środa, 27 marca 2013

przodem do świata.

nie wiem czy to horoskop z wróżki się sprawdza, czy koniec miesiąca, czy pora roku sprzyja. a może po prostu czara goryczy się w końcu z hukiem rozpękła, przeciekła przez całe moje jestestwo, spłynęła, a ja powycierawszy kałużę, także tę z łez, postanowiłam co następuje.
otóż noł mor smutek, noł mor nostalgia, noł mor dół. mor radość, mor pogoda ducha, mor palenia w piecu, żeby choć w domu ciepło było.
postanowiłam, że oto będę się weselić, zwalczę swój pesymizm, przykleję sobie uśmiech na kwaśny wiecznie ryj i od tej pory będę już tylko szczęśliwa.
wczepiam się pazurami do krwi w jakieś ochłapy dobrych słów płynących w moim kierunku, wyrywam ludziom pomocną dłoń, tak bardzo nie chcę jej puścić, ręce mi drętwieją w przyjaznych gestach.
dziękuję za te dobre słowa, dobre myśli, dobre opinie. z całych sił odpycham się od czarnej czeluści, patrząc za okno cieszę się, że moje ogrodzenie jeszcze stoi, a sąsiadów już spalone, bo zima, choć łaskawa w tym roku, to cholernie długa jakoś.
postanowiłam, że nie będę marudzić, no i dobra, pachwiny bolą, dziecko zbuntowane, ogólna niemoc odbierająca wiele, ale nie chęć życia, na miłość ludzką! nie poddam się, nie po to całe życie spadam na cztery łapy, żeby mnie jakaś przygodna deprecha okleiła taśmą klejącą dwustronną i otoczyła w sobie. nie dam się! a może to trzeci trymestr, sama wiem, że najgorszy, ale z najlepszym końcem.
nie, nie pozwolę.
na trzy-cztery wymyślam dobre rzeczy.
wyjęłam maszynę do szycia. gośka naprawiła. i może nic nie uszyję, ale chociaż sobie popatrzę z myślą, jakiż to mam talent, bo umiałabym. 
postanowiłam także, że będzie mi smakować to, co ugotuję z tego, co jest w domu. postanowiłam, że dziecko będzie to jadło i nawet, jeśli wczoraj nie zjadło NIC, to deprechę przegoniłam nocnymi łzami, że dziecko dodatkowo budzi się co godzinę na kubek wody i kubek siku. plusy? budzi się! woła ojojoj, mamusia, tak mi smutno i taka jestem zmaltwiona, zasikuje nieznacznie kolejne piżamki i wtula swoje ciepłe łapki plącząc mi kołtuny w kłakach. miałabym tego nie czuć? miałabym to przegapiać? niedoczekanie. 
nie wiem kto mnie porwał, żeby mnie dołować, ale już mnie wyrzygał. i może nie pachnę, może jestem pognieciona, ale jestem. i będę. i sił mi wystarczy. i pieniędzy. i samozaparcia. i pomysłów.
bo przecież świat stoi przede mną otworem! ode mnie tylko zależy, który to otwór.

czwartek, 21 marca 2013

królowa konwersacji.

ma dwa lata, dziewiętnaście zębów, sto pomysłów na minutę i talent oratorski.
siedzimy przy kolacji. zestaw świąteczny: mama, tata, babcia i natasza. zaczyna, uwaga, natasza.
- babcia siedzi, tata siedzi, mama siedzi, natasa siedzi. wsyscy siedzą.
- tylko gospodarka leży - puentuje (jak jej się wydaje) mama.
- gospodalko!!! gdzie się podziewas? - bez cienia zastanowienia zaglądając pod stół konkluduje natasza.
kurtyna (żelazna?).

epizod drugi.
- kocham cię, mamo.
- ja też cię kocham.
- juz nie będę.
- czego nie będziesz?
- m?
- bądź, córko, bądź. ja cię bardzo kocham. zawsze bądź.
- no dobla, będę.
moje osobiste 80 centymetrów mistrza zen.

wtorek, 19 marca 2013

co mam.

