chciałabym wyjechać na wakacje. do
włoch, chorwacji, bułgarii, turcji, tunezji, grecji, hiszpanii,
łotewer. do słońca. jechanie bowiem z dziećmi nad bałtyk polega
na tym, że wynajmujesz tanią kwaterę, bo nie o to chodzi, żeby
wydać zylion monet na spanie, a potem siedzisz w norze przez
tydzień, bo oczywiście pada. żresz więc gofry i "domowe
jedzenie u macieja kuchnia polska tanio a dobrze" w otoczeniu
dykty nasiąkniętej wilgocią, do której przez dziewięć miesięcy
w roku nikt nawet nie zajrzy, no chyba że myszy i pająki, a te to
nawet chętnie i to w ilościach hurtowych.
są optymiści, którzy biorą kostiumy
kąpielowe nad polskie morze, ja raczej zawsze kurtkę i kalosze, bo
wejście do wody oznacza darmową (nie licząc noclegów, jedzenia,
pączków, cymbergaja, balonów z elsą i anną, żelków w kształcie
minionków, kina piętnaście d, warkoczyków z plastiku, toksycznych
tatuaży, wystaw z zakurzonych zabawek z jajek niespodzianek i
co-roku-tych-samych-kabaretów) krioterapię. fajnie jest nad morzem.
jedno popołudnie. i bez dzieci.
niestety nie pojadę. nawet nad polskie
morze, mimo że zarzekałam się przez pół ostatniego roku, że
musimy, że nie ma bata, że dzieci potrzebują wakacji i my też, że
słońce to jest to i że z rękawa wytrzasnę pieniądze, ale
wytrzasnę, a potem przychodzą drobnostki typu ogrodzenie, trawa,
elewacja, żwirek, podjazd i tylko drgająca powieka oraz skacząca
na skroni cieniutka fioletowa żyłka mówią, że miało być,
kurwa, inaczej.
co roku jeździmy większą grupą do
rodziców przyjaciółki. do domu w głuszy nad jeziorem, gdzie
jesteśmy tylko my, sarny, lisy, czaple, karpie, amury, a jak pojawi
się kormoran, to dziadek krzysiu zaraz wybiega z pistoletem
startowym i strzela, żeby go wypłoszyć, więc kormoranów raczej
nie ma, dzieci zaś rozpierzchają się po okolicznych krzakach i
piszczą trochę ze strachu, a trochę z emocji, i "a co to jest
kormoran" oraz "dlaczego dziadek strzela", matki zaś
rechoczą i o siódmej rano potrafią dla żartu delikatnie krzyknąć "kormoran", żeby tylko dzieciom pokazać dziadkową
sztuczkę.
fot. małgorzata szapował |
jest cudownie. dzieci zwąchały się w pierwsze dziesięć minut i poszły w świat. w kaloszach, w skarpetach, boso, na rowerach, z patykami, po drzewach, robią sobie bazy z krzeseł, poduszek i koców, mają tajemnice, sekrety, scysje, kłótnie i apetyt. na jedzenie i na picie. oraz na życie.
rodzice krzątają się po domu, ktoś
zrobi obiad, ktoś poodkurza. ktoś pojedzie na zakupy, ktoś pójdzie
na spacer z dziećmi, ktoś zabierze je do ogródka po ogórki, ktoś
z nimi siedzi rano, ktoś rysuje, ktoś dmucha na zdarte kolana, ktoś
tuli, ktoś komuś robi kanapkę, ktoś komuś nalewa picie. patrzę
na to wszystko, robi mi się ciepło w środeczku i nasuwa mi się
tylko jedna myśl: dzieci z bullerbyn.
kilka dni temu zostałam sobie sama z
dzieciakami, bo dziadek pojechał naprawiać moje auto, a gosia z
martą auto marty. babcia była w pracy, a reszta dorosłych jeszcze
nie dojechała. obieram sobie wielki gar ziemniaków, dzieci grandzą
w altanie. bosko. nagle słyszę pisk i okrzyki, ziemia drży od
podskoków, w drzwiach tarasowych rusza się dziesięć górnych
kończyn oraz pięć rozemocjonowanych dziecięcych buź i wszystkie
krzyczą: krowa! mama, krowa! kjowa! ciocia, krowa! aaa! tam jest
krowa! krowa! ciocia!!!
patrzę, faktycznie, jest krowa. chaos
za oknem i dzikie przebieżki w stronę krowy, nerwowe powroty, bo co
tu zrobić, krowa na podwórku po prostu gryzie trawę kręcąc
mordą. - dobra – mówię - dzwonię do dziadka. dzieci w tym
czasie jak z gorączką biegają to do krowy, to do okna, mamo,
kjowa! mamo, druga! ciocia, następne idą!
