wtorek, 15 listopada 2016

najlepszy prezent ever.

wczoraj byłam z nataszą u laryngologa. w innym mieście. niedaleko, ale wyprawa. w pierwszych dziesięciu minutach w samochodzie stałam się głównym celem ataku pod tytułem "jak to nie masz żadnej przekąski, przecież przed chwilą jadłam śniadanie i za chwilę będę głodna, ani sernika nie masz, nic, naprawdę nic?". wiem, że jeszcze ze dwa lata i komunikat ów zakończy zdanie: "co z ciebie za matka" i gdyby tylko nie była ze mną, dodałaby: "jadę do swojej matki". 

na szczęście zaraz się uspokoiła, jak tylko uświadomiła sobie, że obok gabinetu jest cukiernia, do której po badaniu wstępujemy. to dobrze o niej świadczy, albowiem noc należała do gatunku niezbyt przespanych, do czego akurat powinnam już przywyknąć, jednak mój organizm cały czas się broni.

szczyt naiwności, kłaść się z nadzieją, że się w nocy nie wstanie. niemożliwe. natasza pije i sika, tak ma i tak prawdopodobnie będzie miała, wstaje w półśnie, gada po jaszczurczemu i dokonuje dziwnych czynności, raz siedzi na poręczy i każe mi przynieść drzewko, innym razem próbuje się napić z maskotki i ssie pluszowe ucho/nos czy cotamchwyci. wody na zapas nie mogę jej nalać, bo za pierwszym razem pociśnie całą, zbudzi się na siku jeszcze szybciej, a i tak na drugi raz jej zabraknie.

zoja z kolei budzi się z tak przeraźliwym okrzykiem "mama!", że wstają i idą do drugiego pokoju także te kobiety w bloku, które nie mają dzieci, ani drugiego pokoju. kiedy biegnę na zdrętwiałych nogach przekonana, że głowa utknęła jej w szczebelkach, zacisnęła sobie kawałek jakiejś gumki na łydce, będzie wymiotować, albo właśnie posikała łóżko, mówi jakieś banały w stylu: "moja sówka oliwia miała dzisiaj imieniny", czy "jutjo natasza mnie nadepnęła na jęce" lub "gdzie ja mam jelita", po czym odwraca się i zasypia. próbowałam nie biec do takich incydentów, przez sen znalazłam w sobie nawet zgodę na unieruchomioną w szczebelkach głowę, niedokrwienie łydki i takie tam, ale zoja krzyczy tak długo, aż nie przyjdę, do babci i taty mówiąc "mamę wołałam, od ciebie nic nie chcę". 

przychodzę, ponieważ żal mi ojca jedynego, teściowej jedynej, nataszy, siebie samej i wszystkich tych ludzi z wieżowca, którzy coraz ciszej odpowiadają "dzień dobry" moim dzieciom.

lubię sobie pobyć oddzielnie z córkami, okazuje się wtedy, ze każda z nich jest inna, niż w towarzystwie tej drugiej, że jak nie ma kogo szarpać, to jest całkiem cicho, że jak nie ma cię kto całować z rozbiegu, to się nie przewracasz i nie obijasz sobie poszczególnych części ciała i że jak nie ma tej drugiej, to nie trzeba mówić coraz głośniej, żeby matka cię usłyszała, nie ma z kim się kłócić jakich piosenek słuchamy i co czytamy. raj.

i tak sobie z nataszą jedziemy i gadamy. żal jakiś się w niej zbiera, czuję to.
- nie jestem księżniczką. - mówi mi.
- możesz być. - odpowiadam.
- jak? nie mam sukni, pałacu, klejnotów.
- dla mnie nasz dom to pałac, w każdej sukni ci pięknie, a klejnoty sama robisz najcudowniejsze.
- e, to nie tak. - szuka.
- dokładnie tak. - nie pozwalam jej pogrążyć się w niebyciu księżniczką. - księżniczką się jest w głowie i sercu. jeśli dobrze żyjesz, zachowujesz się jak księżniczka, traktujesz siebie jak księżniczkę, nosisz głowę wysoko, a piękno masz w sobie, to jesteś księżniczką.
- tak? - słyszę nadzieję.
- tak.
- to w takim razie ty jesteś królową.

