niedziela, 31 sierpnia 2014

czasem słońce czasem deszcz.

wiodę takie życie, że raz na wozie, raz pod nawozem.

zapierdalam gdzieś albo umorusana mentalnie i nie tylko, albo wyszykowana że o. zrobiona, albo zrobiona.  w sensie, że zrobiona z paznokciami, że ogolona pacha i syry, a nie, że jak się nataszka zbudzi w środku nocy na siku i złapie mnie za szczecinę na łydce i swoim zaspanym głosikiem powie: mama, masz gęsią skórkę? nie córciu, mam zapierdol, a giry nieogolone (tak jej odpowiem, jak już będzie nastolatką i będzie klęła jak ja). póki co się uśmiecham z podziwem po ciemku, po czym uświadamiam sobie, że nie widać, przestaję więc się szczerzyć bez sensu, mówię, że tak, gęsia skóra, wycieram tyłas i kładę spać napoiwszy uprzednio człowieka - spostrzegawczość. 
albo zrobiona, że pijana. że w domu siedzę za długo wieczorem, że już niby uprane, nie uprasowane jak zwykle, zeżarte, niepozmywane, bo rano. że ja piwko już, bo już nie karmię. ja się luzuję. ja popiszę. ja poczytam. ja sobie stracę przytomność tu w kąciku, po cichutku. ale jak usłyszę jakieś mama, to czem prędzej się wybierajcie, do dzieciaków pospieszajcie. 

ja do telewizji jadę po nocy z jelitówką, albo inne takie. tak mam. wczoraj w londynie, dzisiaj w rzepinie.

pazur sobie zrobię, żeby mnie było dobrze widać, jak gestykuluję mówiąc bardzo ważne rzeczy do wszystkich ludzi na świecie, którzy oglądają telewizję śniadaniową, a potem zostawię, żeby nie było widać, że zojka tak bardzo jeżyny lubi i mam czarno za tym pomalowanym. że zdrapywałam ciastolinę z dywanu. że pomidory kroiłam tej młodszej. że ziemniaki starszej. że na wykopkach u sąsiadów byłyśmy. żeby - jak będę paradowała jako gwiazda w złotych tarasach - wiedzieli, że ta z pazurami to ja. 

kocham te stany. 

mieliśmy być dwa dni w szpitalu. byliśmy cztery. bez zojki. wróciliśmy, kiedy już spała. oczywiście, że jak nas usłyszała, to się obudziła podekscytowana. że o spaniu nie było mowy, choć ledwie na te swoje błękitne ślepia patrzyła. nie powiem, że nie całowałam i nie podrzucałam, bo to byłoby kłamstwo. przepytałam ją również na tę okoliczność jak mówi kot, świnia, krowa i kura, zwłaszcza o kurę dopytywałam. nie, żebym nie wiedziała, ale owo kokoko wypowiadane przez ten dziób, z tym dzióbkiem oraz zaangażowaniem, mogłabym w kółko ( ku-ko, ku-ko, ku-ko), a zoja z tych niepopisywalskich, więc korzystałam, że w ferworze jest całym orwellem i naparza mnie farmą, na której tu i ówdzie przewija się również zagubiona małpa (u-u-a-a-a). 

kiedy więc nataszka padała na twarz po szpitalu, po podróży, po stresie, po emocjach i po kolacji, zojka na bosaka gdakała tupiąc po babcinym mieszkanku przewracając się raz po raz, bo to jednak dwudziesta druga, środek nocy dla takiego, jak ją ochrzciła starsza siostra, szpypona. 

postanowiłam uśpić, uspać, ululać, położyć spać. cokolwiek. zojkę. narobiłam mleka, napoiłam, ułożyłam na przegubie, zaśpiewałam. widzę, że hetman zawieha. kochał ją król, kochał ją paź, kochali ją oboje. wisi. na lewą stronę oczy się przewracają. i ona też kochała ich, kochali się we troje. nie panuje nad oczami. rozemocjonowana, ale śpiąca. śpiewam ciszej i monotonniej. lecz smutny los, niedola zła w udziale im przypadła. zojka odpada. króla zjadł pies. i tu nagle dziecko w pion, z odległości trzech centymetrów, bardzo głośno, z ogromnym zaangażowaniem, prosto w twarz dostałam hau, hau, hau, hau, hau, hau, hau. to się nie mogło skończyć. hau, hau, hau, hau. rżałam. hau, hau, hau, dopowiadała zoja. bałam się śpiewać dalej, ale wiedziałam, że poznała nowe zwierzątko. hau, hau, hau, hau. po spaniu.

po mnie.

kiedy dwadzieścia minut później położyłam ją spać już z sukcesem, darując sobie kołysanki z treścią, powiedziałam, że mam nadzieję, że się nie obudzi z emocji o czwartej. 
otóż nie. niepotrzebnie szykanowałam dziecko.
obudziła się o drugiej trzydzieści osiem. gotowa do zabawy.

no więc ogryzłam sobie te czerwone pazury i się bawiłam.