ja dzwonię do dziadka, dziadek mnie
nie słyszy, bo w głuszy z zasięgiem różnie, ale jakoś się
dogadaliśmy, że ojezusmariakrowa, dzieci mają amok uczuciowy,
takich emocji to żadne kino piętnaście d nad żadnym morzem nie
zapewni. dziadek mówi, że przyjął, że dzwoni do właściciela,
że ten je zaraz zabierze. ale to nie koniec naszego bullerbyn. bo
oto dzieci rogorączkowane wdzierają się do domu i krzyczą: trzy
krowy i cielak! w ogródku! wyjadają warzywa!!!
ponieważ jestem osobą, która boi się
zaskrońca, pijawki, dżdżownicy, o kocie nie wspominając, a
wszystko większe od wiewiórki przyprawia mnie o zawał (dlatego też
uczę się jeździć konno), to dziarsko idę ogarnąć temat. nie
powiem przecież dzieciom, że wy tam obserwujcie na dworze te
mordercze krowy, a ja tu bezpieczna w domu przycupnę za kredensem,
zawołajcie mnie jak się skończy.
wybrałam numer do dziadka krzysia i
poszłam ratować świat, a na początek ogródek. - krzychu –
mówię i idę do krów – one ci wyżerają ogródek. - co? - nie
słyszy mnie krzychu. - one ci wyżerają ogródek. - mówię
głośniej, jakby to miało poprawić dziury w zasięgu. - jeszcze
raz powiedz – ja krzycha słyszę doskonale. - krowy ci wyżerają
ogródek! - drę ryja niepotrzebnie, zbliżając się do złoczyńców.
- co? - pyta dla odmiany krzychu. - nie słyszysz mnie, wiem, ale
powiem to jeszcze raz: krowy ci wyżerają ogródek!!! - wrzeszczę i
zaczynam podskakiwać w stronę krów nie mając bladego pojęcia jak
się przegania takie w chuj wielkie zwierzęta. - słyszę cię
doskonale – mówi krzychu. - zaraz przyjadę. gdzie są? - w
buraczkach – mówię do krzycha, a do krów – buuuu!!! łeee!!!
sio!!! - gdzie? - w buraczkach! bleee!!! sioo!!! - krzyczę na krowy
i na krzycha w słuchawce, do tego podskakuję jakbym płoszyła
przynajmniej lwa, tudzież kuguara, za mną zgraja dzieci skacze jak
ja, tylko wyżej oraz wrzeszczy jak ja, tylko wyżej.
wszyscy skaczemy i drzemy ryje, trochę
napierając na trzy krowy, którym ewidentnie smakują buraczki.
krowy żując czerwone liście mają nas w pompie, ale odwracają na
mnie łby i trochę odskakują w bok ciągle żując bez zrozumienia.
też bym tak zrobiła, gdyby ktoś niespełna rozumu krzyczał na
mnie przy obiedzie ble łu i sio. krzychu w słuchawce, tak jak krowy, ni chuja nie wie o co mi chodzi, zasięg jakoś w tym momencie nie
zawodzi, tak więc słyszy moje nieartykułowane dźwięki oraz
sapania i próbuje się ze mną porozumieć nie wiedząc czy krowy to
mój jedyny problem. ponieważ zaczęłam zauważać, że moje
sposoby działają, toteż jeszcze głośniej krzyczę i wskakuję w
ogródek, co poskutkowało tym, że krowy zdeptały totalnie
wszystko. ale uciekły. tryumf.
oto ja. spocona ze strachu, cały czas
z telefonem przy uchu, zauważam dziadka krzysia za plecami, piątka
dzieci z bullerbyn podskakuje wiwatując na mój temat, obiegają
dziadka siedemnaście razy na sekundę, za chwilę obiegają również
swoje mamy, tudzież ciocie, które przyjechały z miasta, opowiadają
jedno przez drugie co tu ciocia z krowami zrobiła. ja, jak łiliam
łoles, jak joanna dark, jak brus łilis w każdej z możliwych ról
– wygrałam. dyszę, ale zwyciężyłam. śmierdzę, ale żyję. w
podzięce od przyjaciółek dostaję prawie szacun i dużo rechotu
oraz trochę żalu, że nie poczekałam na nie z przedstawieniem.
na obiad miała być botwinka, ale
niestety nie wydarłam krowom z pysków. zdeptały za to kilogram
cebuli, którą zjadamy z tym garem ziemniaków, co go obrałam. to
są naprawdę polskie wakacje.
i w sumie w życiu nie zamieniłabym ich na
olinkluziw nigdziebądź.
