niedziela, 30 lipca 2017

"mam ręce w kieszeniach, a kieszenie jak ocean".

jest kilka rzeczy, które umiem robić dobrze. szkoda, że nie pamiętam o nich, kiedy robi mi się źle, ale z drugiej strony - nie wiem czy pocieszyłoby mnie wtedy "hej, magda, przecież jesteś świetna w czyszczeniu takich stalowych zardzewiałych słupków do ogrodzenia, które kilka lat przeleżały w krzakach szczotką drucianą i świetnie je malujesz farbą miniową. ręce masz tylko trochę poranione, a ta farba w tych ranach prawie cię nie szczypie", albo "zajebiście lepikujesz dach pieczarkarni wjeżdżając podnośnikiem razem z beczką gorącej smoły, pewnie dlatego tak zwinnie lawirowałaś niemal niepoparzona, bo miałaś jedenaście lat, ale nawet teraz jak masz trzydzieści dziewięć, też byś umiała, takie rzeczy się pamięta", tudzież "jesteś genialna w łapaniu stonki ziemniaczanej do słoika, a po zapełnieniu takiego dużego po majonezie tym chujstwem, to już nawet nie rzygasz z obrzydzenia, choć ręce kleją ci się tak samo, jak przy pierwszej sztuce, to jest naprawdę super".

to nie działa. kiedy jest źle - źle, chciałoby się mieć na przeciwnej szali jakieś naprawdę okazałe osiągnięcia. żeby ta szala z tym dobrym przeważyła i nawet niech pizgnie o ziemię, jak ja huśtając się z którąkolwiek córką na huśtawce typu "konik", bo zdarza mi się zapomnieć, że jestem siedemdziesiąt razy cięższa od obu razem wziętych.

mam jakieś zalety. 

skarpety wieszam koło siebie parami. co na maksa ułatwia życie, bo jak składam pranie, co robię rzadko i niechętnie, to się je łatwo zwija w kulki. i, oczywiście, nie ma to najmniejszego znaczenia w życiu jednak.

nie umiem wpierdolić na oślep tych takich kuchennych pojemników plastikowych do szafki, raczej tak układam jeden w drugi, muszą pasować, ergonomia i takie takie, przy czym jeśli idzie o pokrywki do nich, to już chuj, jak leci.

umiem się w dwie minuty spakować na dwa dni, na dziesięć, na dwa miesiące, w góry, nad morze, do szpitala, na spacer. po prostu zawsze zabieram wszystko co mam, a że mam niewiele, to biorę też proszek do prania. nie umiem się niestety rozpakowywać, zatem wiecznie potykam się o na wpół opróżnione walizki, torby, torebki, worki, z których po miesiącach wyciągam rzeczy, których szukałam, a które w międzyczasie zdążyły wyjść z mody. wpierdalam je z powrotem elegancko do tych toreb i czekam, aż do mody znów wejdą. jeśli zaś potrzebuję tej torby, walizki, worka, to wpierdalam to wypakowane nogą na podłogę w garderobie. upycham w kąty. nie pamiętam o tym, potem to ginie, ja szukam wkurwiona, a tego zawsze nie ma. a potem nagle wyciągam takie skarby, że aż szkoda, że tak nie wpierdalam po kątach pieniędzy. znając mnie, to i dukaty by się znalazły. za to mam rozsypane proszki do prania we wszystkich torbach. pachną.

umiem idealnie wprost podpalić się do różnych rzeczy. jaram się prawie wszystkim i wszystko prawie chcę, wszystko prawie kupuję, bo mi się wydaje, że tego właśnie chciałam od życia, a potem gasnę. nad tamborkiem z płótnem naciągniętym nań jeszcze w podstawówce i ani jedną dokończoną serwetką. z szydełkiem w rozmiarze trzy i pół i ponaczynanymi czapeczkami dla dziewczyneczek tyci tyci. turkusowiuśkie. ciągną się potem te włóczki po szafach, plączą, ale nie spruję ani kawałka, bo kiedyś wrócę do tego przecież. wnukom porobię. może akurat będą inne niż ja i wełenka ich gryźć w małe łebki nie będzie. akurat. i ten motocykl też sobie kiedyś kupię, naprawdę.

zupę soczewicową umiem, że dobra jest. tak trzeba popodsmażać te czosnki, cebulki, marcheweczki i te inne. umiem. ale to trwa tyle, że za długo, ja nie lubię jak coś trwa, chyba że jest to anna karenina, więc nie podsmażam tylko tak powrzucam do gara i potem jednak, że niby umiem, ale to nie to. i ta anna karenina się jednak kończy. i ja się kończę jako ta, co umie zupę.