środa, 20 sierpnia 2014

moc słów.

stara wróżba z chińskiego ciasteczka brzmi: 'jak nie masz co powiedzieć, powiedz starą wróżbę z chińskiego ciasteczka'. tak gdzieś kiedyś ktoś powiedział oraz 'uważaj czego sobie życzysz, bo ci się spełni'.

jesteś tym co jesz, tym, co myślisz i w końcu tym, co mówisz. wiem co mówię, bo tak myślę, a rozumna jestem, albowiem rozumy pozjadałam wszystkie. tak więc słuchać mnie, bo oto będę prawić.

słowa mają moc.

jest słowo, które potrafi ruszyć głaz.
jest słowo, które wyryje kaniony z łez na twarzy.
jest słowo, które te kaniony osuszy.
słowo, po którym zostaje biały solny nalot w kącikach oczu.
słowo, które roztopi stal.
słowo, które świeci swoim światłem.
słowo, które doprowadzi cię na skraj. przepaści, nerwów, absolutu, rozpaczy. zwłaszcza powtarzane zbyt często. albo zbyt rzadko. słowo, po którym poprosisz, żeby cię dobić, co w gruncie rzeczy nie będzie trudne, bo skoro doprowadza cię do furii, to najpewniej już krwawisz.
słowo, które chcesz usłyszeć, a którego potem na chwilę nie chcesz słyszeć.
słowo, które układa cię do snu.
i słowo, które z najtwardszego snu cię wybudzi.
słowo, które jest thorem, odynem, buddą, kriszną, bogiem i całą resztą.
słowo, które mówisz sercem.
słowo, które sercem słyszysz.
słowo, które ściska za gardło. z różnych powodów.
słowo, z powodu którego ledwie żyjesz.
słowo, dla którego warto żyć.
klucz.
wytrych.
wszystko.

mama.

środa, 13 sierpnia 2014

warszawa da się lubić. tu telefon można znaleźć, tu telefon można zgubić.

mnie się rzadko cokolwiek przydarza, a jak już się przydarza, to nierzadko takie dziś.
najpierw postanowiłam, że nie będę sapać. że dzień zaczynam od uśmiechu, że uśmiecham się do wszystkich. nawet do tych, co nie zasłużyli. a zwłaszcza do nich. dyscyplina wewnętrzna i będzie szczęśliwie, uśmiechnięcie, a przynajmniej małpiej bruzdy na czole nie powiększę (tak, wiem, że to nie małpia bruzda, tylko lwia zmarszczka, ale jak ostatnio nataszka szła spać z małpką-przytulanką i wierciła się niemożebnie niemożebnie długo, a ja zawyrokowałam: przytulaj małpę i idź spać i dostałam długiego, a soczystego przytulaka od własnego dziecka, to nomenklatura jest jaka jest. nawiasem mówiąc, czytaliście kiedyś dłuższe zdanie wtrącone w nawiasie? ci, co czytali ulissesa się nie wyrywają, proszę).

no więc jest to bardzo proste. nie sapać. uśmiechać się, w dłuższej perspektywie: miłować, wybaczać, błogosławić z meleksa.

a to dlatego, że nasapałam się dość obszernie wszem i wobec ostatnio, że nie ma mnie, że nie mam zajęcia, że czeznę i że o. aż sama sapałam, jak miałam kolejnej osobie nasapać. zmęczyłam się. będę tryskać teraz czym innym, niż krwią z oka, jak to ma jedna żaba w ameryce południowej w zwyczaju (wiem, bo mi natasza powiedziała, a ona jest obcykana z biologii). będę otóż tryskać humorem, energią, a jeśli nie dam rady, to chociaż milczeniem, żeby nie przybijać się jeszcze bardziej, bo już i tak powłóczę górnymi kończynami po ziemi także.

no więc mam siebie. mam zajęć. aż nadto. poniedziałek, wtorek dzieci biegusiem do babci, ja na długie a intensywne próby, do dzieci, zarwać noc i znów. we środę z nataszą do szpitala na chemię, w czwartek na drugi koniec polski na festiwal zagrać sztukę, drugą, w nocy z piątku na sobotę wrócić, w sobotę mieć gości, w niedzielę pojechać do zoo za granicę, a w poniedziałek do telewizji. we wtorek wrócić do domu i cieszyć się czeznięciem.

