środa, 20 lipca 2016

mój patriotyzm.

nie jestem politykiem, ani dyplomatą. muszę jedynie wspólnie z mężem kierować budżetem domowym, reprezentować swoją rodzinę, żyć tak, żeby patrzeć w oczy dzieciom z godnością, ucząc jej jednocześnie.

nie jestem ekonomistą, muszę zerkając na konto zrobić tak, żeby wystarczyło na chleb, ziemniaki, mąkę niezależnie od tego jak bardzo zajebisty ekonomista rządzi tym krajem.

nie jestem matematycznym omnibusem, moja dusza raczej krąży wokół humanistyki, niż wiedzy ścisłej, choć swego czasu wygrywałam olimpiady z fizyki, a moim dziadkiem był genialny matematyk, ale oprócz tego, że skończyłam polonistykę, skończyłam również mat-fiz i wiem, że za prąd, wodę i gaz trzeba zapłacić i ile. wiem, że 500 plus dla naszych dzieci teraz, będzie dla nich  
jakieś 20 000 minus, kiedy będą wybierały profile swoich szkół.

nie jestem wybitnym specjalistą w żadnej dziedzinie, ale często bywam w warzywniaku i wiem, że pietruszka kosztuje 9,50. wiem, że żeby moje dziecko się dobrze czuło, musi jeść chleb droższy, niż najtańszy.

nie jestem wykwalifikowaną kadrą rządzącą, nie mnie zajmować się budżetem państwa, nie mam wiedzy, żeby decydować o czymś tak wielkim, jak pieniądze kraju, ale wiem, że pielęgniarki, które strajkowały w centrum zdrowia dziecka odeszły od łóżek pacjentów. widziałam tych pacjentów. widziałam ich powykrzywiane główki, nóżki, pompy wiszące zewsząd, kable wspomagające życie, worki na siku i kupę, a także odrastające włosy, puste szczęki, bo zęby wypadły, specjalistyczne kamizelki, buty, z dwudziestotrzyprocentowym watem. widziałam dzieci w piżamach, rajtuzach, chustkach na głowach, perukach, dresach, sukienkach, spodniach, kapciach tanich i drogich, butach kolorowych i szarych, jak twarze i oczy rodziców tkwiących przy tych dzieciach. myślących co kupić, kiedy, a także o tym, z czego mogę zrezygnować, żeby dziecku sprawić radość w chuj niewygodnymi bucikami z plastiku, świecącymi i grającymi, na widok których dziecku pierwszy raz od dawna rozbłysły oczy.

widziałam zmęczone matki, wyprutych ojców, porzucone noworodki z amputowanym okiem, płaczące, bez mamy, widziałam ojców odchodzących od szarych matek tych dzieci, ze słowami: "nie dam rady", widziałam wymiotujące dzieci, sine, z torsjami, w ramionach matek, ojców i tych pielęgniarek, o których przed chwilą napisałam, myślałam, że nigdy już ich nie zobaczę, a jednak buciki kilka dni później świeciły w ciemnościach szpitalnego korytarza.

widziałam w tym szpitalu snujące się matki jedzące suchy chleb z czyjegoś śniadania, bo nie miały pieniędzy na nic innego, którym słowo "praca" majaczyło jak jakiś jebany eden.

widziałam o wiele więcej. widziałam ludzi grzebiących w śmieciach w poszukiwaniu jedzenia, widziałam niewidomą staruszkę zbierającą w parku żołędzie i pytającą innej staruszki czy to co zebrała jest jadalne.

co dzień widuję młodzież w zbyt krótkich spodniach, z których wyrosła, ale rodzice nie kupują im nowych, bo i tak do szkoły trzeba będzie kupić.

widziałam umierających ludzi, którzy nie zdążyli z wizytą na nfz.

nie jestem żadną wyrocznią, żadnym specjalistą, żadną wyedukowaną personą. jestem kobietą, jestem matką, jestem człowiekiem, jestem polką.

i brzydzę się rządzącymi swojego kraju.

prezes nie ma dzieci, umrze i chuj. a moje dzieci będą żyły w tej rozjebce, spłacały pomysły rządu, chyba że zawczasu im poradzę, by się stąd zwijały.

jak to możliwe, że robert biedroń zwalnia rzecznika, bo sam da radę, nie przywłaszcza sobie jego poborów, tylko rzeczowo, z godnością i dystansem do siebie pełni swoją funkcję, a banda w moim odczuciu intelektualnych karłów, która za pięćset złotych kupiła głupszą część narodu chce okraść nas na naszych oczach, a my możemy tylko z wkurwa opluć telewizor i wyłączyć internet?

szanowni państwo posłowie, przejdźcie się wy po ziemi, po polskiej ziemi, z której jesteście tacy dumni, po tych dziurawych ulicach, zasranych chodnikach, śmierdzących bramach, zatęchłych przystankach, popatrzcie na żebrzących ludzi, na starsze osoby u lekarza, na głodne dzieci, idźcie sobie do jakiegokolwiek szpitala, powąchajcie zepsutą krew w obdrapanych murach, spróbujcie ich posiłków, postójcie na nogach kilka godzin bez waszych drogich, pięknych garniturów, garsonek i broszek. 

a potem oddajcie nasze, kurwa, pieniądze.

