wtorek, 31 grudnia 2013

end hepi niu jer.

włożyłam dres z cekinami.
nalałam do szampanówki herbaty.
naparzamy na pełną epę my jesteśmy krasnoludki.
o osiemnastej trzydzieści odpalimy fontannę.
o osiemnastej trzydzieści pięć dwa zimne ognie.
o dziewiętnastej zacznę kłaść dzieci.
o dwudziestej pierwszej zasłużone pikolo.

jedno, co się nie zmieniło, to że nie dotrwam do północy.

szczęśliwego nowego sylwestra.
o nowym i z nowym rokiem pogadamy jutro.
joł.
wasza jedyna mać.

sobota, 28 grudnia 2013

święta, święta, dupa zmięta.

nie lubię świąt.
niekochane dzieci tulą misie i takie tam.
i mimo, że od dwunastu lat mam w domu ciepło, jestem non stop obłożona miłością, to nie lubię świąt. moment składania życzeń jest dla mnie bardzo krępujący, ryczę zanim jeszcze sięgnę po opłatek. i nie ma tu znaczenia czy ktoś się rodzi czy nie, po prostu nie lubię. nie lubię kupowania prezentów, bo mam paranoję czy komuś się spodoba mój prezent, nie cieszę się ze swoich, choć bardzo się cieszę, tylko zerkam czy mój się podobał. oczywiście, z góry zakładam, że nie, a potem tylko czyham na kwaśne miny obdarowanych.
ja nie wiem czy to paranoja, patologia czy inne trudne słowo na "pa". terapię przerwałam, albowiem nie mam pieniędzy, a przydałaby się jeszcze, oj przydała.
całe życie, które pamiętam, bo wczesne dzieciństwo wymazałam, musiałam zgadywać czyjeś myśli, być krok, albo i dwa z przodu i przewidywać kolejny ruch, by nie zostać zmasakrowaną psychicznie dziewczynką. bardzo dziękuję dziadkowi, który nauczył nas grać w szachy. to się nazywa strategia.
no więc świąt nie znoszę.
żenuje mnie śpiewanie kolęd, zwłaszcza, że do kościoła nie chodzę, wkurwia gotowanie tydzień po to, żeby się raz obeżreć, a jeszcze bardziej wkurwia jedzenie trzy tygodnie później tego samego, już bez chęci. magia świąt.
w tym roku pojechaliśmy do rodziny. głowa tamtej rodziny z takim samym podejściem jak ja. co za ulga. a więc więcej ludzi spaczono w dzieciństwie. mimo wszystko, mimo wyszydzania i nadużywania słów magia świąt w każdej możliwej chwili - kiedy barszcz się wylał, dziecko zrzygało, mięso spaliło, pierogi wystygły, musieliśmy stwierdzić, że było... no własnie. jak?
dobrze. bezpiecznie. ciepło. rodzinnie. i pomimo tego, że nawet, jak to piszę, to ryczę, bo mam niepozałatwiane sprawy ze starym mikołajem (z zającem zresztą też, ale o tym na wiosnę), to muszę przyznać, że było uroczo.
i nawet zojka rycząca w pierwsze święto od 5:14, bo wyłaził jej ząb, która natenczas dostała przydomek magia świąt, nie zepsuła tego obrazu.
ja bym chciała lubić święta. ja bym chciała pokazać dzieciom, że jest fajnie, że lubię ubierać choinkę, tańczyć do kolęd, dekorować pierniki. ale, oczywiście, choinka mi się przewraca, kolędy fałszuję, a pierniki mają zakalec. albo inne gówno. wstyd pokazać. zostały więc w domu. dobra tam, i tak piekłam je po nocach, bo mi ciasto nie wyszło, potem stwardniały, potem wkurwiły, a jeszcze potem wyrzucę.
z całej siły próbuję się cieszyć, jak rozemocjonowane dzieci rozpakowują prezenty, ale mnie to kłuje nawet nie wiem w co. 
nie chcę, żeby moje dzieci to miały. zaciskam więc szczęki i śpiewam kolędy, kiedy indziej maluję pisanki, zdobię te jebane pierniki. udaję się w szał zakupów. nie chcę, by moje córki ryczały słysząc: bądź szczęśliwa.
na szczęście to minęło, my w domu chorzy całą czwórcą. przeuroczo.

na szczęście w domu codzienność. dziesięć stopni, koty zwykłe i z kurzu, a od 3:46 do 7 ryki zojki. 