no więc dziś mamy środę. nie spałam już od 4:30 przerażona, że a) zaśpię, b) dokąd to ja dzisiaj, c) czego nie mam i d) jezusmaria. o piątej już wstałam, oporządzałam się, zbyt długo smarowałam twarde masło po miękkim chlebie i na tym zawisłam, a potem to już truchtem do samochodu, na lotnisko, do warszawy, do taksówki i do szpitala. w taksówce nataszka mi mówi, że chce zobaczyć geparda. no to ja za telefon, a telefonu nie ma. już zdążyłam, mimo obietnic, że nie będę, spiąć się z panem taksówkarzem na temat pasów, bo mi wmawiał, ze źle dziecku zapinam, ja na to, że dobrze, a on, że źle i postanowiwszy mi udowodnić swą rację, ten starszy jegomość sięgnął i nieudolnie, trzęsącą się ręką z wysiłku i chyba ze starości, a może z frustracji na życie, albo z wkurwa na cokolwiek, próbował wepchnąć jedną sprzączkę od pasa w dziurkę, w którą nie pasowała, a drugą w dziurkę, która była na tę drugą sprzączkę. wiszący tyłem trzęsący się mężczyzna to było zbyt wiele nawet dla nataszy, która powiedziała, że ona będzie siedzieć gdzie indziej. pod oknem. ale pan był ambitny i za wszelką cenę próbował sobie rozrerać taksówkę. natasza zwiała, ja powiedziałam coś w stylu: panie daj pan spokój i pojechaliśmy. 

no i ten telefon. że nie ma. natasza w jęk, że jak to, to ona geparda nie zobaczy?? jest jej przykro, zasmuciła się i teraz to mamy dwa kłopoty, duży i mały, duży to mama, a mały, to że nie zobaczy gepardaaa. poprosiłam pana taksówkarza, przetrząsnąwszy cały swój bagaż podręczny, aby użyczył mi telefonu, bym sprawdziła czy on w ogóle jest w taksówce. użyczył. nie ma. na to ja, że może mi użyczy znów, bym do męża zadzwoniła, żeby na ten mój telefon dzwonił i błagał, by go ktoś oddał. a pan taksówkarz mi na to, że mi doliczy do rachunku. no i po chuj, se myślę, ja walczę siłą woli o niepogłębianie małpiej bruzdy, o wypełnianie jej pozytywem, jak tu jakiś kurwa chuj nieuczynny mi będzie takie coś. "to ja sobie poradzę inaczej" powiedziałam i to było ostatnie co powiedziałam, a pomyślałam znacznie więcej, zwłaszcza, że dzieć wył tu i ówdzie raz po raz, że przecież już nigdy geparda nie ujrzy. pan się na mnie obraził na tyle skutecznie, że kiedy nataszka stała z wyciągniętymi w małej łapce pieniędzmi za przejazd, a on wypisywał rachunek, powiedział dobitnie: niech ona mnie nie szturcha. nie. ona cię nie szturcha. pies cie trącał. wiedziałam już, że szlag trafił mój kwiat lotosu na tafli jeziora. 

potem już tylko czekanie na cokolwiek do 14, błaganie, żeby nas przyjęli, bo nie zdążymy, pani ania i siostra oddziałowa w walce o moje lepsze nawet nie jutro, ale o jakiekolwiek dziś. biegiem, bez jedzenia, ale zdążyłyśmy. jeszcze nas tylko w drugiej taksówce bardzo miły pan chciał oszukać na złotówkę. niby nic, ale trafił na słaby dzień. na koniec kursu się wyłącza taksometr. ja nie mam kłopotu z asertywnością. na tym poziomie z matematyką także.

znalazło się jednak wyjście z tej arcyciekawej sytuacji z telefonem. pani pielęgniarka dała mi swój telefon, siostra oddziałowa kartę do automatu i ruszyłam machinę po szynach ospale za pomocą mojego męża. zadzwonił raz na lotnisko. nie da się. zadzwonił w inne miejsce. proszę spróbować dalej. zadzwonił dalej. to nie tu, to tam. zadzwonił tam. to nie my, to tylko służba ochrony lotniska. i tak siłą perswazji, swoim kwiatem lotosu na swojej tafli jeziora, ojciec jedyny posłał patrol na naturalnej wielkości gąbkowy autobus dla dzieci, gdzie ostatnio widziano mnie z telefonem. patrol znalazł go i przechował, dokonując procedur, o szesnastej oddając mi telefon. kiedy już byłam z powrotem zen, kiedy pomyślałam, że jednak się uda, zaczęłam oddzwaniać do ludzi, którzy do mnie przez cały dzień dzwonili. 

na koniec zaś zostawiłam sobie przemiłego pana taksówkarza, od którego sama do siebie zadzwoniłam.

karma, ty dziwko. jesteś szybka, jak gepard.

