sobota, 31 grudnia 2016

dobry rok.

to był bardzo dobry rok.

to był rok, w którym moje starsze dziecko nie spędziło ani jednego dnia w izolatce, rok, podczas którego dni bez kataru i kaszlu można było wprawdzie policzyć na palcach jednej ręki, ale nigdy, przenigdy nie było powikłań po chemii.

to był bardzo dobry rok. rok, w którym zdobyłam laur realizatora video roku. to był rok, w którym zostałam królową wszelkich gal, a mimo tego mi nie odjebało.

to był dobry rok. rok, w którym udzieliłam kilku wywiadów, a każdy z nich był wartościowym.

to był rok, w którym obie moje córki poszły do przedszkola. i żadna nie płakała. 

to był rok, w którym pozwolono mojemu dziecku w ogóle pójść do przedszkola.

to był rok, w którym wybudowaliśmy dom, rok, w którym zamieszkaliśmy w naszym nowym domu.

to rok, w którym mojej córce wykryto dodatkowy ubytek i rok, w którym udało się znaleźć na to remedium. czy poskutkuje, pokaże kolejny, mam nadzieję, dobry rok.

to był dobry rok. rok, w którym zaczęłam realizować kilka nowych pomysłów.

to był rok, w którym całkowicie zawiesiłam pisanie książki, czyli spełnienie marzenia mojego życia. nadal jednak uważam, że to był dobry rok.

to był dobry rok, bo zdiagnozowano u mnie depresję. i to był rok, w którym zaczęłam leczenie pozwalające mi po prostu oddychać.

to był dobry rok, bo podjęłam bardzo trudne decyzje. ale miałam siłę je podjąć.

to był dobry rok, bo wykrzyczałam kilka swoich prawd, z którymi wiele osób się zgadza.

to był rok, w którym nie umiałam żyć bez terapeutki. dobry, bo na razie nie mam po co do niej wracać.

to był rok, w którym codziennie moje dzieci przychodziły się przytulić.
to był rok, w którym mój mąż codziennie utwierdzał mnie w przekonaniu, że mnie kocha.
to był rok, w którym mój tata powiedział mi, że mnie kocha i że jest ze mnie dumny.
rok, w którym moja teściowa zrobiła wszystko, by mi pomóc.
rok, w którym moje rodzeństwo dało mi wsparcie.
to był rok, w którym wiele rzeczy mi się udało.

rok, który przeżyłam.

życzę sobie i wam kolejnych dobrych lat.

akceptacji swojego położenia.
szacunku dla siebie.
pewności.
siły.
i radości z deszczu. za to, że jest i że mogę go doświadczać.

niech się spełni.


środa, 14 grudnia 2016

cztery lata.

jadę na rozmowę w sprawie pracy, słucham żurawia. nie tędy, którędy podążać miałam, podążam autem już nie czarnym jak noc. szarym, jak pył na drodze, jak moja codzienność, wytartym, jak skóra pod nosem od smarkania przez łzy.

miły pan fejsbuk przypomina. widzę nataszkę sprzed czterech lat. zwykle nie zwracam uwagi na wspomnienia stamtąd, a teraz jestem stara i zwracam. co ja zwracam?

widzę moje ponadroczne dziecko w śniegu na podwórku przed naszym domem na wsi. co to ze mną robi?

pamiętam ten dzień. ubrałam ją kosmicznie, w taki kombinezon, co to nie przepuści dobrej zabawy bokiem. co to można tarzać się, robić orły, sokoły, bażanty. siebie ubrałam też w coś na kształt, nie musiałam wtedy stroić się, malować, odwiedzać internetu, ani sklepów z profesjonalną odzieżą. w zwyczajnie nieprofesjonalnych, zbyt krótkich, granatowych spodniach na szelkach, które notorycznie się przekręcają i tworzą niewygodną grudę pod kurtką, a jak się je poluzuje, to spadają, w takich właśnie spodniach, które jeszcze mieściły zojkę w moich trzewiach, poszłam na dwór z córeczką.

córeczka nigdy nie była żywiołowa. śnieg zawsze był zimny i mokry. niechętna zabawie, harcom, węszeniu w białej posypce niczym młody pies, poruszała się zachowawczo, całe swoje siedemdziesiąt cztery centymetry unosząc wysoko na obutych w najlepsze kozaczki stópeńkach. 

aż się zwyczajnie wywaliła. leżała zdziwiona w śniegowej pościeli wołając nieśmiało "mama".