na szczęście.

odklejam uśmiech i normalnie, już nie świątecznie, narzekam. 
panie wodecki, pośpiewamy znów razem za rok.

sobota, 21 grudnia 2013

karnawałowo.

sobota przed świętami. galeria handlowa. my i dwójka dzieci - starsza śpiąca, młodsza z kaszlem. my bez wózka, parking dopiero kilometr od świątyni zakupów. albo jesteśmy pojebani, albo nie mamy wyjścia, bo poprzedni weekend pracowaliśmy, w tygodniu widzimy się dwie godziny, jednak ustaliliśmy w rodzinie prezenty, ja w końcu postanowiłam polubić święta i - wisienka na torcie - nasza zajebiście droga i porządna lodówka zaczęła grzać zamiast ziębić.
no więc nie mamy wyjścia, jesteśmy pojebani.
po dziesięciu minutach słaniania się na nogach nataszkienta, oznajmuje ona: głód.
no to jeść.
na ten sam pomysł wpadła jedna trzecia społeczeństwa gnieżdżąc się w ilości trzynastu i pół miliona sztuk (aczkolwiek nie wszyscy jedzą, za to wszyscy się gnieżdżą) na pięćdziesięciu metrach kwadratowych jadłodajni o dumnej nazwie.
nic to. dziecko głodne. kiedy już z powodu braku miejsc mamy zamiar napchać dziecko preclami, mili państwo łapią w biegu biedne cielątka noszące graty swoje i dzieci oraz dzieci udostępniając swoje świeżo zwolnione miejsca, z jeszcze ciepłym sosem koperkowym na blacie. ojej, dziękujemy. siadamy. jemy. jem ja, bo dziecko oprotestowało jedzenie, które samo wybrało i to nie po nazwie, a po wyglądzie. i poproszę ziemniaki z sosem, tylko zdejmij sos, mama. i tak jemy, zojka tez się załapała, w końcu lepszy cyc niż nic, aż tu nagle.
obok siadają kolejni głodni państwo, a wśród nich pani wieku i wagi podobnej, a zważywszy, że młoda nie była, to i postura słuszną zdać się miała. pani, jak pani. każdy jest jakiś. stary, młody, gruby, chudy, a słoń elmer to nawet jest w kratkę. pani natomiast miała styl. miała też wełnianą czapę z pomponem i z woalką (przysięgam), czarny sweter i czarny szalik, ale jakoś tajemniczo maźnięte złotą farbą. nawet nie maźnięte. wtopione. jakby pani swym ciężarem w upale i w swetrze przycisnęła się do potłuczonej bombki, bo to złoto takie trochę stopione było. no nie wiem, ja w każdym razie zafascynowałam się i choć zazwyczaj się nie wgapiam, to jednak oko mi łypało w jej stronę. to wszystko trwało takie ułamki sekund, że tylko nataszka zdążyła wykrzyknąć: a za co się pani przebrała?
w życiu nie połknęłam tak szybko kotleta. w życiu jednocześnie nie połknęłam śmiechu w ten sposób i w życiu tak zwinnie nie udawałam, że kicham, a nie, że się krztuszę.
jeśli była to czyjaś mama, a czyjaś pewno była, a ten ktoś tu zagląda, to chciałam z całego serca powiedzieć, że dzieci nie kłamią.

czwartek, 19 grudnia 2013

żeby być sobą, trzeba być kimś.

