środa, 26 lutego 2014

nie wiedziałam.

dokładnie trzy lata temu moją twarz okrasił grymas, który trudno byłoby opisać najpiękniejszym, ale poprzedził on najpiękniejsze wydarzenie w moim życiu. grymas wywołany był wydaniem na świat mojej pierwszej córki, mojego serca, oczka w głowie, oraz siedemnastoma godzinami skurczów co trzy minuty, czterema bólami partymi, krwotokiem, pęknieciem żył w obu oczach i zamienieniem się z gówniary udającej dorosłą w dorosłą, przejętą, troskliwą, ale jednak wciąż pozostającą sobą, kobietę. bolało. pewnie, że bolało. mówienie banałów w stylu "musi boleć" jest daleko poza mną, mówienie oczywistości jest dla mnie marnacją czasu, tlenu, świadomości i głowy odbiorcy.
nie wiedziałam, jak będzie. nie wiedziałam, że zakocham się bez pamięci. nie wiedziałam, że z uśmiechem będę tracić przytomność ze zmęczenia, że z bólem cycków będę z szacunkiem dla tego małego człowieka przystawiać go do piersi. że z bólem duszy będę patrzeć na jej pobudkę każdego dnia zyskując co rano jeszcze większą świadomość, że kiedyś mnie opuści i by była z tym szczęśliwa, bo mnie to również uszczęśliwi. nie wiedziałam, że zabierze mi beztroskę na zawsze, że jej nieobecność pokaże mi czym jest prawdziwa tęsknota, że będę z nią jeździć do wielkiego szpitala, walczyć o życie, o uśmiech, o spokój, o brak bólu, o komfort, a to wszystko w swojej własnej niewygodzie, strachu, smutku, ale przede wszystkim nadziei. nie wiedziałam, że można tak kochać, choć od czasu jak pokochałam męża, wydawało mi się, że bardziej nie można. można. nie wiedziałam, że każdego dnia można kochać jeszcze bardziej. nie wiedziałam, że nic nie będzie ważniejsze niż dzieci. minęły trzy lata, odkąd przewartościowałam swoje życie, bez żalu, z wdzięcznością dla ciałka, które przyszło. dla uśmiechu, czarnych, wielkich oczu, drobności, kościstości, małych, wąskich, ruchliwych stópek, poczucia humoru, głośnej miłości, spodni spadających ze zbyt chudej dupki, z siku i pić kilka razy w środku nocy. ciałka z "nie!", z "tak!", z "nie chcę!", z "chcę!". nie wiedziałam. gdybym wiedziała, zrobiłabym to o wiele szybciej. ale czy wtedy byłabym sobą teraz? czy natasza byłaby tą nataszą?
gdyby, gdyby, gdyby. nic po 'gdyby' nie ma sensu. nie istnieje. zmarnowane słowa.

mamo, co cię tak śmieszy?
a, bo wujek nie mógł przez telefon zrozumieć słowa "zjezdżalnia", mówił: co? zuzanna?
mnie też to śmieszy. ale na niektórych wsiach nie ma w ogóle zwierząt.

szach – mat. jak zwykle, córeczko.

życzę ci, byś przeżyła swoje życie z takim impetem, z jakim przyszłaś na świat. by twoje działania wywoływały w otoczeniu takie emocje, jak teraz we mnie. byś nigdy nie straciła swojej kreatywności, nigdy nie robiła tego, czego ktoś oczekuje, byś nadal kochała czytać książki, byś robiła to, co cię spełnia, byś zaskakiwała świat tak, jak mnie każdego dnia. byś żyła w zachwycie. a wszystko tylko pod warunkiem, że właśnie tego będziesz chciała. kochaj i bądź kochana. w zdrowiu.

dziękuję, że mnie stworzyłaś. kocham cię. mama.

niedziela, 23 lutego 2014

reaguję.