szach - mat. ja? królową? ja? ja? ja jestem tylko... mamą księżniczek. dostałam róży na lico jak podlotek. kto tu kogo ratuje i przed czym, myślę wciągając wodniste gile, nim wydobędę chusteczkę. już miałam wyprostować się, żeby mi korona na oczy nie spadła, kiedy moja osobista księżniczka zapytała:
- czy mikołaj spełnia marzenia?
- tak. - mówię nastawiając ucho, bo grudzień niebawem, gotowa na gadąjacą barbie, naturalnych rozmiarów pluszowego kucyka, nawet na grę w podkładanie poduszki pierdziuszki, by puszczać sztuczne bąki (jakbyśmy swoich nie mieli).
- to ja chcę harfę.

kurwa mać. za jakie grzechy? czy naprawdę byłam aż tak niegrzeczna? chyba czas jej powiedzieć, że mikołaj nie istnieje, prezenty robią rodzice, a budżet mają ograniczony oraz że malowanki też są przecież spoko. że najważniejsze nie są prezenty, ale to, żebyśmy byli blisko i jakoś ją tulić płaczącą bez harfy przez cały ten tydzień rozmazując łzami i smarkami akwarelowe kredki na świątecznych malowankach. 

oczyma wyobraźni już widziałam siebie taszczącą harfę na jakiś koncert, zapoconą jak świnia, zgarbioną, dyszącą, próbującą najpierw wepchnąć, a potem wypchnąć harfę z kombiaka nie klnąc przy tym i nie raniąc się dotkliwie, bo przecież kultura wyższa. 

już widziałam, jak odziana w roboczy strój bhp i kalosze, na kocu ślizgam z domu ten zajebiście wielki kloc, doślizguję do bagażnika, nie daję rady go wciągnąć, ślizgam z powrotem do domu, przyciągam taczki, na nie kładę harfę, próbuję utrzymać równowagę, nie udaje mi się, robię więc taczką rysę na tej w chuj wielkiej szybie, co ją mamy w domu i krzesząc z siebie ostatki sił, nadludzkie jakieś zasoby, wrzucam ją do auta i tylko trochę nie trafiam, odrywam więc resztę tapicerki z bagażnika, bo co mi będzie tak powiewać.

wszystko to okomentowane piskliwymi głosikami i dźwięcznym śmiechem moich córek ubranych w tiulowe sukieneczki i czyściusieńkie białe rajstopki, które tarłam w rękach po zabawie w błocie cały poprzedni wieczór. jeszcze tylko je wsadzić w foteliki i już możemy jechać na świąteczny koncert kolęd i pastorałek do osiedlowej świetlicy, tam już tylko wypakować harfę, oczywiście bez niczyjej pomocy, bo jestem spóźniona i wszyscy są już w środku. 

dobrze ubrane i pachnące matki dzieci, które grają na fletach poprzecznych, sykają na mnie ze złością, kiedy po ciemku próbuję nie stratować publiczności, a jeszcze dyszę "przepraszam" zmierzając ku scenie. tam dziecko moje plumka jednym palcem dwa wersy "cicha noc, święta noc", bo tyle jak na razie umie. koniec. brawa. harfę porzucam, chyba, że ktoś mi ją każe zabrać, to porzucam rodzinę i całe swoje dotychczasowe życie i truchtam zdecydowanym krokiem ku szpitalowi psychiatrycznemu.

harfa. tak. www.allegro.pl szukaj: harfa. jasne. przed oczami stanęły mi wszystkie prezenty porzucone kwadrans po otrzymaniu. i w tym towarzystwie harfa nijak nie chciała się zmieścić. trudno, jakoś zniesie ten potężny cios, ale niech sobie harfę wybije z głowy.