środa, 13 lipca 2016

to nic.

znowu gównoburza.
znowu wrzuciłam granat do szamba.
znowu mam swoje zdanie.

pytania: po co?
no: po co?

kiedyś miron białoszewski napisał "wywód jestem'u". kończył się tak: "każdy jest dla siebie najważniejszy, bo jak się na siebie nie godzi to i tak taki jest się jaki jest".

to mój manifest. zwłaszcza, że zaczyna się od "jestem sobie jestem głupi".

zamieściłam w instagramie zdjęcie, na którym jestem zmęczona, rozczochrana, zasmucona, niewypoczęta, niepomalowana. już nieważne, że tego dnia przebiegłam kilka kilometrów w dresie i w upale dla własnego fanu, a potem kilka kilometrów w dżinsach, trampkach i upale dla fanu dzieci. 

to nic, że zbudowałam sto babek z piasku, które na niby zjadłam. to nic, że huśtałam, wkładałam do huśtawki, wyciągałam, kręciłam na karuzeli z atrakcjami pokrzykując zdania typu: wszyscy pasażerowie lecący na planetę saturn proszeni są o zajmowanie miejsc, ustawianie foteli w pozycji pionowej i zamknięcie stolików. to nic, że najpierw kasowałam ulgowe i normalne z mleczy i puszków. 

to nic, że zatykałam dzieciom uszy, kiedy ukraińscy budowlańcy rzucali wiąchy na prawo i lewo z gatunku takich, co ich w myśli się czasem nie odważę wypowiedzieć, a nie przy dzieciach to raczej klnę. 

to nic, że zrobiłam w międzyczasie zupę i drugie. to nic, że się poparzyłam, a dziecko płakało, że tym samym zmarnowałam bułkę tartą, więc ono nie zje kalafiora. to nic, że wstałam o 5:40 dodatkowo wstając do dzieci kilka razy w nocy, ostatecznie kapitulując nad ranem po płaczliwych negocjacjach, że nie będą spały u siebie. 

to nic, że wstawiłam i wywiesiłam dwa prania i poskładałam, że poszłam z dziećmi do warzywniaka, że dzieci wyły, nie płakały, wyły przez cały dzień z powodów każdych. to nic, że przebrałam je ze dwanaście razy i nadal coś było nie tak. to nic, że rysowałam triceratopsa, choć nie umiem i dżungaripterusa, choć nie wiem jak wygląda, co też wywołało morze łez. 

to nic, że padam na ryj, mam dość, chce mi się wyć, a w międzyczasie byłam na budowie i trochę obkleiłam okna, to nic, że zamiast wybrać kafelki biegałam za dziećmi i łapałam w locie te, które strącały, bo chciały się do nich przytulać. to nic, że wszystkie rękawy mam do kolan, podobnie ręce. to nic, że czystych butów nie miałam na nogach od pięciu lat, że cały czas muszę gdzieś podbiegać, kogoś złapać, przynieść, wysikać, umyć ręce. 

to nic, że wiecznie ścieram masło z rąk, piasek z tyłka, włosy z oczu, czeszę zylion razy dziennie na półtorej minuty. to nic. w międzyczasie próbuję gdzieś zadzwonić, na czymś poleżeć, coś przeczytać (innego niż atlas dinozaurów, encyklopedia świata, dzikie zwierzęta czy kopciuszek), zrobić siku i nie poparzyć się herbatą. 

nie miałam pomalowanych rzęs. zła, zła matka.

niedziela, 3 lipca 2016

znowu te liczby. znowu trzy.

byłam jedenasty dzień na patologii ciąży. mój ginekolog wyjechał na wczasy i zalecił mi, bym przyszła do szpitala, by mieć opiekę, zwłaszcza że do szpitala miałam 60 kilometrów, w domu dwulatkę pod specjalnym nadzorem i bałam się czekać do ostatniej chwili. ponieważ miałam założony pessar na skróconą szyjkę macicy, byłam pewna, że urodzę przed czasem, szybko i byłam pełna nadziei, że bezboleśnie. to ostatnie było akurat głupie, przecież miałam jeden poród za sobą i wiedziałam, że to boli. jednak nadzieja umiera ostatnia. bo pierwsza umiera z bólu rodząca matka. o dziwo, tego naprawdę nie pamiętam. pamiętam, że bolało, ale oprócz tego, że w chuj, to nie pamiętam jak.
byłam zatem jedenasty dzień w nowiuśkim szpitalu, w którym ściany nie przesiąknęły jeszcze ani krwią, ani smółką, ani potem, który po wszystkim cieknie mamom, położnym i lekarzom. ojcom, oczywiście, również. z przejęcia, strachu, chęci pomocy i przerażenia, do tego stopnia, że z rąk wyślizgiwały się nożyczki mocujące się z twardą, grubą, jakby gumową pępowiną.