środa, 6 sierpnia 2014

młody werters.

było w moim życiu kilka momentów, kiedy ktoś mnie pytał o autorytet. nigdy nie miałam problemu z odpowiedzią. od zawsze - dziadek dorek. 

miałam kiedyś dziadka. tatę mamy. nie wiem, jakie wy macie skojarzenia ze słowami "dzieciństwo" i " w starym kinie", ale ja - "szatan z siódmej klasy". i tam był nauczyciel, który bardzo, bardzo mocno przypominał mi mojego dziadka. również nauczyciela. z tym, że akademickiego. dziadek dorek to był ktoś. był matematykiem. doktorem nauk. zdobył swój tytuł mozolną pracą, a nie był to łatwy czas. maturę zdał dwa razy, bo raz mu powiedziano, że mała wystarczy, by się kształcić dalej, ale nie wystarczyła, więc zdał dużą. kiedy jako młodzieniec z maleńkiej wsi dostał się do gimnazjum im. a. mickiewicza, jako drugi w całym wilnie, nie posiadał się z radości. a kiedy pierwszego września mama odprowadzała go na pociąg, żeby jako jedyny z jej synów i córek kształcił się, dróżnik zapytał czy się nie boją jechać. "a co?" spytała moja prababcia. "a wojna się zaczęła". nie pojechał. kilka lat później siedemnastoletniego dziadka wsadzono do innego pociągu i wywieziono na roboty do niemiec, wtedy po raz ostatni widział matkę, której ktoś powiedział o wywózce, i która biegła do niego z wyciągniętą ręką. której nie zdążył dotknąć, pożegnać, a jechali w takim ścisku, że nie mógł nawet pomachać. przez kraty w maleńkim oknie widział tylko biegnącą rozpacz w chustce na głowie. 

kiedy wracał po wojnie, był już zsrr, a dziadek był polakiem, więc go nie wpuszczono. pojechał więc do warszawy, wysiadł, zobaczył fabrykę i poszedł do pracy. do szkoły. na studia. założył rodzinę. rodziców nie spotkał już nigdy. 

mój dziadek umiłował matematykę. umiłował w ogóle naukę. każdego dnia zadawał sobie zadania, których nie mógł rozwiązać, rozwiązywał je przez sen, a rano sprawdzał czy dobrze. mój dziadek mówił siedmioma językami. powiedział, że jak zna łacinę, to zna każdy język. wszystkiego nauczył się sam. kiedy ktokolwiek w rodzinie miał kłopot ze zrozumieniem przedmiotu, przyjeżdżał do dziadka, dziadek czytał podręcznik i wykładał materiał. tak nauczył swoją żonę biologii, mojego tatę anatomii, moją kuzynkę statystyki, mnie łaciny.

grał w karty bez kart i w szachy bez figur. pamiętał gdzie co stoi. denerwował się, że jak gra z komputerem w szachy, to komputer się za długo zastanawia. tak długo, że on zdąży pozmywać naczynia i obiad ugotować. bo on zmywał i gotował.

jak nie zdałam matury w terminie (krnąbrna byłam, nie głupia), to mi powiedział, że też nie zdał. tylko dlatego, żeby mnie podnieść na duchu. bo potem dowiedziałam się, że zdał dwie.

kiedy miał osiemdziesiąt lat stwierdził, że matematyka mu się trochę nudzi i teraz się nauczy fizyki.
był to człowiek niezwykły.

miał jedną niegroźną przypadłość - wszystko miał policzone. wiedział, kiedy nie warto jechać autobusem, bo kroków do celu jest tyle, że w korku autobus dłużej będzie jechał, niż on szedł. wiedział, ile samochodów przejeżdża na czerwonym świetle. ot, liczył sobie. 

chodząca mądrość, dobroć i inteligencja. zawsze w kołnierzyku i spodniach na kant. elegant.

zawsze byłam humanistką. nawet wtedy, kiedy wygrywałam olimpiady z fizyki i kiedy kończyłam mat-fiz.

dziś sama jestem dziadkiem.

w łazience spogląda na mnie 2,5-centymetrowy optimus prime z plastiku. potykam się o 11-centymetrowe kapcie, mruczę czwarty raz "kurwa mać" pod nosem, kiedy starsze dziecię budzi młodsze. zjeść mają po dziesięć fasolek, a na deser po jednym ciastku z żurawiną. nataszko, wypij jeszcze siedem łyków, zoju, za piętnaście minut pójdziesz spać.

mówią, że miłość jest niemierzalna. 
być może.
moja ma odpowiednio - 91 i 78 centymetrów i stale rośnie.
jak mój szacunek do dziadka.