nie mam cierpliwości w ogóle. nie mam, nie używam. jak coś ma być, to musi być. teraz. już. jakby mi kto pozwolił tupać, to bym tupała, ale się nie tupie przecież, to nieeleganckie. a ja elegancka taka. ten garb mój elegancki, ten kaptur rano na tłustych włosach elegancki, wczorajszy makijaż, co wczoraj był elegancki, a dziś straszy resztkami, o. ale zalety miały być. no to nie tupię.

nie mam jakiegoś takiego obelisku, co by go na szalę zajebistości wrzucić. no nie mam. muszę więc te małe kamyki wszędzie wpierdalać. gubię je, rozsypują się, nie wiem już czy to kamyk, czy szyszka czasem. wypiorę coś. albo zapodzieję. pod podszewkę w torebce mi się wbije jakaś fajna zaleta. położę na stole i dzieci rozwłóczą, psy, muchy, czas i kurz. i zbieram, zgarniam ze stołu potem z tym kurzem i z trupami much. i te moje zalety takie zaniedbane zupełnie, nieumyte. ale są. jednak zawsze są.

więc kiedy następnym razem coś mnie tak na maksa, na maksa przybije, coś że nie wiem, na przykład że zalążki skrzydeł, co je tak skrzętnie podlewam i pielę, żeby w końcu wyrosły, co tak bolą przy przebijaniu przez skórę i ktoś mi je znowu sekatorem ze słów przytnie, to przypomnijcie mi, bym sięgnęła do kieszeni, wyjęła z niej wszystkie te cholerne kolorowe kamyki i dmuchnęła, a kurz, który się uniesie i zdechłe muchy, które się nie uniosą, niech zadławią intencje tego, kto tym sekatorem ciach, co?

no.


czwartek, 27 lipca 2017

tak się żyje!

od dostawania niespodzianek lepsze jest tylko robienie niespodzianek. co szczerze uwielbiam. jedno i drugie, choć z braniem, jak wiadomo, mam kłopot. chyba, że chodzi o branie na klatę zbyt wiele, wtedy jakoś nie umiem się oprzeć i biorę, biorę, biorę, aż klata wklęśnieje jeszcze bardziej, choć to z medycznego, fizycznego, psychicznego i w ogóle jakiegokolwiek innego punktu widzenia teoretycznie jest niemożliwe. a jednak. tadam.

kwiecień. siedzimy w meksyku w restauracji, choć to chyba zbyt szumne słowo, na dworze. na malekonie, promenadzie takiej ichniejszej, w la paz. dwa na maksa kolorowe, mimo że na maksa obdrapane stoliki, jeden pan, który gotuje, sprząta, robi drinki, nalewa, przelewa, wyciera, ugniata, piecze i się uśmiecha. chce się dogadać, my też. dos wegetarianos por fawor. jesteśmy w tym kraju półtora dnia. słońce zaznaczyło nas na nosach i karkach, że niby już jesteśmy jego. cały niespieszny meksyk, którego hymnem powinno być śpiewane w kółko "maniana" na przemian z "mohito popito" odciska na naszych polskich umysłach swoje leniwe piętno. siedzimy albowiem już, do chuja, z piętnaście minut, a pan nie ugotował, nie przyniósł, nie nalał, nie podał. "tracimy czas" mówię, na co słyszę słoneczne i uśmiechnięte, wyważone i spokojne "właśnie zyskujemy czas". no tak. indianie mówią: "wy macie zegarki, my mamy czas". ile w tym prawdy. siedzimy więc luzując już nieco łydy nadal na malekonie w la paz, podziwiamy jak można nosić kozaki i dżinsy w trzydziestu stopniach, ale w końcu u nich zima i to raczej my jesteśmy jebnięci, że zimą wchodzimy do morza, ale w sumie część z nas morsuje, więc trochę jakby nie do końca nienormalni. 