Bossssssssko 😁😁😁😁
OdpowiedzUsuńprawda?
Usuńryczę.... ze śmiechu, rozczulenia, żalu, że mnie tam nie było, zazdrości i uwielbienia!
OdpowiedzUsuńlove!
UsuńI teraz kurwa żałuję, że czytam to na Cyprze.
OdpowiedzUsuńhahaha zdechłam!
UsuńZ uwielbienie czytam
OdpowiedzUsuńPrzypominają mi się moje wakacje będąc dzieckiem. W poniedziałek rano sama zostałam mamą i mam nadzieję że takie wakacje jeden mogła dziecku zapewniać. Póki co trzymam kurczowo szwy żeby się nie rozeszły. Nie łatwo się śmiać po cesarke ;)
powodzenia! :)
UsuńBrawo za tak odważne i skuteczne przegonienie stada bo czasem jak krowa majestatycznie zasiądzie do rarytasów przy posiłku to wołami jej nie zaciągniesz z tamtąd .... chyba ze rząd dalej do następnych smakołyków ��
OdpowiedzUsuńwołami :)
Usuńwołami :)
UsuńA te krowy to tak luzem chodzily? Z reguly to sie krowy paluje.
OdpowiedzUsuńprzerwały ogrodzenie.
UsuńKiedy na RODos przy moim pięknym cud mniód malyna skalniaku wygrzewał się zaskroniec, byłam bliska zejścia śmiertelnego nagłego. Bo inne zejścia czy wyjścia były niemożliwe. Żeby dotrzeć do furtki, musiałabym przejść koło tego półtorametrowego (chyba) potwora, a w druga stronę był płot. A że ja nie z tych skocznych, co to płoty biorą jednym podskokiem od niechcenia, wbiłam się w niego plecami i z obłędem w oczach ale i z podziwem ogromnym obserwowałam, jak mój Potomek Starszy tłucze smoka długaśną listwą (żeby wąż nie miał zasięgu, bo a nuż by mu do trójkątnego łba przyszło, żeby się spiąć, podskoczyć i pożreć wroga). Potomek przerobił łeb potwora na naleśnik, po czym na wszelki wypadek jeszcze go rozsmarował po trawniku, zdewastował przy tym pół krzaka berberysu, bo listwa zasięg miała godziwy. Potem Potomkowa Kobieta obdarła trofeum ze skóry, bo plan był, żeby sprawdzić, czy się na grilla nada (plan nie wypalił, bo nie udało się w internecie, gdzie jest wszystko, znaleźć przepisu na marynatę do węża, a na węża bez marynaty nie było chętnych). A potem... to koszmar, ale potem ogon tego gada jeszcze próbował uciekać! Niewinne zwierzątko zostało zamordowane okrutnie, a ja patrzę na Potomka i jego Kobietę z bezgranicznym podziwem. Supermen wysiada. I Batman. I rycerze spod Grunwaldu.
OdpowiedzUsuńa przepłoszyć się tą listwą nie dało...? :(
UsuńTakiej uciechy mi było trzeba z poranka...:)) Wielcem obligowany:))
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
A ja tam lubię polskie morze. Co zaś do krów to polecam peeling ich językami. Cudownie liza ręce i maja takie piękne oczy...
OdpowiedzUsuńCudowności. Rechoczę.
OdpowiedzUsuńI przypomniało mi się, jak właściciel wielkiej tutejszej farmy z różnymi mniej lub bardziej niespotykanymi gatunkami zwierząt, co to się na nią z dzieciakami jeździ, opowiadał, prowadząc nas przez gęsto krowimi plackami usiane pastwisko dla jakichś wyjątkowo kudłatych i kosmatych krów skądśtam, że takie panie do niego przyjeżdżają co jakiś czas i idą przez to pastwisko boso, gdyż one w pełni korzystają z uroków wsi i natury :D
Olinkluziw hotelowy - brrrrr! Never ever.
OdpowiedzUsuńKrowa inklusiw jest o niebo lepsze. A wlasciwie to wszystko jedno gdzie, jesli ludzie odpowiedni :)
Nie rozumiem tylko narzekania na polskie morze. Jakby to była jego wina, tego morza, że pogoda jest słaba albo, co gorsza, polaków cebulaków, którzy tam przyjeżdżają i ją psują. Poza tym mam dobre doświadczenia z noclegami. A jak już jadę nad Bałtyk, to faktycznie nie biorę kostiumu kąpielowego, ale nie przeszkadza mi nawet deszcz, bo jadę po prostu pogapić się na to morze. To mi sprawia przyjemność. Dlatego nie rozumiem, jak można na to narzekać, skoro jest to bardzo przewidywalne.
OdpowiedzUsuń