- kocham cię, mamo królowo.

a chuj. niech będzie harfa. ostatecznie, jak ją się położy poziomo na dwóch krzesłach, to zajebiście dużo prania można tam powiesić.

czwartek, 10 listopada 2016

hu hu ha.

wciąż mieszkamy u mamusi. u teściówki jedynej. dom już jest tak blisko, że im bliżej, tym dalej. jesteśmy jak maratończyk przed metą, ostatkiem sił ciągniemy do końca skupieni już nie na wyniku, ale na tym, by się zwyczajnie nie wyjebać na końcu.

jest podłoga, na której chętnie położylibyśmy się, bo jest ciepła i z tej odległości nie mamy wątpliwości czy te panele są zielone, czy jednak nie. z tej odległości jednak widać niedoskonałości pracy płytkarza, więc turlalibyśmy się najchętniej zwracając lub nie, uwagę na nasze nowe tu i ówdzie.

nie możemy zaś się turlać, bo biegamy na krótkie dystanse. ojciec jedyny do pracy, na budowę, do domu, do hurtowni budowlanych, do geodety, do pracy, do elektryka, do hydraulika, do domu, na zupę, do bankomatu i do bankomatu. ja biegałabym do przedszkola i z powrotem, gdyby nie fakt, że biegam do apteki i z powrotem, po termometr i po lekarstwa, po chusteczki, po syrop, po herbatkę, po suchą pościel. a potem dopiero do przedszkola i z powrotem.

dodatkowo teściówka niemalże unieruchomiona po zabiegu. dramat.

a tu ulubiona pora roku. najulubieńsza. to pora roku, w związku z którą trzeba przewieźć kartony swetrów, kurtek i butów od mojego ojca. to pora roku, w której zerkam nieśmiało czy nataszkę już cisną te drogie kozaczki, a jeśli tak, to czy zojci nie spadają z nóżki. to pora, w której zerkam nieśmiało czy rękawy swetrów wystających spod kurtki już wyglądają wieśniacko, czy można udawać, że to taka stylówa, skoro sama zamotana w obrus na szyi udaję, że o to własnie chodziło, a nie, że nie ten karton od ojca przywiozłam.

to czas, w którym dokupuje się rzeczy, a mieszkanie teściówki nadal nie urosło. czasami, kiedy stoję objuczona pod drzwiami, najchętniej zadzwoniłabym do sąsiadki, żeby mnie docisnęła nogą obutą w kapeć i zamknęła drzwi przekręcając klucz w zamku. 

mam wrażenie, że to wszystko pierdolnie. wybuchnie. 

że szyby już są wypukłe, że ten blok eksploduje wraz z trzema kombinezonami, z których wyrosły moje dzieci, a przecież mam je sprzedać, żeby kupić dobre, więc niech leżą. jezusmaria gdzie one leżą? 

rozpierdoli po osiedlu moje hawajaniasy, kroksy z lidla, płócienne sukienki, wszystkie dwie, spódnice, które być może jeszcze założę, zylion pluszaków, kawałki świętych karteczek zaklejonych świętymi kółeczkami i mnóstwem glutów z kleju, równie świętymi kawałkami wstążek, piór, bandaży, rozpirzonych żołędzi, książek, kredek, gazetek reklamowych z netto i ofert na drzwi zewnętrzne, kawałków cegły klinkierowej elewacyjnej w ilości sztuk siedem niby identycznych a każda inna, zawiniętych w gazety, ręczników, które jeszcze całkiem się nie popruły, chust, które może kiedyś założę, rajstop zaciągniętych tylko na kostkach, które do kozaków jeszcze się nadadzą, o boże czemu wyrzuciłam kozaki.