wtem zjawia się koleś z gitarą i chce nam śpiewać. nasza polska mentalność nakazuje wiązać buty, mimo że mamy na nogach japonki, natychmiast grzebać w telefonie, mimo że nie mamy zasięgu, a co odważniejszym z nas kręcić głową na boki, że dziękujemy, ale nie, bo trzeba będzie panu dać jakieś pesosy, a jeszcze nie wiemy jak to się w ogóle przelicza, bo na razie dzielimy na cztery i dodajemy troszkę. kiedy już - już mam zgromić pana najgorszym z posiadanych wzroków mówiącym "dzięki, stary, ale nie", słyszę gromkie: "tak, tak, graj!" i gestem zaproszenie, by koleś z gitarą dał upust swojemu talentowi oraz bystry komentarz: "a kiedy ktoś następnym razem będzie nam w meksyku śpiewał i grał na gitarze?". 

jeb. jeb w łeb. 

jakie to proste i jakie ładne. jakie otwarte. jakie radosne i jakie czyste w intencjach. oba kluczowe zdania padły z ust jednej osoby. waldka. kapitana. człowieka, którego poznałam pół dnia wcześniej na lotnisku, a któremu za chwilę miałam powierzyć swoje życie. i już wiedziałam, że to będzie dobry czas.

następnego dnia rano poszłam z nim pobiegać, choć wcześniej nie biegałam. później okazało się, że on sobie jeszcze codziennie wyskakiwał z katamaranu i pływał w głąb morza, ja wiem, z kilometr, bo, uwaga, za trzy miesiące bierze udział w triatlonie. i nie byłoby w tym nic dziwnego ani zaskakującego, gdyby nie fakt, że koleś ów ma sześćdziesiąt lat, a rowerem nauczył się jeździć przed chwilą, albowiem, jak sam powiada, za jego czasów na komunię dostawało się - góra - zegarek.

patrzyliśmy na to wszyscy z podziwem i już w samolocie powrotnym z meksyku ustaliliśmy całą bandą, że przyjedziemy w tajemnicy mu w tym triatlonie kibicować, a niech no się tylko kto wygada. w niedzielny lipcowy poranek zaś tłumnie przybyliśmy wesprzeć naszego kapitana i jego syna, który ma w genach to samo miłe szaleństwo zwane chęcią życia. mieliśmy transparent, uśmiechy i każdy po wiaderku wsparcia. niespodzianka. wzruszyliśmy obu, a także zdarliśmy sobie wszystkie gardła drąc ryje na przemian "waldek" i "eryk". spoceni biegaliśmy za nimi jak poparzeni, znad jeziora, do strefy rowerów, aż do trasy biegowej. my, kibice, byliśmy rozemocjonowani chyba bardziej, niż zawodnicy.

byłam przerażona widząc setkę kolesi gotowych do startu oraz setkę kobiet już młócących wodę umięśnionymi rękami i nogami. spojrzałam na tych ludzi i pomyślałam "o w chuj. nigdy w życiu. przenigdy nie wezmę udziału w czymś takim. sklekszę się przed startem w piankę i zejdę na zawał jeszcze sucha". trzy, dwa, jeden, ogień.



pierwszy etap z pływaniem miał niewiele wspólnego, albowiem polegał na okładaniu się po ryjach pięściami i kopaniu po tym, czym akurat ktoś ci wpłynął pod nogę. z cyklu sporty ekstremalne: kraul z cudzym kolanem w gardle. ojapierdolę. nawet jak się urodziłeś w wodzie, jak waldek, i jesteś trochę płaszczką, a trochę delfinem, no bo to jednak ssak, a trochę batyskafem, bo szybujesz sobie na różnych poziomach wody tak całkiem na luzaku, to to była miazga. ja to nawet w pewnym momencie w tym meksyku wypatrywałam u niego pod gaciami skrzeli, no bo było mu w sumie wszystko jedno czy oddycha tlenem z powietrza czy z wody. i jak ten człowiek - ryba wyszedł z jeziora nieżywy, choć tak mocno darliśmy mordy, że udawał, że nie, to pomyślałam, że nieważny wynik, niech on w ogóle przeżyje, bo mam jeszcze jakby parę pytań o sens życia albo kiedy mogę przyjechać na konie do niego.



