotować dziewczynkom obiad i nie płakać przy nich.

latamy sobie więc do warszawy co tydzień. wstajemy o piątej, jedziemy na lotnisko, wsiadamy do saaba 340, wysiadamy, wsiadamy do autobusu, jedziemy na terminal, wysiadamy, wsiadamy do taksówki, jedziemy do centrum zdrowia dziecka, wysiadamy, idziemy założyć przedłużkę do browiaka, pobieramy krew do badań, idziemy na korytarz, czekamy na swoją kolej - godzinę lub dwie, czasem zdążymy pójść coś zjeść, a czasem nie. nie szkodzi, mamy torbę, a w niej kanapki, owoce, desery, wodę, soki, ciastka, przekąski, chrupki, ubrania na zmianę, cieplejsze rzeczy, koc, poduszkę, nocnik, dokumenty szpitalne, książki, naklejki, łamigłówki, zabawki. tam na korytarzu się bawimy, jemy, oglądamy bajki, jeździmy samochodzikiem, próbujemy bawić z innymi dziećmi, czytamy, ganiamy, płaczemy, śmiejemy się i czekamy, czekamy, czekamy. potem, jak już są wyniki badania krwi, idziemy do pani doktor, badamy się, bierzemy receptę na chemię, zanosimy do zabiegowego i znów czekamy. godzinę albo dwie. na korytarzu, albo w pokoiku z telewizorem, albo na patio, jak jest ładna pogoda, ale ja na patio nie mogę, bo tam nie słychać kogo wzywają, a natasza na patio sama się trochę nudzi, a do stawu jej nie pozwalam iść. czasem zdążymy na obiad, to idziemy. na stołówce zjadamy kaszę z sosem i wracamy. kiedy już wszystkie dzieci są po podaniu leków, przychodzi kolej na nas. sala fotelowa, cztery fotele w przechodnim pokoju, kabel z lekarstwem, ukochane "ciocie" dają "paliwko", potem ściągają przedłużkę, zawijają "babę" i do domu. do taksówki, na lotnisko, do czekinu i na bording. 

w taksówce najczęściej natasza zasypia. pada. jest bezwładna. zmęczona. osłabiona. niosę na jednym ramieniu torbę ze wszystkim, na drugim śpiącą ją. odprawiamy się, ona wisi na moich rękach. przechodzimy przez bramki, ona śpi. ze śpiącą na rękach trzylatką wypakowuję z torby płynne rzeczy, rozbieram się z wierzchniego ubrania, paska, butów, wyciągam potrzebne dokumenty, za chwilę to samo w drugą stronę. dziecko się przelewa. przytula. nie jest w stanie się utrzymać. śpi, kiedy czekamy na odlot, na moim brzuchu, śpi w autobusie, śpi w samolocie. dopinamy jej pas, a ona śpi. spada jej głowa. niezliczoną ilość razy podnoszę torbę, rozpakowuję i zapakowuję ją, wchodzę i schodzę po schodach. wciskam torbę pod kolejne siedzenia, wszystko z ukochaną starszą córeczką na rękach.

samolotem latają urzędnicy i politycy. prominenci. i my.

czy ktoś kiedykolwiek pomógł mi wnieść torbę?

raz.

prezydent miasta.

piątek, 27 czerwca 2014

ogłoszenie niedrobne.

aaa pilnie przyjmę w posiadanie wdupizm. wpiździzm. wnosizm. gdziesizm. 

chcę nie myśleć wciąż o dzieciach, że spadną, że nie spadną, że muszą zjeść, że nie mogą zjeść. że czy zabrałam leki. że nie zabrałam leków. że pasta do zębów się kończy. że wylała na siebie wodę z kociej miski. że zjadła piach. że zimno jej w tej piaskownicy. że gorąco jej w tej piaskownicy. że mamo, gdzie dziś jedziemy. że nigdzie. ojej, a ja chciałam jechać. że do babci. ojej, a ja chciałam być w domu. że do warszawy. ojej, a ja chciałam do babci. że ciastolina wtarta w podłogę. że ta mała ją zje. że pieluch nie kupiłam. że po śmietanę muszę pojechać. że jak z nimi dwiema, to kiedy, przecież ta musi spać, a ta zjeść. że wody nie wzięłam. że wakacje. że gdzie je zabrać, że o boże, nigdzie. że pranie powiesić. że wyprasować. że nie zdążyłam. że przeczytaj, mamo. że siku. że czy to już czas na lekarstwo. że teraz nie może, bo zjadła. że co lepiej dać, jeść czy lek. że czy mleko czy kaszę. że przespała zupę. że nie poszła spać. że kapci nie ma. że pacnie, jak się tak uczy chodzić. że pacnie, jak biegnie i nie patrzy pod nogi. że nie właź na kamienie. że nie skacz ze studni. że nie skacz po piaskownicy. że nie mam nic w zamian. 