z dzieciństwa pamiętam książkę z cyklu "poczytaj mi mamo", która zaczynała się słowami: "co mam. mam sześć lat". nie pamiętam co było dalej, nie pamiętam też, żeby mama kiedykolwiek jakąś książkę mi przeczytała, ale zrzucam to na karb bardziej niedoskonałej niż mama pamięci, wszak stara już jestem i pewne rzeczy mogły się zatrzeć. czytałam sobie sama od czwartego roku życia, literek nauczywszy się od brata, który z kolei chodził już do szkoły. co mam. co mam. pewnie danuta wawiłow mi to wyryła w głowie. raz po raz wraca. nie danuta wawiłow, choć i ona coraz częściej ze względu na latorośl, ale to trudne pytanie: co mam.
niejednokrotnie już próbowałam sobie to w sposób bardziej, to mniej sarkastyczny udowodnić, czasem udolnie, czasem mniej. pytanie znów mnie dopadło. od niedawna nie mam nic, jeśli idzie o rzeczy materialne. miałam słaby aparat fotograficzny i dobry odtwarzacz muzyki, teraz ma to wszystko złodziej. albo już paser. albo nieświadomy paser. tak czy inaczej, z rzeczy wartościowych zostały mi jeszcze okulary przeciwsłoneczne, kupione w latach tłustszych, niż obecne. ponieważ czasy te odległymi były, okulary już lekuchno przestarzałe, lekuchno porysowane, lekuchno luźne, niemniej nadal dobrymi jakościowo pozostawały. kupione za panny, za swoje pieniądze, dodatkowo uhonorowane zniżką zwaną "na ryj" czy "na sławę". fajne.
od jakiegoś czasu przebywam w domu. ja i moje zgorzknienie rozsiane. rozsiane jest po całej chacie, nigdy nie wiem czy to co leży na horyzoncie to kot z kurzu, czy żal. próbuję wymiatać oba, zawsze jednak wracają. w ogóle jakaś paramedyczna jestem ostatnio, rano człowiek wesół jak święta, wieczorem smutny jak wszystkich świętych. takie rozwolnienie jaźni. do tego wyrzuty zdumienia. że znów, że nie pozbierałam się, mnożyć by i mnożyć. a one się dzielą. pączkują. przybywa ich. wszędzie bańki z jakichś wyrzutów. i w środku ja. wyrzutek. przebywanie li i jedynie w domu jest frustrujące. nawet jak się ma zajebiste dziecko za towarzysza, a nawet pomimo, a nawet dzięki. frustrację mam naokoło. frustracjowe lody, frustracjowy obiad, frustracjowe ubrania, zachowania. wszystko migocze czarną frustracją.
od rana, do nocy, przez noc, przez cogodzinne pobudki, wstajemy we trzy. ja, zojka w brzuchu i frustracja.
w sobotę pojechaliśmy do sklepu. potem ja, niewytrzymawszy poszłam do lumpeksu na dwadzieścia minut. frustracja przeniosła się także na towarzysza doli. dwadzieścia minut to chyba za długo. 
no i nie mam już okularów. sama je tam położyłam, gdzie normalnie się siada.
co mam. mam prysznic. pod wrzącą wodą stoję siedem minut co rano delektując się wrzątkiem na ciele. nigdy nie polewam się zimnym. mam dość zimnej wody na łeb każdego dnia.

co mam. mam prysznic co rano.
i gdyby nagle tfu, tfu wybuchł pożar to co ja wynoszę? dziecko i te siedem minut. to przez ten czas jestem.

piątek, 8 marca 2013

łoj, łoj, co mnie tak przyciąga, łoj.