"na rowerze odpocznie" skonkludowaliśmy idiotycznie, bo to nie była podróż składakiem do sklepu po browary, jak się skończą w środku imprezy, tylko dwadzieścia kilometrów w towarzystwie setki mężczyzn, którzy przed chwilą chcieli cię utopić ambicją w jeziorze. mimo to nadal darliśmy nasze piętnaście ryjów biegnąc do strefy zmian i trzymając się za ręce, chociaż te ręce drżały i były całkiem mokre, zupełnie jak moje oczy od samego pomyślenia, że mogłabym być tam w środku tej rzeźni. 

o dziwo nasze słowa okazały się prorocze. kapitańciu bowiem - niekopany w nic - ożył.



krzyczeliśmy sercami. wspieraliśmy takoż. oraz patrzyliśmy czyniąc obserwacje (to znaczy na pewno ja z ojcem jedynym). oraz biegliśmy do strefy zmian, żeby dalej drzeć paszcze. tudzież robić zdjęcia. jeszcze tylko bieg. tylko. po pływaniu, rowerze, to już naprawdę pikuś. bagatela. 



rozdygotana patrzyłam na umięśnione plecy, ramiona, łydki mężczyzn i kobiet. na ich wewnętrzne zwycięstwa. wdychałam szacunek do nich z każdym ich wydechem. tylu ludzi. silnych, wytrwałych, wytrzymałych, witalnych. żaden z nich przecież nie zdecydował się na to wczoraj na imieninach. "a wiesz co, helena, może ja jutro w triatlonie wezmę udział". "a pewnie, weź. a ja dołożę serniczka". bo to jest styl bycia. patrzyłam na dzielnych, niezależnie od wyniku, ludzi. na atletów psychicznych. na niewidomego mężczyznę, który startuje z żoną za rękę. na młodzież, która nie stoi za garażem i nie jara szlugów, tylko trenuje. na uśmiechy tych ludzi, na ich zmęczone, ale wygrane twarze. na sześćdziesięcioletniego waldka, który w swojej kategorii wygrał. wygrał!


i już wtedy wiedziałam, że ja też. 
że chcę to poczuć. 
że i ja zwyciężę. 
że i ja chcę przekroczyć tę granicę w głowie. 
że ja. 
ja. 
ja!

i mimo, że dopiero uczę się pływać oraz nie mam roweru, wierzę, że za rok zwyciężę ze sobą i swoimi lękami.

za rok od dziś będę miała dokładnie czterdzieści lat. i nie chcę myśleć co za mną, ale ile jeszcze przede mną. 

i za tę lekcję, za tę witalność, za tę radość życia, za to spojrzenie na świat, za tę siłę i za pokazanie, że zawsze można, za emocje na tym triatlonie, za refleksje, za wiarę w człowieka, ja ci, kapita(l)nie, dziękuję.

tak się żyje!


wszystkie zdjęcia zrobił mój niezwykle utalentowany nie tylko w tej dziedzinie mąż. dziękuję!

piątek, 14 lipca 2017

wakacje, dzieci z bullerbyn i jak uratowałam świat przed zagładą.

chciałabym wyjechać na wakacje. do włoch, chorwacji, bułgarii, turcji, tunezji, grecji, hiszpanii, łotewer. do słońca. jechanie bowiem z dziećmi nad bałtyk polega na tym, że wynajmujesz tanią kwaterę, bo nie o to chodzi, żeby wydać zylion monet na spanie, a potem siedzisz w norze przez tydzień, bo oczywiście pada. żresz więc gofry i "domowe jedzenie u macieja kuchnia polska tanio a dobrze" w otoczeniu dykty nasiąkniętej wilgocią, do której przez dziewięć miesięcy w roku nikt nawet nie zajrzy, no chyba że myszy i pająki, a te to nawet chętnie i to w ilościach hurtowych.

są optymiści, którzy biorą kostiumy kąpielowe nad polskie morze, ja raczej zawsze kurtkę i kalosze, bo wejście do wody oznacza darmową (nie licząc noclegów, jedzenia, pączków, cymbergaja, balonów z elsą i anną, żelków w kształcie minionków, kina piętnaście d, warkoczyków z plastiku, toksycznych tatuaży, wystaw z zakurzonych zabawek z jajek niespodzianek i co-roku-tych-samych-kabaretów) krioterapię. fajnie jest nad morzem. jedno popołudnie. i bez dzieci.

niestety nie pojadę. nawet nad polskie morze, mimo że zarzekałam się przez pół ostatniego roku, że musimy, że nie ma bata, że dzieci potrzebują wakacji i my też, że słońce to jest to i że z rękawa wytrzasnę pieniądze, ale wytrzasnę, a potem przychodzą drobnostki typu ogrodzenie, trawa, elewacja, żwirek, podjazd i tylko drgająca powieka oraz skacząca na skroni cieniutka fioletowa żyłka mówią, że miało być, kurwa, inaczej. 