lubię piwo. im większa goryczka, tym bardziej lubię. jak szczypie w język, w gardło, jak jest niewygodnie smaczne lubię. upicie się piwem gwarantuje ból głowy oraz często idiotyczne przyrzeczenia w stylu "nigdy więcej". lubię stać na imprezie, trzymać duże piwo, które pije się długo, które wystarcza na kilka dobrych chwil, które się sączy zimne i gazowane, które jest gwarantem pogaduch, zagaduch, żartów rzucanych mimochodem, zwierzeń, spontanicznych uścisków z kimś dawno niewidzianym. moja przyjaciółka powiedziała kiedyś, że gdyby jogurt smakował, jak piwo, to ona by się zdrowo odżywiała. mogę się rozpisywać o smaczności piwa. mogę snuć opowieść o całej otoczce, jaką ze sobą najczęściej niesie, o okolicznościach i tak dalej. nie znaczy to, że za piwem tęsknię, bo bardziej, niż piwo lubię swoje dzieci. tak więc piwa nie piłam już dobrych kilka lat nie licząc przerwy między nataszą a zoją, kiedy to po jednorazowym wyskoku na piwo okazało się, że znów jestem w ciąży, a inna moja przyjaciółka oświadczyła się łonie, a ten przyjął oświadczyny, nic z tego jednak nie wyszło, choć pierścionek wzion.
święta nie jestem, nie byłam i zapewne nigdy nie będę, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi, jak śpiewał klasyk to, co inny klasyk napisał. 
poszłam niedawno do knajpy. zaprzyjaźnionej. na herbatę. też się da pogadać, uścisnąć z kimś dawno niewidzianym, pożartować. mniej odważnie i znacznie ciszej oraz w okolicach południa. ale da się.
więc dokonuję tych czynów niezwykłych, aż tu nagle. wchodzi pani. z drugą panią. pierwsza pani, o tym mi wiadomo, jest ze zjednoczonych stanów ameryki północnej. wydała się za mąż za jegomościa z polskiego miasta niewielkiego, stąd też powszechnie wiadomo, że pani jest zza oceanu. nigdy z panią nie rozmawiałam. nie zamierzałam i tym razem, jednak pani z koleżanką zamówiła i zaczęła spożywać wino i  nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie okazały brzuch zaawansowanej ciąży pani z ameryki. stan wskazujący na współżycie. zawrzałam.
jak już wspomniałam, święta nie jestem, opinię na swój temat sprzed akapitu podtrzymuję. napiłam się alkoholu w ciąży. nieświadomie. wszak dzieci miałam nie mieć móc, a wesele ma się raz. przynajmniej ja więcej nie planuję. ale kiedy w okolicach czwartku po weselnej sobocie nadal było mi niedobrze, stwierdziłam, że kac nie może trwać tak długo. zrobiłam test, natasza była w toku. było mi źle. i mam tu na myśli nie tylko mdłości nie tyle poranne, co całodobowe. ale nie mogłam cofnąc czasu. zresztą, ileż to osób bezskutecznie robiących dzieci dostaje przykaz od lekarza: proszę jechać na urlop, proszę się napić wina, wyluzować i działać. i to działa. duży odsetek dzieci w tym kraju zrobiono zapewne na bani, albo na innych glutaminianach dla duszy. 
ale co innego tłoczyć wińsko z wielkim bebzolem.
stałam i wrzałam, aż na twarzy pewnie byłam już czerwona i wiedziałam, że muszę zareagować. że inaczej nie zasnę, nie dam rady żyć i nie da mi to spokoju. podeszłam. miła byłam, bo po co miałabym być inna. "przepraszam - mówię - że przeszkadzam", a pani równie miło: "tak, w czym mogę pomóc?". jak świetnie mówi po polsku, pomyślałam, a powiedziałam: "jesteś w wysokiej ciąży, nie pij alkoholu, proszę". "its onli łan glas of łajn" od razu zapomniała polskiego pani. uśmiechnęłam się. stoję. "ale to nadal alkohol" mówię. tu dostałam opowieść, że ona wie co robi, że ma już starszego syna, że nie muszę jej mówić co ma robić i na koniec, że to jej życie.
"otóż nie" odpowiedziałam. "twoje mam w dupie. martwię się o dziecko".
obawiam się, że na przekór wytrąbiła tego wina całą butlę, nie wiem, bo odeszłam. nawet, jeśli było inaczej, to życzę jej, by wszystko uroczo dzięki ciąży wyrzygała.

wtorek, 18 lutego 2014

częste mycie skraca życie.