a więc pilnie przyjmę. kupię. tylko nie mam czym zapłacić. 

chyba, że ktoś reflektuje na wory pod oczami. na siny kolor cery. na utracone z nerwów kilogramy. na lęk. na lęk. na jeszcze więcej lęku, tego mam a mam. na frustrację. na biedę. na niepewność. na bezsilność. na nie wiem. na ogryzione paznokcie. i skórki. na garba. na ciężkie ramiona. na kręcenie głową w poprzek. na łzy. na smutek. na brak perspektyw. na brak pracy. na niewyspanie. to mam.

mam jeszcze trochę pomidorówki z ryżem.

ktoś...?

poniedziałek, 23 czerwca 2014

karuzela z madonnami.

biorąc pod uwagę moje poalkoholowe ekscesy, nie jestem pewna czy powinnam zacząć od: ja to potrafię się upić, czy przeciwnie: ja to nie potrafię się upić. przychodzi na każdej imprezie czas, kiedy zaczyna się "a pamiętasz, jak...", "albo to...", "to jeszcze nic, mój kumpel z lubania...". niestety, albo stety właśnie, nie potrafię się do końca określić, nader często biorę udział w dalszych ciągach tych opowieści, choć nie powiem, znam lepszych. no tu akurat nic nie poradzę. nieustannie woła mnie przygoda zawadiackim 'ahoj', a ja jej odpowiadam 'ahoj', choć czasem powinnam czymś podobnym w brzmieniu, a odmiennym w znaczeniu.

zdarzyło się kilka razy. kilkanaście. kilkadziesiąt. kilkaset. nie wiem, jestem humanistką, nie liczyłam.

opowieści są prawie zawsze miękkie, może poza tą, kiedy mnie dyscyplinarnie usuwano ze szkoły i internatu, kiedy pełniłam zaszczytne funkcje zastępców przewodniczących obu instytucji. nie byłoby tak źle, gdyby nie oskarżono mnie o palenie amfetaminy, co usłyszawszy prychnęłam dyrekcji w twarz, albowiem było to wierutną bzdurą. nie paliłam. 

przyłapano mnie na piciu wina w parku w dzień wagarowicza i oto, co. wielkie mi mecyje. wszak rok już minął od poprzedniego usunięcia, kiedy pijana wjechałam taksówką do internatu. nie ma się czym chwalić. usunięto mnie w końcu, ale ja zawsze będę powtarzać, że się uwzięli, w końcu w katyniu na początku też inteligencję zlikwidowano. myślących ludzi się usuwa. a o czym myślałam pijąc wino w biały dzień będąc nieletnią szczeniarą, tego niestety nie pomnę. honor mi kazał nie uciekać. no i przyjęte płyny.

potem na studiach byłam. to już się nie doliczę.

ale wówczas zdarzyła mi się wesoła taka anegdotka, co to ją dzieciom opowiem, jak je będą usuwali ze szkoły czy internatu. obudziłam się z poczuciem nienajlepszym. i w głowie, i w sercu, i na żołądku. jakoś tak niemrawo mi było. i tłustego mnie się zachciało. pomyślałam, że po tłustym żołądek ruszy, o głowie mogłam zapomnieć. to znaczy nie do końca właśnie mogłam zapomnieć, niemniej spisana była na straty, jeśli idzie o pomyślunek, budowanie zdań złożonych oraz panowanie nad odruchami typu wciąganie wiszącej śliny. ponieważ poranek spędziłam na czułych uściskach z klozetem, byłam, mówiąc krótko, śmierdząca. ale i głodna. oraz zdesperowana. założyłam na piżamę dres, na szyję szalik, na głowę czapkę, bo o myciu włosów nie było mowy, okulary przeciwsłoneczne na ryj i poszłam. i kiedy skończyłam składać zamówienie wysypując z mokrej piąstki ostatnie pieniądze usłyszałam: 'ojej, można prosić o autograf?'. 

do tej pory nie wiem czy ten chłopak mnie nie pomylił z madonną.

piątek, 20 czerwca 2014

kundel bury fajny pies.