co roku jeździmy większą grupą do rodziców przyjaciółki. do domu w głuszy nad jeziorem, gdzie jesteśmy tylko my, sarny, lisy, czaple, karpie, amury, a jak pojawi się kormoran, to dziadek krzysiu zaraz wybiega z pistoletem startowym i strzela, żeby go wypłoszyć, więc kormoranów raczej nie ma, dzieci zaś rozpierzchają się po okolicznych krzakach i piszczą trochę ze strachu, a trochę z emocji, i "a co to jest kormoran" oraz "dlaczego dziadek strzela", matki zaś rechoczą i o siódmej rano potrafią dla żartu delikatnie krzyknąć "kormoran", żeby tylko dzieciom pokazać dziadkową sztuczkę.

fot. małgorzata szapował

jest cudownie. dzieci zwąchały się w pierwsze dziesięć minut i poszły w świat. w kaloszach, w skarpetach, boso, na rowerach, z patykami, po drzewach, robią sobie bazy z krzeseł, poduszek i koców, mają tajemnice, sekrety, scysje, kłótnie i apetyt. na jedzenie i na picie. oraz na życie.


rodzice krzątają się po domu, ktoś zrobi obiad, ktoś poodkurza. ktoś pojedzie na zakupy, ktoś pójdzie na spacer z dziećmi, ktoś zabierze je do ogródka po ogórki, ktoś z nimi siedzi rano, ktoś rysuje, ktoś dmucha na zdarte kolana, ktoś tuli, ktoś komuś robi kanapkę, ktoś komuś nalewa picie. patrzę na to wszystko, robi mi się ciepło w środeczku i nasuwa mi się tylko jedna myśl: dzieci z bullerbyn.

kilka dni temu zostałam sobie sama z dzieciakami, bo dziadek pojechał naprawiać moje auto, a gosia z martą auto marty. babcia była w pracy, a reszta dorosłych jeszcze nie dojechała. obieram sobie wielki gar ziemniaków, dzieci grandzą w altanie. bosko. nagle słyszę pisk i okrzyki, ziemia drży od podskoków, w drzwiach tarasowych rusza się dziesięć górnych kończyn oraz pięć rozemocjonowanych dziecięcych buź i wszystkie krzyczą: krowa! mama, krowa! kjowa! ciocia, krowa! aaa! tam jest krowa! krowa! ciocia!!!


patrzę, faktycznie, jest krowa. chaos za oknem i dzikie przebieżki w stronę krowy, nerwowe powroty, bo co tu zrobić, krowa na podwórku po prostu gryzie trawę kręcąc mordą. - dobra – mówię - dzwonię do dziadka. dzieci w tym czasie jak z gorączką biegają to do krowy, to do okna, mamo, kjowa! mamo, druga! ciocia, następne idą!

ja dzwonię do dziadka, dziadek mnie nie słyszy, bo w głuszy z zasięgiem różnie, ale jakoś się dogadaliśmy, że ojezusmariakrowa, dzieci mają amok uczuciowy, takich emocji to żadne kino piętnaście d nad żadnym morzem nie zapewni. dziadek mówi, że przyjął, że dzwoni do właściciela, że ten je zaraz zabierze. ale to nie koniec naszego bullerbyn. bo oto dzieci rogorączkowane wdzierają się do domu i krzyczą: trzy krowy i cielak! w ogródku! wyjadają warzywa!!!

ponieważ jestem osobą, która boi się zaskrońca, pijawki, dżdżownicy, o kocie nie wspominając, a wszystko większe od wiewiórki przyprawia mnie o zawał (dlatego też uczę się jeździć konno), to dziarsko idę ogarnąć temat. nie powiem przecież dzieciom, że wy tam obserwujcie na dworze te mordercze krowy, a ja tu bezpieczna w domu przycupnę za kredensem, zawołajcie mnie jak się skończy.

wybrałam numer do dziadka krzysia i poszłam ratować świat, a na początek ogródek. - krzychu – mówię i idę do krów – one ci wyżerają ogródek. - co? - nie słyszy mnie krzychu. - one ci wyżerają ogródek. - mówię głośniej, jakby to miało poprawić dziury w zasięgu. - jeszcze raz powiedz – ja krzycha słyszę doskonale. - krowy ci wyżerają ogródek! - drę ryja niepotrzebnie, zbliżając się do złoczyńców. - co? - pyta dla odmiany krzychu. - nie słyszysz mnie, wiem, ale powiem to jeszcze raz: krowy ci wyżerają ogródek!!! - wrzeszczę i zaczynam podskakiwać w stronę krów nie mając bladego pojęcia jak się przegania takie w chuj wielkie zwierzęta. - słyszę cię doskonale – mówi krzychu. - zaraz przyjadę. gdzie są? - w buraczkach – mówię do krzycha, a do krów – buuuu!!! łeee!!! sio!!! - gdzie? - w buraczkach! bleee!!! sioo!!! - krzyczę na krowy i na krzycha w słuchawce, do tego podskakuję jakbym płoszyła przynajmniej lwa, tudzież kuguara, za mną zgraja dzieci skacze jak ja, tylko wyżej oraz wrzeszczy jak ja, tylko wyżej.