ostatnio nie chodzę pod prysznic. nie myję się. udaję się w rozkoszną podróż oraz uszczęśliwiam swoje zmysły pocierając egzotycznym zapachem swoje ciało wyzwalając z niego niesamowite emocje. otóż tak. uwalniam emocje. z reguły zadziwienie. oraz przytakoszacun dla speców od reklamy obiecujących cuda na kiju po zwykłym pomazianiu się mazidłem na ubrudzonej skórze. nawet kurwa biały jelen pieści me zmysły. czekam, aż pasta bhp do uwalonych smarem łap będzie zabierała mnie w cudowną podróż pełną orzeźwienia.
chyba tylko baby są takie głupie, żeby im pisać instrukcję obsługi na szamponie. nalej niewielką ilość specyfiku, rozetrzyj do uzyskania piany i oddaj się na ten moment w objęcia rozkoszy, jakiej nie zapewni ci nikt inny. orgazm w mydlinach. w razie potrzeby czynność powtórzyć.
na kosmetykach dla mężczyzn nawet nie jest napisane: "namydl się, wypłucz". nawet: "umyj się" nie jest napisane. facet tego nie czyta. to raz. a gdyby czytał i gdyby wiedział, co potrafi jego żel pod prysznic, w życiu by se baby nie wziął. to dwa. podejrzewam zatem baby wśród speców od reklamy i szerokie badania fokusowe.
poza tym też tylko baba jest taka durna, że sobie kupi oddzielne mydło na każdą część ciała. czekam na moment, aż będzie oddzielne mydło do prawej ręki i oddzielne do lewej. i to inne na rano, i inne na wieczór. jeśli jesteś praworęczna, to wieczorem prawą rękę umyj środkiem, który zapewni jej zdrowy sen po całym dniu pracy. lewą zaś umyj jakimś zwykłym ukojeniem, żeby nie tęskniła za tym, co ma prawa. rano zaś lewą umyj, żeby ją dobudzić, bo wiadomo, że mniej ma zajęć i może być ospała, prawą zaś namydl czymś, by była pełna energii i gotowa na kolejne wyzwania, jakie stawia przed tobą nowy dzień. 
tylko się nie pomyl. bo prawa ręka nie będzie pracować, a lewa to już chyba obumrze. jeśli zaś chodzi o nogi, to i tak mam wrażenie, że większość bab myje rano obie mydłem do lewej jeszcze zanim wstanie. pewnie myje się po omacku, z zamkniętymi oczami, bo nie zdążyła jeszcze rozpieścić swoich zmysłów odpowiednio, by otworzyć oczy, czyli, idąc na skróty, nie nalała sobie mydła do oka, nie odkręciła na plecy wrzątku i nie poślizgnęła na mokrych kafelkach.
oszaleć można. człowiek chce się normalnie umyć, a tu nagle, przez przypadek, szczytuje. 
a co się dzieje, jak się człowiek myje specyfikami dla dzieci!
ale i tak, słuchając pierdół wokoło, najczęściej mam wrażenie, że sobie ludzie myją twarz płynem do higieny intymnej.

piątek, 7 lutego 2014

ja.

wykładam się przez pryzmat dzieci zazwyczaj. choć i tak wiadomo, że ja to ja.
ale dziś trochę więcej mnie samej.
jestem chodzącym nerwem.
wnerwia mnie głupota.
przede wszystkim głupota.
wnerwia mnie, że ktoś jest głupi.
i jeszcze głupota mnie wnerwia.
pustość.
marność.
bierność.
tępota.

jestem stara i młoda jednocześnie.
więc wybierz sobie i zgadnij, kiedy jestem jaka.
kiedy jestem stara, to wnerwia mnie, że ktoś pisze "kąkret", że ktoś pisze "tu pisze", że ktoś stawia sto przecinków w idiotycznych miejscach. publicznie. nie, to mnie nie wnerwia. to mnie wkurwia. od razu takiego kogoś wyłączam, albo i nawet wyłanczam. nie chcę mieć z nim do czynienia. "nie ważne jak mówi, ważne, co mówi". gówno prawda. 

ponadto wkurwia mnie jeszcze, jak ktoś nie umie żartować pisząc bez dwukropków i nawiasów. jak ktoś nie umie przeczytać żartu, jeśli na jego końcu nie ma emotikony.
wkurwia mnie, że ludzie nie potrafią odczytać ironii.

wkurwia mnie badziew. jak pada śnieżek, deszczyk na stronie, jak z kursora sypie się brokat. jak ktoś zdrabnia beznadziejnie mnie wkurwia. pieniążki to są dwa złote. ja nie chcę zarabiać pieniążków. chcę pieniędzy. wkurwia mnie, jak ktoś pisze dziubek. dziób, kurwa. dzióbek, jak już. od dziobania. zadziobywania.