łinter is komin'. uwielbiam czas, w którym muszę pamiętać o tym, żeby założyć podkoszulek pod podkoszulek z merynosa, bo mnie gryzie, ale w dwóch podkoszulkach będzie mi gorąco, ale kurtki jeszcze nie mam tej zimowej, to może faktycznie tego merynosa, albo bluzę. z tym, że nie mam bluzy. icoteraz.

to czas, w którym moje życie ogranicza się do rozterek czy założyć dzieciom rajstopy i kto im je zdejmie jak już pójdą do przedszkola, czas, w którym myślę intensywnie która czapka będzie dla nich odpowiednia, czas, w którym w panice zakładam dziecku dwie pary skarpet do adidasów, bo kozaki jeszcze nie przyszły. 

czas, w którym stoję zapocona w kurtce i czapce z kurwa wełny, nie dziwiąc się więcej dlaczego elizka oddała taką fajną czapkę, bo kurwa gryzie tak, że musiałabym zakładać czapkę pod czapkę i pewnie tak bym robiła, gdybym tylko wiedziała, gdzie jest moja czapka ta nie od elizki, więc stoję, a gdzie, chuja tam stoję, próbuję wyłapać dzikie zwierzęta przebrane za moje dzieci, które obleczone jednak w rajtuzy i dresy postanawiają się bawić w ucieczki, a kiedy już je wyłapię, ubiorę do końca i zagonię do drzwi, to oznajmiają mi, że chcą siku. oczywiście jednocześnie. a czemu ona pierwsza, przecież ja jestem pierwszą córeczką.

to mój ulubiony czas, w którym opatulona z dziećmi dobiegam do auta już spóźniona i zgrabiałymi ręcyma próbuję usadzić je w fotelikach w kurtkach myśląc, że tak nie wolno, ale nigdy, przenigdy w życiu nie stałabym na parkingu strzeżonym czekając, aż auto się nagrzeje, a dzieci na całe półtorej minuty rozbiorę, by potem je ubrać i żwawo pognać do przedszkola. przecież w ogóle na wszystko mam półtorej minuty.

to czas, w którym dwie puchate kulki próbuję zmieścić w fotelikach, z których się wydłubują, bo muszą, powtarzam, muszą i to natychmiast sięgnąć po coś, czego z fotelika nie dosięgną. i czy jest to mikrogrzebień do wyrywania włosów podróbie kucyka tłajlajt sparkl, czy kawałek pianki poliuretanowej niskoprężnej z budowy, czy papier po nielegalnie zeżartym przeze mnie cukierku, czy chusteczka nie do końca zasmarkana i może jeszcze się da wyprostować, a poza tym jest krzywo poskładana, nie ważne, ja dostaję pierdolca. wewnętrznego. wpadam w furię. 

w myślach eksploduję, jak wieżowiec, z którego przed chwilą w tych samych myślach wyleciał nasz dobytek. gotuję się, piszczę, zalewam się wrzątkiem i co? nadal muszę przypiąć dzieci.

japierdolę. zapocona już drugi raz w ciągu kilku minut wsiadam do auta, półtorej minuty mówię na zmianę: nie wiem gdzie są wasze płyty, tak to jest muzyka klasyczna, nie, nie wiem co to za instrument, który masz na myśli i nie gadajcie naraz, bo nie rozumiem żadnej z was. oraz nie kłóćcie się która pierwsza mówi.

wychodząc dziś na próbę zaczęłam przeczesywać mieszkanie mamy w poszukiwaniu swojej kurtki zimowej. znalazłam. muszę ją nosić, bo już nie dam rady jej wcisnąć do szafy. kupiłam ją pod koniec zeszłej zimy. jako jedyna spośród kurtek, jakie znalazłam, nie miała tego futra naokoło kaptura, dokładnie tego, co udaje eskimoskie i dokładnie tego, które jest zbędne w naszym klimacie i dokładnie tego, które wchodzi do ryja przy mikrowietrze, chwyta się pomadki ochronnej, i którego nie da się wypluć, mimo usilnych pocharkiwań i odruchu wymiotnego, bo jest kurwa przyszyte. no więc właśnie tę kurtkę zakładam. 

chciałam być porządna w zeszłym sezonie, wobec tego uprałam ją i schowałam. ponieważ suszyłam ją przewieszoną przez sznurek, puch trochę się przemieścił i prawdopodobnie przez najbliższą zimę będzie mi zajebiście zimno w kręgosłup, za to zajebiście ciepło w nadgarstki.

nie warto być porządnym.
i jak to dobrze, że cały czas gdzieś biegnę.