wszyscy skaczemy i drzemy ryje, trochę napierając na trzy krowy, którym ewidentnie smakują buraczki. krowy żując czerwone liście mają nas w pompie, ale odwracają na mnie łby i trochę odskakują w bok ciągle żując bez zrozumienia. też bym tak zrobiła, gdyby ktoś niespełna rozumu krzyczał na mnie przy obiedzie ble łu i sio. krzychu w słuchawce, tak jak krowy, ni chuja nie wie o co mi chodzi, zasięg jakoś w tym momencie nie zawodzi, tak więc słyszy moje nieartykułowane dźwięki oraz sapania i próbuje się ze mną porozumieć nie wiedząc czy krowy to mój jedyny problem. ponieważ zaczęłam zauważać, że moje sposoby działają, toteż jeszcze głośniej krzyczę i wskakuję w ogródek, co poskutkowało tym, że krowy zdeptały totalnie wszystko. ale uciekły. tryumf.


oto ja. spocona ze strachu, cały czas z telefonem przy uchu, zauważam dziadka krzysia za plecami, piątka dzieci z bullerbyn podskakuje wiwatując na mój temat, obiegają dziadka siedemnaście razy na sekundę, za chwilę obiegają również swoje mamy, tudzież ciocie, które przyjechały z miasta, opowiadają jedno przez drugie co tu ciocia z krowami zrobiła. ja, jak łiliam łoles, jak joanna dark, jak brus łilis w każdej z możliwych ról – wygrałam. dyszę, ale zwyciężyłam. śmierdzę, ale żyję. w podzięce od przyjaciółek dostaję prawie szacun i dużo rechotu oraz trochę żalu, że nie poczekałam na nie z przedstawieniem.

na obiad miała być botwinka, ale niestety nie wydarłam krowom z pysków. zdeptały za to kilogram cebuli, którą zjadamy z tym garem ziemniaków, co go obrałam. to są naprawdę polskie wakacje.


i w sumie w życiu nie zamieniłabym ich na olinkluziw nigdziebądź.

wtorek, 11 lipca 2017

wiwat życie oraz tata.

za dzieciaka byliśmy bandą. miałam dwóch kuzynów w tym samym wieku, co ja i mój brat. między młodszymi a starszymi były cztery lata różnicy, co bardzo szybko przestało mieć znaczenie. no chyba, że mój brat miał 15, a ja 11 i byłam zakochana dokładnie w każdym jego koledze i to jednocześnie, natomiast ja dla nich zawsze byłam dzieciakiem, gdyż zalążki cycków nie pojawiły mi się nawet, gdy byłam w ich wieku, a właściwie to nadal czekam.

kiedy mój brat i jego rówieśnik (michał i szymon) byli mali, mieli tak ze trzy lata, byli petardami nie do zatrzymania. jeden ciągnął drugiego i to zarówno w górę (na wielką kupę węgla), jak i w dół (kiedy zjeżdżali z tej kupy do piwnicy przez otwarte okno).

chłopakami opiekował się dziadek. dziadek wacek, największy poczciwina na świecie. wszystkimi dziećmi w rodzinie opiekował się zresztą dziadek. babcia pracowała, a dziadek ogarniał chatę. co rano mieliśmy cieplutkie bułeczki z dżemorem albo powidłami śliwkowymi, kakao lub herbatę, byliśmy zadbani, wygłaskani i szczęśliwi. na obiad modro kapusta, pyzy na lumpie ze sosem, ślepe ryby albo pyry z gzikiem. pyszka!

dziadek wacek, michał i szymon. zdjęcie zrobił syn tego w okularach, a ojciec tego z zębami na wierzchu.
zdjęcie zdjęcia zrobiłam ja, córka tego, który robił to zdjęcie.