śmiałam się. byłam szczęśliwa, beztroska, miałam jedno małe zdrowe dziecko, piękne i mądre.
miałam dom na wsi, śnieg po kostki, ciepłą herbatę w duchówce na piecu, rosół na obiad, marzenia, pracę, pieniądze, plany i świat pod nogami.

cztery lata później wypakowuję z kartonu ten sam kombinezon, bardzo dobry, ten na sprzedaż, który wreszcie znalazłam. i ten kolejny, z którego wyrosły obie moje córki. klęczę nad losem. zwieszam głowę w ukłonie, albo niemocy, nie wiem.

układam. swoje rzeczy w garderobie w nowym domu w mieście, a życie w głowie, w starej głowie, na szyi wyciągniętej wciąż w stronę "lepiej". wciąż nie sięgam.

płaczę.

tylko cztery lata. mam wszystko i nie mam nic.

nie mam nic z tamtej siebie.

wtorek, 15 listopada 2016

najlepszy prezent ever.

wczoraj byłam z nataszą u laryngologa. w innym mieście. niedaleko, ale wyprawa. w pierwszych dziesięciu minutach w samochodzie stałam się głównym celem ataku pod tytułem "jak to nie masz żadnej przekąski, przecież przed chwilą jadłam śniadanie i za chwilę będę głodna, ani sernika nie masz, nic, naprawdę nic?". wiem, że jeszcze ze dwa lata i komunikat ów zakończy zdanie: "co z ciebie za matka" i gdyby tylko nie była ze mną, dodałaby: "jadę do swojej matki". 

na szczęście zaraz się uspokoiła, jak tylko uświadomiła sobie, że obok gabinetu jest cukiernia, do której po badaniu wstępujemy. to dobrze o niej świadczy, albowiem noc należała do gatunku niezbyt przespanych, do czego akurat powinnam już przywyknąć, jednak mój organizm cały czas się broni.

szczyt naiwności, kłaść się z nadzieją, że się w nocy nie wstanie. niemożliwe. natasza pije i sika, tak ma i tak prawdopodobnie będzie miała, wstaje w półśnie, gada po jaszczurczemu i dokonuje dziwnych czynności, raz siedzi na poręczy i każe mi przynieść drzewko, innym razem próbuje się napić z maskotki i ssie pluszowe ucho/nos czy cotamchwyci. wody na zapas nie mogę jej nalać, bo za pierwszym razem pociśnie całą, zbudzi się na siku jeszcze szybciej, a i tak na drugi raz jej zabraknie.

zoja z kolei budzi się z tak przeraźliwym okrzykiem "mama!", że wstają i idą do drugiego pokoju także te kobiety w bloku, które nie mają dzieci, ani drugiego pokoju. kiedy biegnę na zdrętwiałych nogach przekonana, że głowa utknęła jej w szczebelkach, zacisnęła sobie kawałek jakiejś gumki na łydce, będzie wymiotować, albo właśnie posikała łóżko, mówi jakieś banały w stylu: "moja sówka oliwia miała dzisiaj imieniny", czy "jutjo natasza mnie nadepnęła na jęce" lub "gdzie ja mam jelita", po czym odwraca się i zasypia. próbowałam nie biec do takich incydentów, przez sen znalazłam w sobie nawet zgodę na unieruchomioną w szczebelkach głowę, niedokrwienie łydki i takie tam, ale zoja krzyczy tak długo, aż nie przyjdę, do babci i taty mówiąc "mamę wołałam, od ciebie nic nie chcę". 

przychodzę, ponieważ żal mi ojca jedynego, teściowej jedynej, nataszy, siebie samej i wszystkich tych ludzi z wieżowca, którzy coraz ciszej odpowiadają "dzień dobry" moim dzieciom.

lubię sobie pobyć oddzielnie z córkami, okazuje się wtedy, ze każda z nich jest inna, niż w towarzystwie tej drugiej, że jak nie ma kogo szarpać, to jest całkiem cicho, że jak nie ma cię kto całować z rozbiegu, to się nie przewracasz i nie obijasz sobie poszczególnych części ciała i że jak nie ma tej drugiej, to nie trzeba mówić coraz głośniej, żeby matka cię usłyszała, nie ma z kim się kłócić jakich piosenek słuchamy i co czytamy. raj.