nigdy, przenigdy nie sypałam kwiatków w boże ciało. ani w ogóle kiedy indziej. nigdy. a zawsze chciałam. chciałam mieć kręcącą się spódnicę, kiteczki, białe skarpetki, czarne lakierki, koszyczek i sypać te jebane kwiaty. nie musiało być pod kościołem. nikt u mnie nie chodził do kościoła. musiało być czysto, schludnie, zadbanie, z poświęconym dziecku czasem. 
nie było.
ja jestem kundel.
w spodniach, z chłopakami, po pachy brodząc w rzece i łowiąc kiełbie rękoma, wygrzebując z mułu monety, które ludzie powrzucali 'na szczęście' - na szczęście je powrzucali, więc mogliśmy kupić lody i jeść je na moście. mokrzy. plując do rzeki pestkami z ukradzionych czereśni i śliwek.
musiało mi to odpowiadać. nie miałam komu powiedzieć, że chcę, by jakiś dorosły zdobył dla mnie kwiaty, skubał je misternie z płatków, rano wstał ze mną, misternie uczesał włosy, uprasował spódnicę i mnie ją włożył. mogłabym drzeć się wniebogłosy, że ja nie chcę, nie pójdę i że czemu ja, ale tak naprawdę bardzo chciałam, żeby ktoś mi ten czas poświęcił.
boże ciało kojarzę z domem dziadków. pewnie byłam tam podrzucana częściej, niż pamiętam, częściej, niż bym chciała i częściej, niż chcieliby dziadkowie. mieli nas więcej, więc wszystko jedno ile stópek tupało po domu, ile ciałek szukało miejsca wieczorem w ciepłej pościeli. nie było źle. było dobrze. ale chciałam inaczej.
kundel sobie poradzi wszędzie. zje, co zostało i skuli się, gdzie nie pada.
jak ktoś chce mnie wprowadzić w niepokojące 'nie wiem', niech mnie spyta skąd jestem. nie wiem. kundel nie ma domu. urodziłam się w jednym mieście, pomieszkałam w nim 7 lat z mamą, potem na wsi, 7 lat z tatą, potem zwiałam. internat, akademik, stancje, mieszkania. ze sobą zawsze tobołek i zeszyt. w tobołku rzeczy, w zeszycie ja.
aż znalazł mnie mój mąż. potem znalazły mnie dzieci. kundel zaczął się zadomawiać. nie stał się może francuskim pudlem, raczej sapiącym wiecznie mopsem, ale póki co, ogon w górze. 
i kiedy tak już całkiem się kundel zadomowił, kiedy w misce ma dobre, kiedy legowisko uprane, przyszedł czas na nowy dom. matka - nomadka. tobołek i zeszyt. 

czy się martwię? czy żałuję? czy boję?

nie.

dom to nie mury i dach.
dom to my.

sobota, 7 czerwca 2014

pop-matka jedyna.

idę ja sobie onegdaj, jak zwykle, noga za nogą i patrzę jak zwykle. napisałabym oko za okiem, lecz wtem przypomniało mnie się dyplomatyczne sformułowanie ojca jedynego, kiedyśmy oglądali jakieś moje zdjęcia. pytam: 'a na co ja patrzę?'. 'to zależy którym okiem' odpowiedziało chłopię. tak więc nie do końca wiem ja, czy oko-m drugie do pierwszego dociągnęła, czy też nie. onegdaj było przedwczoraj, albo przedprzedwczoraj, nie wiem właśnie. skądś dokądś szłam i to na pewno sama. ponieważ takie sytuacje zdarzają się nader rzadko, powinnam pamiętać, jednak tak nie jest. zwalam na wiek i na dwie córki. wszystko zwalam na wiek i na dwie córki. bo mam. i wiek, i dwie córki.
ale do puenty. aaa, już wiem. w tesko po pieluchy byłam. to na pewno nie przedprzedwczoraj, tylko większym onegdajem było. no i tego. i wydarza się wydarzenie. takie, że wyprzedza mnie dziewczę, udaje, że się odwraca do kogoś, żeby mu coś powiedzieć, patrzy na mnie, w międzyczasie ja cały czas powłóczę, mijam dziewczę, a ono teatralnym szeptem do tego kogoś zapodaje: 'to ona'.
aż wciągnęłam tę ślinę, co toczę z pyska, kiedy nie śpię, a nie śpię nigdy, bo licho nie śpi.
no ona. znaczy ja. tylko co: ona? 
to ona kupiła ostatnie pieluchy czwórki?
nie. było ich mrowie a mrowie.
to ona się wcięła do kasy?
nie. było ich, pustych, mrowie a mrowie.
to ona zgubiła stówę?
nie. dawno nie miałam stów w ilości mrowie a mrowie.
czyli że rozpoznanie.
ale że matka jedyna czy że co? nasuwa mnie się.
że pani z telewizji? z internetów?
toć niedawno to i zdjęcie sobie ktoś ze mną zrobił.
to chyba już sława, co?
to ja muszę na takie ewentualności być przygotowana!
a nie, że - jak dzisiaj - wychodząc z tesko z torbami, wiszącymi u dwóch boków dziewczynkami, spoconą grzywką przyklejoną do czoła - dopiero zorientowałam się, że to, czym tak szuram, to kapcie.