dawno, dawno temu pewien zaprzyjaźniony mi kabaret takim właśnie tekstem urzekłbył mnie na zawsze. "łoj, łoj, co mnie tak przyciąga, łoj" pozostanie w mojej głowie na zawsze, jak kilka innych rzeczy, na przykład, że przepis na bimber jest na bitwę pod grunwaldem, tylko nie wiem czego litr, czego cztery, a czego dziesięć. 
wczoraj zaś przyciągnął mnie jutjub. ponieważ wszem i wobec chwalę się i pysznię faktem, iż nie mam telewizji i jestem zajebiście wolna oraz moje dziecko dzięki temu nad wyraz jest rozwinięte wokalnie, raz po raz muszę wejść na jutjub, żeby se popaczeć. popaczeć i posłuchać. więc uczyniłam to wczoraj. durna jestem niesłychanie, cytując poetę dziecięcego, z którym jesteśmy aktualnie bliżej zaznajomione, w sensie ja z córką, najpiękniejsze mam ubranie, a ponieważ córka wstaje o świcie nawet nie bladym, tylko ciemnym jak zad afroamerykanina, to moja buzia nie tryska zdrowiem, niewyspana jest albowiem. jak coś powiem, to już powiem.
jutjub mnie wciągnął, a w zasadzie program w telewizji. a w zasadzie ludzie z tego programu, a w zasadzie reakcja mojej głowy na ludzi z tego programu.
program z gatunku talent szoł. byłabym dobrym członkiem grupy fokusowej do wszystkich pierwszych odcinków. wciągam nosem, ustem, uchem. tak więc wciągnęłam, łoj, łoj.
konkluzje mam następujące. jest zajebiście wiele utalentowanych osób, po zajebiście nie tej stronie estrady.
czy program taki zawierać powinien w żyri szacownym wyjca, za którym powiewa jego peleryna z ego, wyjca, który owszem, potrafi zaśpiewać, ale jakimś cudem tego od lat nie robi? wyjca odkopano, bo wyjec ma prezencję oraz brak zahamowań do tego stopnia, że pierdoli co popadnie kiedy bądź błaźniąc się przy tym, odzierając, ja nie wiem z czego, z godności, z człowieczeństwa, z jakiegoś szacunku do samego siebie? mam wrażenie, że kategoria wyjec często równa się kategorii "a chuj, tam, dobra, idę". no więc jest wyjec. ale to nie koniec. jest drugi wyjec, który być może nie wyje, ale też nie wygląda. za to ma tatę. tata też nie wygląda, natomiast ma nazwisko i dorobek. dziewczęta (panie) sympatyczne skądinąd, z dupy są wzięte i gówno mogą, że tak nawiążę do innego poety, który akurat z dziećmi nie ma nic wspólnego. zatem program, już wiadomo, jest po nic. dodam, że za moje i państwa pieniądze. na szczęście też za pieniądze wyjców, bo mam nadzieję, że państwo nie honoruje wyjców zwolnieniem z płacenia podatków. nie, to nie to państwo.
dalej w komisji zasiadają panowie, których pierwszy raz w życiu widzę, ale ja nie jestem napaloną nastolatką, która na koncert nie idzie dla muzyki, a pochłonąć wymuskaną koafiurę bądź też koafiurę ukrytą starannie pod megaczadową czapką, spod której spoziera niekiedy inteligentne, acz zadufane w sobie, natomiast zawsze uśmiechnięte oblicze. potem - obowiązkowo - rokendrolowiec. sprawdziło się poprzednio, sprawdzi i teraz. aż szkoda, że wejder tak napierdala po świecie, bo przecież byliby jurorami idealnymi. aż szkoda, że maks kawaljera nie mówi po polsku, ach.
obejrzałam. wyrobiłam sobie opinię.
poproszę o następną edycję pierwszych odcinków, bo mnie się już nudzi.
nie mam kogo obgadac, kogo zjechać.
siedzę w dresie przed komputerem i sykam jadem. przecież jestem śmieszna jak szymon majewski, oczytana jak kuba wojewódzki, wyszczekana jak monika olejnik i ładna jak ja pierdolę (przepraszam, zabrakło mi odpowiednika). dlaczego więc ja w dresie tu, a oni w dobrze skrojonych ubraniach tam? nawet jeśli to wszystko w połowie tylko jest prawdą, to i tak jestem zajebista. i mam bardzo dobrze skrojony dres. sama skroiłam. wyć też potrafię. hej, świecie, słyszysz? tu jestem. 
tylko co mnie tak odciąga? łoj, łoj, aha, cholerna inteligencja, łoj.

wtorek, 5 marca 2013

zakupy.