i tak sobie z nataszą jedziemy i gadamy. żal jakiś się w niej zbiera, czuję to.
- nie jestem księżniczką. - mówi mi.
- możesz być. - odpowiadam.
- jak? nie mam sukni, pałacu, klejnotów.
- dla mnie nasz dom to pałac, w każdej sukni ci pięknie, a klejnoty sama robisz najcudowniejsze.
- e, to nie tak. - szuka.
- dokładnie tak. - nie pozwalam jej pogrążyć się w niebyciu księżniczką. - księżniczką się jest w głowie i sercu. jeśli dobrze żyjesz, zachowujesz się jak księżniczka, traktujesz siebie jak księżniczkę, nosisz głowę wysoko, a piękno masz w sobie, to jesteś księżniczką.
- tak? - słyszę nadzieję.
- tak.
- to w takim razie ty jesteś królową.

szach - mat. ja? królową? ja? ja? ja jestem tylko... mamą księżniczek. dostałam róży na lico jak podlotek. kto tu kogo ratuje i przed czym, myślę wciągając wodniste gile, nim wydobędę chusteczkę. już miałam wyprostować się, żeby mi korona na oczy nie spadła, kiedy moja osobista księżniczka zapytała:
- czy mikołaj spełnia marzenia?
- tak. - mówię nastawiając ucho, bo grudzień niebawem, gotowa na gadąjacą barbie, naturalnych rozmiarów pluszowego kucyka, nawet na grę w podkładanie poduszki pierdziuszki, by puszczać sztuczne bąki (jakbyśmy swoich nie mieli).
- to ja chcę harfę.

kurwa mać. za jakie grzechy? czy naprawdę byłam aż tak niegrzeczna? chyba czas jej powiedzieć, że mikołaj nie istnieje, prezenty robią rodzice, a budżet mają ograniczony oraz że malowanki też są przecież spoko. że najważniejsze nie są prezenty, ale to, żebyśmy byli blisko i jakoś ją tulić płaczącą bez harfy przez cały ten tydzień rozmazując łzami i smarkami akwarelowe kredki na świątecznych malowankach. 

oczyma wyobraźni już widziałam siebie taszczącą harfę na jakiś koncert, zapoconą jak świnia, zgarbioną, dyszącą, próbującą najpierw wepchnąć, a potem wypchnąć harfę z kombiaka nie klnąc przy tym i nie raniąc się dotkliwie, bo przecież kultura wyższa. 

już widziałam, jak odziana w roboczy strój bhp i kalosze, na kocu ślizgam z domu ten zajebiście wielki kloc, doślizguję do bagażnika, nie daję rady go wciągnąć, ślizgam z powrotem do domu, przyciągam taczki, na nie kładę harfę, próbuję utrzymać równowagę, nie udaje mi się, robię więc taczką rysę na tej w chuj wielkiej szybie, co ją mamy w domu i krzesząc z siebie ostatki sił, nadludzkie jakieś zasoby, wrzucam ją do auta i tylko trochę nie trafiam, odrywam więc resztę tapicerki z bagażnika, bo co mi będzie tak powiewać.

wszystko to okomentowane piskliwymi głosikami i dźwięcznym śmiechem moich córek ubranych w tiulowe sukieneczki i czyściusieńkie białe rajstopki, które tarłam w rękach po zabawie w błocie cały poprzedni wieczór. jeszcze tylko je wsadzić w foteliki i już możemy jechać na świąteczny koncert kolęd i pastorałek do osiedlowej świetlicy, tam już tylko wypakować harfę, oczywiście bez niczyjej pomocy, bo jestem spóźniona i wszyscy są już w środku. 

dobrze ubrane i pachnące matki dzieci, które grają na fletach poprzecznych, sykają na mnie ze złością, kiedy po ciemku próbuję nie stratować publiczności, a jeszcze dyszę "przepraszam" zmierzając ku scenie. tam dziecko moje plumka jednym palcem dwa wersy "cicha noc, święta noc", bo tyle jak na razie umie. koniec. brawa. harfę porzucam, chyba, że ktoś mi ją każe zabrać, to porzucam rodzinę i całe swoje dotychczasowe życie i truchtam zdecydowanym krokiem ku szpitalowi psychiatrycznemu.

harfa. tak. www.allegro.pl szukaj: harfa. jasne. przed oczami stanęły mi wszystkie prezenty porzucone kwadrans po otrzymaniu. i w tym towarzystwie harfa nijak nie chciała się zmieścić. trudno, jakoś zniesie ten potężny cios, ale niech sobie harfę wybije z głowy.