dzwonię dziś do brata. możesz gadać? mogę, w pracy jestem.
uwielbiam. jest tak niewielu ludzi, którzy mogą gadać przez telefon w pracy. nauczyciel nie może, ja nie mogę, kierowca nie może, lekarz nie może, ratownik nie może. a on może. jak ja bym miała tak odpowiedzialna pracę, to stres by mnie zeżarł. a on może. czasem powie: "poczekaj", sprowadzi samolot na ziemię i wraca do przerwanego zdania. może nie mogę tego powiedzieć, ale dla mnie to jest tak wielki talent, że, zwłaszcza jako kobieta, nie mogę nie mówić. paradoks baby "nie mogę ci powiedzieć, ale... tylko nie mów nikomu". z bratem sobie luźno gadamy. często i długo. albo rzadko i krótko. sto procent zrozumienia, nitka od serca do serca. oczywiście, w dzieciństwie tłukliśmy się na śmierć i życie, a nie na żarty. ganiałam go z siekierą, bo już miałam dość. raz mnie przytakerował do strychu i straszył wiertarką. ale ja go chciałam zabić cegłówką. niemniej, nie ma nikogo poza moją nabytą rodziną, którą sobie może nie własnoręcznie, ale samodzielnie urodziłam oraz niektórych poślubiłam, za kim wskoczę w ogień, w lód, w przepaść, z kogo zdjęłabym dżdżownicę, a może nawet i żabę, jak z mojego brata. kocham go miłością wielką. co w tym wypadku akurat nie ma znaczenia, ale wiem, że to przeczyta i będzie mu miło. ważne jest to, że dzwonimy zawsze z czymś. z radą, pytaniem, informacją, ciekawością, żartem.
dziś ja dzwonię z nowinami.
no co tam?
a, dwie sprawy mam. taką większą i taką mniejszą. taka mniejsza to ta, że znowu telewizja dziś u mnie była. tym razem polsat. robili materiał do wydarzeń. na święta.
aha. i to jest ta mniejsza. a większa?
odmówiłam grania w kanadzie.

no i tak sobie myślę czy mi się aby w dupie nie poprzewracało?

no nie wiem. walczcie o mnie, kraje i narody. telewizje, marcin tyszka i kuba wojewódzki. walczcie. a ja powiem nie-e. albo ta-ak. zależy czy kiedy spojrzę w oczy dziecku, które jest ze mną przy takiej rozmowie, ujrzę w nich radochę czy lęczek. 

zaś na pytanie pań z telewizji: nataszko, a kim będziesz jak dorośniesz? moja córka odpowiedziała: nataszką. 

czego jej z całej siły życzę.

wtorek, 17 grudnia 2013

kupa. temat, który nie zawodzi.

są takie tematy, że każdy ma coś do powiedzenia. zalicza się do nich kupa. jeśli nie dziecięca, to normalnie, dorosła. człowiecza. ale nie o fekaliach tu chciałam, albowiem dziecięca kupa nie jest kupą - kupą, tylko kupą - wyznacznikiem. zdrowia, choroby, samopoczucia. w zasadzie kupa dziecięca to pewna forma ekspresji, nieprawdaż? kupa jako temat rzeka, kupa a sprawa polska czy kupa śmiechu z przewagą kupy - myślę, że byłyby to dobre tytuły prac co najmniej doktorskich, jeśli nie na medycynie, to przynajmniej na socjologii.
nadszedł moment, w którym dzieć młodszy otrzymał był stały pokarm. stały, nie że do pogryzienia, albowiem człowiek dziąsło nadal jest człowiekiem dziąsło, choć ugryźć potrafi, a jakże. pojedzie do talent szoł i na oczach jury ugryzie kogoś dziąsłami do krwi. ale to nie teraz. teraz o kupie. 
jako że pamiętam moment, w którym dzieć starszy otrzymał był pokarm stały, a uściślając, marchewkę w słoiku, pamiętam również moment kupy. oraz ją samą. wyglądała tak, jak marchewka, którą dzieć uprzednio był pochłonął. zastanawiałam się czy aby przypadkiem nie zgarnąć jej z powrotem do słoika i nie oddać do sklepu udając, że wieczko było wypukłe. taki żart zmęczonej matki. jak się okazuje, można być jeszcze bardziej zmęczoną matką. zojciś albowiem dość rzadko robi kupę, a konsystencja jej odległa jest od tego, jakie na ogół bywają konsystencje niemowlęcej wydzieliny z okolicy pieluszkowej. 
skoro kupę po marchewce nataszy chciałam z powrotem włożyć do słoika, to kupę po marchewce zoi powinnam wetknąć bezpośrednio w matkę glebę.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

mą-drość.

mój brat ma syna. jest wyjątkowy. jeden i drugi. takie geny, no co zrobimy. ma też córkę, też wyjątkową, wiadomo. i ten syn ma przemyślenia. zadziwiające, jak na ośmiolatka. tato, mówi nagle po kilku dobrych minutach zamyślenia odrywając wreszcie wzrok od ściany, mam taką teorię, że wszystko jest na odwrót i że nie powinno nas tutaj być. a zjesz, synku, kanapkę? z nutą przerażenia w głosie zmienia temat tata. jedzą kanapki, czytają książki, spędzają miło czas, a przy najbliższej okazji brat mi opowiada co u nich. pochichoczemy i zdzwonimy się następnym razem, kiedy nasze dzieci coś akurat.

