niedziela, 28 grudnia 2014

kevin sam w głowie.

kolejne święta za mną. za nami. tak się boję tych cholernych świąt, tak nie lubię. tak przeżywam. nie lubię życzeń, opłatków, kilkudniowego stania przy garach, obżarstwa, lenistwa (chociaż lenistwo samo w sobie akurat bardzo lubię). idea świąt, a zwłaszcza ich wątpliwa, jak dla mnie, magia jest mi zupełnie obca.

chciałabym na ten czas wyjechać gdzieś far, far away. jednak nie jest mi to dane. po pierwsze z powodu, że mam córkę, której jeśli coś się stanie, muszę natychmiast dostarczyć ją do szpitala, po drugie, bo miętka jestem dziewczyna i myślę, że jak to tak, co na to rodzina i tak dalej. co roku obiecuję sobie, że teraz to już będzie cudownie, nie rozpłaczę się, będę szczęśliwa wyć z panem wodeckim kolędy, ba, będę taka szczęśliwa, że nawet z panią jopek powyję, choć wiadomo, że wyje ona w rejestrach przez matkę jedyną nieosiągalnych. no ale delfiny słyszą i się cieszą.

ja mniej.

nie, że nie słyszę. słyszę i się nie cieszę. choć akurat w tym roku nie udało mi się usłyszeć. i to było dobre.

magia świąt sprowadziła się do gorączki (tylko z racji terminu nazwanej przedświąteczną), sraczki (wcale nie metaforycznej) i wymiotów (to również nie jest przenośnia). ROTAwirus. nie rzucim ziemi. niczego nie rzucim, bo leżym i zdycham, wszyscy czworo, z tym, że matka już swoje odchorowała w szpitalu (gdyby ktoś się ciekawił czy matka w szpitalu dostała coś na rotawirus, to tak - izolatkę), toteż jest jej na tyle lepiej, że wyciera pyszczki reszcie bandy, tuli większe, myje mniejsze ciałka, a to całkiem największe głaszcze, prosi o pomoc, pomoc nadchodzi, a za pomocą nadchodzi fizjologiczne tsunami.

mimo tego pojechaliśmy. poczuliśmy się lepiej i pojechaliśmy. na święta. do rodziny.

nie poczułam ani grama łzy próbującej dotoczyć się do kącika oka w trakcie życzeń, nie uciekłam w zakątek przy opłatku. nie usłyszałam w tym roku żadnej kolędy. nie wmuszałam w dzieci żarcia. zjadły suchy chleb i po dwie łyżeczki mascarpone. zjadły za to pierniki, które ostatkiem sił upiekłam w przeddzień wigilii. tak w razie ducha świąt, gdybyśmy jednak nie pojechali. zjedlibyśmy mielone z ziemniakami i pierniki. 

i co? i jest mi lepiej. ja naprawdę nie lubię świąt. lubię się spotkać z rodziną, ale im mniej jest 'bożonarodzeniowo', tym lepiej.

rozpłakałam się zaś wczoraj, kiedy uświadomiłam sobie, że nigdy nie spędziłam świąt z mamą. i to jest mój kevin, który wraca co roku.

niedziela, 14 grudnia 2014

młodociany dorociński.

jak zaczęłam robić to, co robię, byłam tak drewniana, jakby wystrugał mnie sam dżepetto, ale jakbym była chwilę przed pinokiem, jakby zupełnie nie włożył we mnie serca. nie wiem, jak to się stało, że z czasem zaczęto mnie brać do najtrudniejszych zadań aktorskich. nie chciałam. nie planowałam. nie ćwiczyłam przed lustrem i nie wiem, skąd u mnie taka determinacja.

część rzeczy robię, bo robię i potem nagle zaskakuję się sama finałem pewnych działań. już chyba o tym kiedyś pisałam. zaskoczona byłam, kiedy zdjęto mi aparat na uzębieniu, że pod żelastwem jest ładny zgryz, zadziwiłam sama siebie na porodówce dwa razy. konsekwencje pewnych poczynań tak potrafią mnie zaskoczyć, że nawet nie zauważam czasami, że to konsekwencje. wydaje mi się, że zdarzenia rzucają się na mnie ze schodów, spadają z dachów i wyskakują z pudełek.

czasem myślę kim będą moje dzieci. to oczywiste. poszukuję w nich talentów, jakby nie mogły być nieutalentowane. chciałabym, by były przebojowe, jakby nie mogły być myszowate. chciałabym, żeby sobie radziły po prostu. moje wyobrażenie kogoś, kto sobie poradzi jest takie, że chcę by były silne, zdecydowane i odważne. a potem patrzę na nie z krawędzi piaskownicy, na której stoję niczym dżek sparoł i już rzucam się, by odebrać obcemu dziecku zabawkę, którą zabrało mojemu dziecku, kiedy moje dziecko mówi 'a, niech się pobawi' i myślę sobie, że może będzie janiną ochojską. patrzę na o wiele bardziej równe obrazki rówieśników i już, już mam ochotę chwycić kredkę i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć tego lwa, kiedy słyszę, że te kółeczka to są tęczówki i że pewnie są żółte, jak to u lwów w serengeti. już, już podnoszę głos na malca, który jedną nogą lawiruje na krawędzi krzesła i nie udaje mi się go złapać. i mam przestrach w oczach, ale słyszę z siedemnastomiesięcznej buzi, spod stołu jedno słowo: 'okiej'. 

i po kilku takich zdarzeniach nachodzi mnie refleksja, że ja jednak nie wiem kim będą. 

i że moje 'chcę' jest tak samo słuszne jak wówczas, gdy jedenaście dni przenosiłam zojkę i każdego ranka budziłam się na porodówce, że chcę dzisiaj. ja sobie mogę chcieć. a bardziej to żebym chciała się skupić na obserwacji i wspieraniu ich nawet w głupkowatych przedsięwzięciach, w których nie będę widziała celu, sensu, ani tym bardziej zarobku. to ich. ja je tylko popycham, albo ciągnę w którąś stronę. albo przestawiam umysłowy semafor. albo nie wydaję zgody na lądowanie. halo, wieża.

i tak zrobią co chcą, wszak to moje dzieci.

spotkałam niedawno chłopca w kiosku. chłopca, który miał deskorolkę, zeza i któremu upadł pieniądz. i chłopiec tego pieniądza szukał. mozolnie, długo, grzebiąc dłońmi pod ostrymi kantami lady, na której wyłożone są wafelki. 'okiej', trybem młodszej pomyślałam, 'okiej, zgubił, to szuka'. a potem pojechałam na stację benzynową i widzę tego samego chłopca. 

rozgląda się po stacji, jak mniemam (ja zezowatych nie umiem rozpykać), po czym upuszcza pieniądz pod kaso-ladą, na której, jak w kiosku, wyłożone są słodycze, słychać brzęk uderzenia monety o podłogę, słychać jego, 'ojej, upadło mi' i widzę, jak daje nura pod ladę. a tam skarby. grosze. złotówki. bilety do myjni. paragony. upadłe słodycze. sukcesywnie nura pod ladą na całej szerokości stacji.

o ty sprytku, myślę.

jak ty w wieku - góra - dziesięciu lat tak kombinujesz, to ja ci wróżę karierę.
tylko nie wiem, na jaką scenę trafisz.
czegokolwiek nie wybierzesz, będzie najlepsze dla ciebie, ale ja bym sobie życzyła, żeby było dobre też dla mnie, bo kto wie, czy za jakie osiem lat nie zauroczysz którejś z moich panien.