wybrały my się do ludzi. do sklepu. do miasta.
stoimy my w drogerii słynnej na całą europę środkowozachodnią. dziecko szura koszykiem po podłodze z uwielbieniem i z dwoma deserami weń. matka zakazała rozparcelowywać, póki nie zapłacone. wtem matka dostrzega półkę z owocami i przekąskami bio, zdrowymi słodyczami i innymi cudowieństwami opakowanymi wyjątkowo nieatrakcyjnie dla dwulatki, jednak zajebiście wartościowymi dla alergicznej dwulatki.
matka nurkuje, wczytuje się, analizuje.
dwulatka czeka.
do czasu.
- mama, chodź.
- już, już.
- mama, chodź!
- już.
- mama!
- już!
- dobla. ja idę.

i poszła. 
zarechotał sklep tysiącem se-erc.

poniedziałek, 4 marca 2013

wiochna.

najpierw czekam z jakąś niepisaną tęsknotą. na słońce, na energię, na życie. na wiosnę.
potem okazuje się, że ona jest. że przyszła. że ja wyszłam na dwór, choć nie powinnam. ale co mam powiedzieć dwulatce? "mamę ciągnie brzuch, bo krewetka dzidziuś..." - słyszała to już tyle razy. i jeszcze wiele razy usłyszy, jeszcze zdąży na krewetce dzidziusiu zawiesić wszystkie znienawidzone psy nieobejrzane na ostatniej wystawie psów rasowych, bo taki rodzice chcieli prezent dwulatce zrobić. nie żeby ją wystawić, tylko, żeby sobie popatrzyła na pieski, przecież tak lubi zwierzątka. zwierzątka tak, ludzi nie. napierdalania słabą i zbyt głośną "muzyką" z pierdzących  głośników też nie. to jest dziecko audiofila. i audiobooka. to jest wzorzec gustu. to jest wypadkowa nas samych, więc skoro ja się męczę, ojciec jedyny się męczy, to jakże ona ma się cieszyć? nic to. 
wyszłam na dwór. na pół godziny, później pójdę na godzinę.
bezchmurne niebo bezlitośnie smagało mnie po nieposmarowanym ryju. ryj wystawiam do słońca i czekam aż spali niemoc, dół. i chuj.
nie pali.
więc ze spuszczoną głową wpatruję się w kępki pozostałego śniegu. w zamarznięty brud. trzymam się tego, jak ostatniego bastionu mnie samej. wiem, że w końcu cholera wzejdzie tak wysoko i na tak długo, że stopi zmarzlinę. że będę musiała się poddać. żyć dalej, może nawet się uśmiechnąć. póki co brodzę w błocie, pokazuję dziecku żurawie i jastrzębie udając, że to cudowne. cudowne? dziś nie. dziś jeszcze nie mam w sercu wiosny. dziś jeszcze wiosnę mam w dupie. o, przebiśniegi nie rozwinęły się bardziej. czyli nie tylko ja pikuję jeszcze. nie tylko ja jeszcze nie potrafię się przedrzeć przez darń. na szczęście jest zimno. na szczęście.
ale przez rozpulchnioną glebę już pcha się życie. tak jak przez moje nabrzmiałe krocze. niech to moje małe życie jeszcze się nie pcha. niech jeszcze nie kiełkuje. z każdym krokiem moje drugie dziecko osadza się w kanale rodnym. i czuję to. odliczam tydzień po tygodniu kalkulując w głowie szanse na przeżycie. z każdą sobotą robię coraz większe uf. ufam mu/jej, że wie, co robi. że przyjdzie, kiedy ma przyjść. że stanie się to, co najlepsze dla nas.
w głowie dudni miniona kradzież. musiał nas okraść ktoś blisko nas. ktoś kto nas zna, kto wie, kto bywa. no więc może i to czyta. nie życzę ci niczego dobrego, złodzieju. częściej bluzgam, niż bluźnię, ale teraz nie mam wyjścia. nie jesteśmy bogaci. ciężko zarabiamy na swoje rzeczy. wiem, że to tylko rzeczy, ale nie muszę się tego dowiadywać w taki sposób. niech ci uschnie kończyna. jedna, druga, trzecia. niech ci uschnie serce. masz serce?
być może za bardzo skupiam się na tym, czego nie mam. za mało pamiętam o tym, co mam. no to krótki (bardzo krótki) rachunek. co mam. mam skracającą się szyjkę macicy. mam doła. mam cellulit. i mam dość.