jesteśmy dorośli. i durni. dzieci są mądre. i szczere. jedziemy z nataszą na badania. nie trzeba przetaczać krwi. jedziemy na zagraniczne konsultacje, chyba były zbędne. zbieramy kolejne fakty, żeby stwierdzić - wszystko jest na odwrót. nie powinno nas tutaj być.

wysiadam z zojką z samochodu. zatargałam przed chwilą nataszę do babci, młodszą mam na gumce, bo karmię. oprócz wózka z niemowlakiem ciągnę walizkę. tak przemierzam pełen ludzi deptak w centrum miasta. pomóc mi chce nur. rasowy, pijany nur ze złamanym nosem. rzuca się do pomocy. pomóc chce oczywiście przy dziecku. kochany, rzec by się chciało. kochany. kochany, dziękuję za pomoc. dam radę. zamieniamy kilka zdań, że jego syn miałby dwadzieścia cztery lata. nie chcę pytać co się stało. boję się tego, co mogę usłyszeć. wymieniamy uprzejmości, nur odchodzi, a ja stoję i dumam. zawsze myślałam, że alkohol wiele w moim życiu zniszczył. ale może wszystko jest na odwrót? może właśnie zbudował? mnie? dzięki temu jestem kim jestem i mam co mam. a może nie powinno nas tutaj być...?

hm. sorry polsko?

hm.




wtorek, 10 grudnia 2013

diamenty.

wiem, że to nic nowego, ale zadziwia mnie fakt, że po tak długim czasie bycia mamą, nadal mnie to tak zaskakuje i rozczula. 

chyba zimno mi, tęsknię za starszyzną, co to utknęła z tatą w poznaniu, bo warunki pogodowe nie pozwoliły samolotowi dolecieć do macierzystego portu. mała wycałowana śpi, a ja palę w piecu i z przerażeniem zerkam w stronę prasowania. już się nie da udawać, że się tego nie widzi. czomolungma prania. czyli idę. to niebywałe, ale matkajedyna nie tylko używa swych nadobnych palców do wklepywania co ciekawszych przemyśleń oraz wciskania z wyższością pin i zielony, ale także prasuje, pierze, sprząta, gotuje, wyciąga zabawki z licznych w tym domu czarnych dziur, odsmarkowywuje dzieci, przetyka kibel, podciera pupunie, zdrapuje zewsząd naklejki, gilgocze, pielęgnuje, głaszcze, grozi, et cetera.
matkajedyna użyła też swych nadobnych paluszków do wciśnięcia na nie pierścionka zaręczynowego oraz obrączki.
obrączkę matkajedyna wybrała oczywiście przepiękną i z diamentem.
a teraz funkcje żony i matki się połączyły, więc matkajedyna ma złotą albo nawet tytanową, jak obrączka, radę.
otóż.
młoda mamo.
zanim będziesz myła kupę z niemowlaka, zdejm se obrączkę, w innym wypadku kupa nalezie do diamentu. i albo se kup diament wielki jak nie wiem co, żeby móc kupę wydłubać wykałaczką, albo udawaj, że diament jest z natury żółty.

bo jest, co nie?

poniedziałek, 9 grudnia 2013

jestem świnka peppa. chrum.

dziś natasza znalazła odcinek świnki peppy, który jest kwintesencją macierzyństwa. patrzyłam ja, patrzyło dziecko, rechotałyśmy obie, przy czym każda z czego innego. to jest sztuka. zrobić pięć minut bajki o świniach w dwa de, ująć w tym sens życia i to tak, żeby się dzieci nie pokapowały. odcinek ten zamieszczam na znanym portalu społecznościowym, na którym utworzyłam profil matki jedynej, bo już chyba pora, aby moja kariera nabrała szalonego rozpędu. chcę zarabiać krocie, pisać felietony i książki, jeździć na fitness audi a trzy (taki samochód, a nie taki fitness) i żeby ktoś mi sprzątał chatę. wychowaniem dzieci wspaniałomyślnie zajmę się sama. dobrze jeszcze byłoby raz po raz pojechać z kabaretem w trasę oraz napisać raz na miesiąc skecz petardę. resztę sobie jakoś sama zorganizuję. tu z boku po prawej stronie jest guzik, który jednym kliknięciem przeniesie kogoś w magiczny świat fejsika i mojego ja tamże.