i te dwa małe gnojki, kiedy zaczynały fikać, to właziły dziadkowi na głowę i na ambicję. dziadek jednak, mimo swojej poczciwości, był sprytkiem i szybko zorientował się, że jego dwaj pierwsi wnukowie tworzą naczynie połączone i wystarczy wyłapać jednego, żeby drugi prędzej czy później sam przylazł.

autor poprzedniego zdjęcia zwany także dziadkiem jasiem, natasza i zoja. zdjęcie zrobił zięć tego w środku i ojciec tych dwóch po bokach.

tak więc dziadek ganiał za nimi po hałdach węgla, po żwirze, nurał po krzakach, brodził w rzece, aż jednego złapał. wtedy chwytał go wpół pod pachę i niósł do domu, natomiast delikwent w tym czasie - nie oszukujmy się, darł ryja, kopał, wierzgał, gryzł i drapał, jak na trzylatka przystało. dziadek jednakże był twardy jak pięty babci i szedł uparcie do domu. wówczas, jak na gumce pojawiał się drugi gnojek i wrzeszczał: "puść go stary dziadu! puszczaj! zostaw!" i próbował pluć na duże odległości. bezskutecznie, bo tego nauczyliśmy się dopiero kilka lat później plując z balkonu na ludzi wracających z kościoła.

kiedy plułam na ludzi z balkonu, wyglądałam podobnie niewinnie.

byliśmy straszni. ale dziadek jak nas wyłapał, to wygłaskał, wymył, nakarmił i z powrotem puszczał luzem, jak zwierzątka. do następnego ekscesu. później zawsze myślałam: gdzie wtedy była moja mama? gdzie tata? dlaczego pozwalali nam na takie coś? jak to możliwe, że w domu ślęczałam nad zimnym, obsmarkanym obiadem do dziewiętnastej, a u dziadków nad tym samym obiadem słyszałam: nie chcesz, to nie jedz (i zawsze jadłam)? jak to możliwe, że w domu nie mogłam zeżreć przed kolacją ciastka, michy truskawek, kiszonej kapusty palcami ze słoika, lizaka, cuksa, wylizać wibowitu z worka, a u dziadków tak? 

miały karmić ryby, ale tak naprawdę jedzą ciastki.

teraz już to wszystko wiem. teraz odstawiam swoje dzieci do dziadka i znikam. donikąd. do lasu, do miasta, na pomost, do koleżanki. moje dzieci są wylatane, wybawione, umyte (albo i nie), nakarmione i wyluzowane. i ja też. 

a rajtuzy jeszcze białe. niebywałe.

powinnam zatem przymknąć swoje spaczone matczyne oko na to, że żarły ciastka zamiast duszonej marchewki (mniam) i maliny prosto z krzaka (z larwami pasożytów), że ganiały po dworze w samych skarpetach (tak, nie muszę ich dopierać ręcznie, mogę je wyrzucić), ubrania mają założone na odwrót i mają piękne zdolności, których ja już nigdy nie posiądę (nabijanie białych robaków na haczyk).

najpierw robak na haczyk, później ciasteczko. mniam.

tak naprawdę - dzięki, tato.
byłam w lesie i nad innym jeziorem.
samiutka.
w ciszy!

wiwat dziadkowie.
wiwat życie.
no i przede wszystkim:
wiwat ciastka!


wpis powstał przy współpracy z drgerard.eu, sprawdźcie, bo oni tam mają fajny konkurs - klik


piątek, 7 lipca 2017

gdyby tak.

gdyby tak
każdy miał swoją wyspę

a na niej siebie sprzed tysiąca lat

gdyby tak
każdy miał swoją miłość

a w niej pewność na kolejny świat

gdyby tak
każdy miał ciepłe ręce

a w nich bezpiecznie trzymał czyjąś twarz

gdyby tak
można się było uśmiechnąć

i patrzeć na siebie i trwać, trwać, trwać

gdyby tak
gdyby?
tak.



poniedziałek, 3 lipca 2017

ach, to ty.

piąta czterdzieści pięć. krótki krzyk zoi. wstaję niespokojna zobaczyć co się dzieje. nic. sen. ja nie mogę zasnąć. przewracam się. myślę. rzucam w swojej głowie. turlam. próbuję dospać, jestem matką, mam wieczny niedobór snu, którego nie da się zalać kawą, jerbą, guaraną, spidem z puszki. śpij - proszę siebie jak swoje córki - śpij jeszcze trochę.

budzę się trochę później, kiedy ojciec jedyny szepcze w ucho zoi "wszystkiego najlepszego kochana" i już wiem wszystko.

