wtorek, 19 marca 2013

co mam.

z dzieciństwa pamiętam książkę z cyklu "poczytaj mi mamo", która zaczynała się słowami: "co mam. mam sześć lat". nie pamiętam co było dalej, nie pamiętam też, żeby mama kiedykolwiek jakąś książkę mi przeczytała, ale zrzucam to na karb bardziej niedoskonałej niż mama pamięci, wszak stara już jestem i pewne rzeczy mogły się zatrzeć. czytałam sobie sama od czwartego roku życia, literek nauczywszy się od brata, który z kolei chodził już do szkoły. co mam. co mam. pewnie danuta wawiłow mi to wyryła w głowie. raz po raz wraca. nie danuta wawiłow, choć i ona coraz częściej ze względu na latorośl, ale to trudne pytanie: co mam.
niejednokrotnie już próbowałam sobie to w sposób bardziej, to mniej sarkastyczny udowodnić, czasem udolnie, czasem mniej. pytanie znów mnie dopadło. od niedawna nie mam nic, jeśli idzie o rzeczy materialne. miałam słaby aparat fotograficzny i dobry odtwarzacz muzyki, teraz ma to wszystko złodziej. albo już paser. albo nieświadomy paser. tak czy inaczej, z rzeczy wartościowych zostały mi jeszcze okulary przeciwsłoneczne, kupione w latach tłustszych, niż obecne. ponieważ czasy te odległymi były, okulary już lekuchno przestarzałe, lekuchno porysowane, lekuchno luźne, niemniej nadal dobrymi jakościowo pozostawały. kupione za panny, za swoje pieniądze, dodatkowo uhonorowane zniżką zwaną "na ryj" czy "na sławę". fajne.
od jakiegoś czasu przebywam w domu. ja i moje zgorzknienie rozsiane. rozsiane jest po całej chacie, nigdy nie wiem czy to co leży na horyzoncie to kot z kurzu, czy żal. próbuję wymiatać oba, zawsze jednak wracają. w ogóle jakaś paramedyczna jestem ostatnio, rano człowiek wesół jak święta, wieczorem smutny jak wszystkich świętych. takie rozwolnienie jaźni. do tego wyrzuty zdumienia. że znów, że nie pozbierałam się, mnożyć by i mnożyć. a one się dzielą. pączkują. przybywa ich. wszędzie bańki z jakichś wyrzutów. i w środku ja. wyrzutek. przebywanie li i jedynie w domu jest frustrujące. nawet jak się ma zajebiste dziecko za towarzysza, a nawet pomimo, a nawet dzięki. frustrację mam naokoło. frustracjowe lody, frustracjowy obiad, frustracjowe ubrania, zachowania. wszystko migocze czarną frustracją.
od rana, do nocy, przez noc, przez cogodzinne pobudki, wstajemy we trzy. ja, zojka w brzuchu i frustracja.
w sobotę pojechaliśmy do sklepu. potem ja, niewytrzymawszy poszłam do lumpeksu na dwadzieścia minut. frustracja przeniosła się także na towarzysza doli. dwadzieścia minut to chyba za długo. 
no i nie mam już okularów. sama je tam położyłam, gdzie normalnie się siada.
co mam. mam prysznic. pod wrzącą wodą stoję siedem minut co rano delektując się wrzątkiem na ciele. nigdy nie polewam się zimnym. mam dość zimnej wody na łeb każdego dnia.

co mam. mam prysznic co rano.
i gdyby nagle tfu, tfu wybuchł pożar to co ja wynoszę? dziecko i te siedem minut. to przez ten czas jestem.

1 komentarz:

  1. Jezusie jest coś z tym prysznicem, ja matka dwóch i na 70% trzeciego w drodze faceta, też pod prysznicem "jestem", dlatego niebezpiecznie przedłużam to "bycie", chociaż wiem, że wodę marnuję, chociaż sobie obiecywałam, że jak już ze studni będzie ta woda i do przydomowej oczyszczalni będzie spływać, to ograniczę to "bycie", to zacznę oszczędniej nieco "być", ale nie umiem. Także rozumiem i łącze się w "byciu" pod prysznicem.

    OdpowiedzUsuń