pochodzę z czasów, kiedy nie było internetu. tak, były takie czasy. wtedy prace magisterskie pisało się w bibliotece i czytelni. tak, są takie słowa. są nawet jeszcze takie miejsca. jak się przedrzesz przez kurtynę z pajęczyn, to odkryjesz wiele, być może, interesujących rzeczy. kopiuj wklej znaczyło tyle, co pisz przez kalkę i prowadź zielnik. nie mówię, że było lepiej. ale częściej się używało głowy, niż skrótów klawiszowych. myślę, że połowa ludożerki uważa, że da się cofnąć czas, wystarczy wcisnąć kontrol zet. na zegarku.
i jeszcze, jak ktoś mówi kontrol, zamiast kontrola mnie wkurwia.
jak osoba, którą ledwo znam, mówi do mnie per "kochana". no z całym szacunkiem, ale z moją powierzchownością to się nijak nie klei. 
jak ktoś mówi "co ubierasz" mnie wkurwia. choinkę. a jak cię interesuje co wkładam, to spodnie i bluzkę. buty też raczej zakładam, niż ubieram. tak mam.
jak mi nie oddają grosza na stacji benzynowej mnie wkurwia. mojego ciężko zarobionego grosza. nawet nie pytają czy mogą. zawsze otworzę twarz. to jest kradzież.
jestem stara.

jednocześnie jestem młoda. 
noszę spodnie z obniżonym krokiem. 
tarzam się z dziećmi w trawie i w piaskownicy. 
żuję gumę, noszę trampki.
mówię ludziom na ulicy, że mają ekstra ciuchy, jesli takie mają.
patrzę na fajne laski i mówię im, że są fajne.
gadam do ludzi. do każdego człowieka coś mówię.
uśmiecham się, mimo pionowej zmarchy na czole.
śpiewam głośno.
jaram się lego duplo dla dziewczynek.
wygłupiam się. zawodowo i prywatnie.
ganiam się z dziećmi i pół dnia spędzam z nimi na podłodze.
puszczam latawce.
robię bańki mydlane.


więc nie pytaj mnie czy macierzyństwo jest białe czy czarne. to zależy czy akurat jestem młoda, czy stara.

poniedziałek, 3 lutego 2014

żyj kolorowo.

gdybym była nowoczesną blogerką, ten wpis wyglądałby zupełnie inaczej. miałby piękny i chwytliwy nagłówek opatrzony adekwatnym zdjęciem, na przykład takiego słonecznego maroka, które aż pachnie, kiedy gapisz się na nie, albo tortu z kolorowych biszkoptów poprzekładanych smakowitą masą, albo stada motyli, z których tylko jeden jest wyostrzony, a reszta się tak uroczo rozmywa w tle. wpis miałby początek, taki, że urywałby się w najciekawszym miejscu, że ani chybi każdy by kliknął, a potem zanurzył się w lekturze, kiwał głową z góry na dół z należytym uwielbieniem, bądź też na boki, rzucając w stronę ekranu zdawkowe "nichuja" i opuszczając tę stronę w podskokach. 
nowoczesną blogerką będę za rok, a może szybciej. tymczasem, póki co, będę sobą.
zatem o kolorach.
nieprawda, że macierzyństwo jest różowe. albo prawda, zależy czy komuś krew z nosa kapie do zlewu tak często, jak mnie.
macierzyństwo jest kolorowe.
jest białe, jak mój umysł aktualnie, kiedy ktoś próbuje mnie zagadnąć na dowolny temat z dziedziny kultury, no chyba że idzie o kulturę z dziedziny naklejki dla trzylatków, to jestem obcykana - "mamo, to miała, to rozwiązała, a to leży i nie chce rozwiązywać".
jest żółte, jak skóra siedmiomiesięczniaka na marchewkowych obiadach ze słoików. jak jego ubrania, śliniaki, pieluchy, stół, podłoga, krzesła, fotelik do karmienia, a także wszystkie ciuchy matki jedynej.
jest zielone, jak kupa niemowlaka, który zjadł coś nowego. i zielone - banalnie - jak nadzieja matki jedynej, że dziecko starsze wyjdzie z impasu, pójdzie kiedyś do przedszkola, wróci na basen i wyjedzie na wakacje.
czerwone, jak nos matki jedynej po zimowym spacerze, nawet jeśli tegoroczna zima jest łaskawa i nie ma nadmiernych mrozów. nosowi matki jedynej to nie przeszkadza.
szare, jak każdy oglądany od kilku lat świt.
brązowe. zwyczajnie, jak kupa. i jak czekolada. 
czarne, jak baby blues.
blade, jak strach opanowujący umysł rodzica siedzącego przy gorączkującym dziecku.
sine, jak worki pod oczami matki jedynej.
fioletowe, jak śliwa na czole matki jedynej od przywalenia przez dziecię z baniaka, które miało być jeśli nie wyrazem szacunku, to pewnie wdzięczności za cokolwiek. 
no i bordowe. jak malinki robione z miłości co rano matce jedynej przez dwa najcudowniejsze glonojady na świecie.
rzygam tęczą.
no i znów trzeba posprzątać.