o piątej czterdzieści pięć cztery lata temu zoją szarpnęło w moim brzuchu. miałam zagrożoną ciążę, skróconą szyjkę macicy, założony pessar i plan, że urodzę natychmiast po zdjęciu krążka. termin na koniec czerwca, pessar zdjęty w maju, urodziłam jedenaście dni po terminie. jedenaście najdłuższych dni spędzonych w szpitalu. trzy razy wywoływano mi poród. chodziłam na spacery, po schodach, tam i z powrotem, w górę i w dół. po trzeciej próbie powiedziałam: nie. niech urodzi się wtedy, kiedy ona będzie gotowa, nie ja. to jej przejście, nie moje. moja cierpliwość, a raczej jej brak, jest niczym w porównaniu z tym, z czym mierzyć się będzie wkrótce ten człowiek.

bolało. bardzo bolało. skurcze miałam rzadko, ale bardzo bolesne. z nataszą krążyłam po podłodze na czworakach jak dzikie zwierzę. mościłam posłanie jak suka, deptałam trawę, jak sarna, nie dotknęłam łóżka przez siedemnaście godzin porodu. teraz położyłam się na łóżku, nie dałam rady cała. głowa zwisała mi z boku, nie mogłam otworzyć oczu. położna ocierała mi ślinę kapiącą z kącika ust, nie pozwoliłam przełożyć swojej głowy na miejsce. nie było wtedy dla niej miejsca. pomiędzy skurczami tak bardzo chciało mi się spać. śpij, mówiła renia, położna, mój kompetentny anioł. śpij jeszcze.

bez słowa to przykrywała mnie szpitalną kołdrą, to odkrywała, wycierała twarz, odgarniała włosy. wybudzałam się i szeptałam niemal bezgłośnie "reniu, pomóż". "jeszcze troszkę, madziulka. jeszcze, jeszcze. ja ci powiem kiedy". zoja traciła tętno w szczycie skurczu. ja traciłam świadomość po skurczu i zasypiałam. po kilku takich cyklach renia powiedziała "już wiem. ona jest owinięta pępowiną. jak masz skurcz, to ją ściska, a potem taka długa przerwa jest, żeby ona się zregenerowała. urodzimy ją, ja ci powiem kiedy. na razie czekamy. jesteście bezpieczne".

urodziłam zoję w środę. wtorek był dniem podawania chemii nataszy. poprzedniego dnia ojciec jedyny z nataszą jechali autem do warszawy i z powrotem na wlew. tysiąc kilometrów w aucie z dwulatką po chemioterapii. chciałam, żeby się wyspali. nagle odeszły mi wody i zoja zaczęła swoją podróż do nas. "o rany, madziulka, dzwoń po bartka, bo nie zdąży!". zapakował nataszę w piżamce do auta, przekazał śpiącą swojej mamie na ulicy i ruszył do nas.

"już nie mogę, ratunku, reniu" ledwie mówiłam. "ratunku. pomóż". płakałam i odpływałam. siódma rano. albo ósma. nie wiem. wiem tylko, że boli tak, że nie mogę nawet krzyknąć. nie mogę ruszyć niczym. zoja się rodzi, bartka nie ma, mnie już chyba też. cała znikam, zamieniam się w ból. nie mogę już płakać. nie wiem co robić. myślę "tnijcie, bo ja umrę", ale nie mówię tego. nagle wszystko ucicha. "madziulka, ona czeka na tatę" mówi z niedowierzaniem renia. ja rzucam cichutkie "zoja, nie rób mi tego, chodź". dziesięć minut ciszy. świat stoi. czas stoi. ja wiszę. wchodzi bartek. dostaję nadludzkiej siły, renia przesadza mnie na krzesełko. dwadzieścia minut, jedno "nie dam rady - dasz kurwa" i cztery bóle parte później tulimy zoję.

otwieram oczy szeroko, szeroko. po spaniu nie ma śladu. ona patrzy na mnie, jeszcze nie widzi. ale do tej miłości nie są nam potrzebne spojrzenia.

dzień później przyjeżdża natasza. spogląda na siostrę i niczym nie zdziwiona mówi: "ach, to ty".

zostajemy z tym już na zawsze.

wszystkiego najlepszego, córeczko. kocham cię bardzo i mam nadzieję, że kiedy spotkasz miłość swojego życia, kiedy zobaczy jaka jesteś dobra, radosna, pełna życia, piękna, mądra i silna, powie: "ach, to ty".