nie było mi źle. skurczów nie czułam, czatowałam na trakcie porodowym i wszystkim rodzącym gratulowałam, a tym, które jeszcze miały siłę na żarty, mówiłam, że halo, jest kolejka, ja tu byłam pierwsza i teraz ja rodzę, proszę się wstrzymać. wszyscy się ze mnie śmiali, że dostanę kawałek czerwonego dywanu, plastikowe kwiaty i pół etatu w służbie zdrowia, będę rozwijać dywan przed matkami wyjeżdżającymi na wózkach z porodówki, wręczać kwiaty, na końcu odbierać bukiet i zwijać dywan. pokusiłabym się również o sypanie kwiatów i trzaskanie pamiątkowych fot, ale nie każdej kobiecie do twarzy w sinoczerwonym zabarwieniu, sklejonych rzęsach, czy pękniętych w oczach żyłkach. za to każdej do twarzy z tym blaskiem, który wyziera zza całej sylwetki, mimo, że część tej sylwetki piecze, część boli, część krwawi, część się obkurcza, a część tryska mlekiem.

trzy razy wywoływano mi poród oksytocyną, bo już naprawdę nudziło mi się w szpitalu, moje starsze dziecię przyjeżdżało co dzień i prosiło, żebym urodziła już to dziecko, bo jej w ogóle na ręce nie biorę. nic z tego. przeszłam sto pięter w górę i w dół, przeszłam cały sulechów z północy na południe i ze wschodu na zachód i nic.
jak nic, to nic - powiedziała renia, moja cudowna położna - czekamy, ona wie kiedy przyjść.

i czekałam.

ten dzień nadszedł. noc nawet. wiedziałam, że to już. wiedziałam, że renia ma dyżur i nie będę musiała po nią dzwonić, wszystko zaczęło się dobrze składać, zwłaszcza ja. w okolicach piątoszóstej poszłam do reni. "chyba już" - mówię.

dzień wcześniej ojciec jedyny był z nataszą tam i z powrotem na chemii w warszawie. bardzo nie chciałam rodzić sama, ale wiedziałam też, że każdy miał swoje zadanie do wykonania. wrócili w nocy, tej nocy. 
nauczona doświadczeniem wiedziałam, że mąż mój zdąży się wyspać, zawieźć naszą starszą córę do babci, przyjechać, potrzymać mnie za rękę, a ja nadal będę w dwupaku. tymczasem o siódmej odeszły mi wody i renia powiedziała: "dzwoń po bartka, bo nie zdąży".
zadzwoniłam.

wręczył śpiące dziecko w piżamie babci w szlafroku pod blokiem i popędził do mnie.
zojka była w gotowości. wtedy było mi cholernie źle. cholernie chciało mi się spać. nataszę urodziłam na podłodze, nie dotykając ani razu łóżka. z zoją wdrapałam się na łóżko i chciałam spać. nie udało mi się wdrapać całkiem, głowa zwisała mi smętnie z boku, a z głowy równie smętnie sączyła się ślina. skurcze miałam rzadko, ale za to bardzo bolesne. renia spytała czy mi poprawić głowę. nie. czy mnie przykryć. tak. czy mnie odkryć. tak. czy mnie znowu przykryć. tak. czy mi wytrzeć twarz. nie. patrzyła na ekrany, mierzyła co trzeba, kazała spać, kiedy chciałam spać. po kilku obrotach powiedziała do mnie: "już wiem. ona jest zawinięta w pępowinę. jak masz skurcz, to jej spada tętno, a jak śpisz, to wraca do siebie. powiem ci, kiedy ją wyprzesz".

zojka się pcha, ojciec jedyny pędzi, ja wiszę szepcząc: nie mogę, renia ratuj, renia mnie uspokaja, prowadzi suchą nogą na drugi brzeg rzeki i nagle mówi: "nie idzie, czeka na tatę". "zoja, zlituj się, błagam" - myślę ja. nie. akcja stop. wchodzi tata. tulą się z renią, oglądają aparat fotograficzny z dyżurnym lekarzem, mam jeszcze siłę powiedzieć z półuśmiechem: "hej, tu się rodzi" i wtedy renia mówi: "idzie, przyj". przy spadku tętna każe mi wyprzeć zojkę, w ułamku sekundy odwija ją z pępowiny i tętno natychmiast wraca do normy.

piętnaście minut później sina, ale z blaskiem jadę z zawiniątkiem na swoją salę. po południu przyjeżdża natasza, patrzy na zawiniątko i mówi: "ach, to ty".
dopiero wtedy płaczę wzruszona.

dziś, dokładnie trzy lata później, patrzę na obie jak grają z tatą w bilard i łza jakoś sama płynie.

udanego życia, zoju.