dzień jest piękny. natasza ma imieniny, o czym nie powiedziałam jej, bo prezent dopiero dotrze. co jej za różnica czy jest poniedziałek czy środa. ważny jest wtorek, bo jedzie na chemię i ważna jest sobota, bo karmimy kucyka. inne dni docinamy do dziecka. jednego, albo drugiego. ale los i tak robi swoje i na imieniny dał nataszy prezent w postaci wyniku rezonansu, który jest bardzo pozytywny. podskoczyłam, popłakałam się i obdzwoniłam cały świat racząc go zwrotem w gatunku szypuła przysadki. pół dnia mówiłam do dziecka, że zdrowieje, na co ona że się cieszy, bo babcia też zdrowieje (sio, przeziębienie, sio!). cudowne są dzieci. cudowne. zjadła też obiad (natasza, nie babcia, choć babcia pewnie też), co jest wyczynem nie lada, bo ostatni tydzień spędziliśmy w szpitalu, między innymi z powodu, że nie przybiera na wadze (i tu znów natasza, na temat babci nie mam danych). a dziś obiad, dokładka i nawet żółtko jajka zjadła! cudowne.
zoja zaś zrobiła kupę. niby nic, ale zoja robi kupę raz na dwa tygodnie. i to właśnie dziś. ubrałam dziecię w falbany, śpiewałam fanfary i nakarmiłam marchewką pierwszy raz w życiu. bez takich emocji jak przy pierwszym, ponieważ wszystkie akcesoria już mam, zakupione z wypiekami na twarzy dla pierworodnej. a także ściany pomarańczowe i wszystkie śliniaki. tak, wiem, słońce wywabia, ale na słońce będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.

dodatkowo anna mucha mnie uwielbia. to i ja ją uwielbiam, a co sobie będziemy żałować. może tu zajrzy i powie: ale fajna matka jedyna, może by chciała moje gadżety do wózka, a ja powiem, że nie, dziękuję, nie mam jak z wózkiem tu na wsi wychodzić. albo wezmę, bo nie wypada nie wziąć. a potem sprzedam za gruby hajs i tak się dorobię. no nie wiem, jakoś muszę. 

znowu byłam w telewizorze. zieeew. to już jest nudne, naprawdę. jechałam z niemowlakiem na osiem minut do warszawy. w jedną stronę samolotem, w drugą pociągiem. znowu z poczuciem, że teraz to już na pewno jestem sławna, więc zostawcie zylion pozytywnych komentarzy, żebym nie myślała, że mam paranoję. albo że idą święta i taki prezent. albo dlatego, że naprawdę jestem fajna. albo z litości. jak chcecie. ja to sobie i tak po swojemu odczytam. dziecko starsze mnie znów sprowadziło na ziemię, pękło mój balonik: mama, a wyjdziesz z telewizora? a miałam nadzieję, że nie widać, że z powodu macierzyństwa jestem zombie jak ta pani z horroru, co wychodzi z telewizora.

a w pociągu jechałam z rówieśnikiem zojki i młodszą ode mnie 10 lat mamą rówieśnika. a po nich do przedziału wsiadła niezwykle miła feministka starsza ode mnie tylko o pięć lat, za to z osiemnastoletnią córką. i nie wiem czy to ja jestem stara, czy one młodo urodziły. 
przedział dla matki z dzieckiem oczywiście zamknięty, konduktor oczywiście nieuchwytny, a na bilecie dla nas napisane: rezerwacja w przedziale dla inwalidy.
i to by wszystko wyjaśniało. 

niedziela, 8 grudnia 2013

mam sto przemyśleń na długi wpis. nie dziś.

tydzień w szpitalu. powrót, czyli nieprzespana noc. dziewięć godzin jazdy samochodem w orkanie z dwójką dzieci. w domu siedem stopni. śpimy w kurtkach, we czworo pod pierzyną. szósta rano dnia następnego. teatralny szept: mama, mama, co to jest - ma śmieszny nos i mieszka w tapirarni? powiedziałam, że ja. nie zgadłam. choć myślę, że miałam rację. a przynajmniej fryzurę. o nosie nie wspomnę, to zbyt oczywiste.
zadanie następne było prostsze. mama, narysuj guźca.
love.

w moim wykonaniu rysunek przedstawiający guźca nie różni się niczym od rysunku przedstawiającego sarnę, orła i konia.
a nie, różni się. podpisem.