- kocham cię, mamo królowo.

a chuj. niech będzie harfa. ostatecznie, jak ją się położy poziomo na dwóch krzesłach, to zajebiście dużo prania można tam powiesić.

czwartek, 10 listopada 2016

hu hu ha.

wciąż mieszkamy u mamusi. u teściówki jedynej. dom już jest tak blisko, że im bliżej, tym dalej. jesteśmy jak maratończyk przed metą, ostatkiem sił ciągniemy do końca skupieni już nie na wyniku, ale na tym, by się zwyczajnie nie wyjebać na końcu.

jest podłoga, na której chętnie położylibyśmy się, bo jest ciepła i z tej odległości nie mamy wątpliwości czy te panele są zielone, czy jednak nie. z tej odległości jednak widać niedoskonałości pracy płytkarza, więc turlalibyśmy się najchętniej zwracając lub nie, uwagę na nasze nowe tu i ówdzie.

nie możemy zaś się turlać, bo biegamy na krótkie dystanse. ojciec jedyny do pracy, na budowę, do domu, do hurtowni budowlanych, do geodety, do pracy, do elektryka, do hydraulika, do domu, na zupę, do bankomatu i do bankomatu. ja biegałabym do przedszkola i z powrotem, gdyby nie fakt, że biegam do apteki i z powrotem, po termometr i po lekarstwa, po chusteczki, po syrop, po herbatkę, po suchą pościel. a potem dopiero do przedszkola i z powrotem.

dodatkowo teściówka niemalże unieruchomiona po zabiegu. dramat.

a tu ulubiona pora roku. najulubieńsza. to pora roku, w związku z którą trzeba przewieźć kartony swetrów, kurtek i butów od mojego ojca. to pora roku, w której zerkam nieśmiało czy nataszkę już cisną te drogie kozaczki, a jeśli tak, to czy zojci nie spadają z nóżki. to pora, w której zerkam nieśmiało czy rękawy swetrów wystających spod kurtki już wyglądają wieśniacko, czy można udawać, że to taka stylówa, skoro sama zamotana w obrus na szyi udaję, że o to własnie chodziło, a nie, że nie ten karton od ojca przywiozłam.

to czas, w którym dokupuje się rzeczy, a mieszkanie teściówki nadal nie urosło. czasami, kiedy stoję objuczona pod drzwiami, najchętniej zadzwoniłabym do sąsiadki, żeby mnie docisnęła nogą obutą w kapeć i zamknęła drzwi przekręcając klucz w zamku. 

mam wrażenie, że to wszystko pierdolnie. wybuchnie. 

że szyby już są wypukłe, że ten blok eksploduje wraz z trzema kombinezonami, z których wyrosły moje dzieci, a przecież mam je sprzedać, żeby kupić dobre, więc niech leżą. jezusmaria gdzie one leżą? 

rozpierdoli po osiedlu moje hawajaniasy, kroksy z lidla, płócienne sukienki, wszystkie dwie, spódnice, które być może jeszcze założę, zylion pluszaków, kawałki świętych karteczek zaklejonych świętymi kółeczkami i mnóstwem glutów z kleju, równie świętymi kawałkami wstążek, piór, bandaży, rozpirzonych żołędzi, książek, kredek, gazetek reklamowych z netto i ofert na drzwi zewnętrzne, kawałków cegły klinkierowej elewacyjnej w ilości sztuk siedem niby identycznych a każda inna, zawiniętych w gazety, ręczników, które jeszcze całkiem się nie popruły, chust, które może kiedyś założę, rajstop zaciągniętych tylko na kostkach, które do kozaków jeszcze się nadadzą, o boże czemu wyrzuciłam kozaki.

łinter is komin'. uwielbiam czas, w którym muszę pamiętać o tym, żeby założyć podkoszulek pod podkoszulek z merynosa, bo mnie gryzie, ale w dwóch podkoszulkach będzie mi gorąco, ale kurtki jeszcze nie mam tej zimowej, to może faktycznie tego merynosa, albo bluzę. z tym, że nie mam bluzy. icoteraz.

to czas, w którym moje życie ogranicza się do rozterek czy założyć dzieciom rajstopy i kto im je zdejmie jak już pójdą do przedszkola, czas, w którym myślę intensywnie która czapka będzie dla nich odpowiednia, czas, w którym w panice zakładam dziecku dwie pary skarpet do adidasów, bo kozaki jeszcze nie przyszły. 

czas, w którym stoję zapocona w kurtce i czapce z kurwa wełny, nie dziwiąc się więcej dlaczego elizka oddała taką fajną czapkę, bo kurwa gryzie tak, że musiałabym zakładać czapkę pod czapkę i pewnie tak bym robiła, gdybym tylko wiedziała, gdzie jest moja czapka ta nie od elizki, więc stoję, a gdzie, chuja tam stoję, próbuję wyłapać dzikie zwierzęta przebrane za moje dzieci, które obleczone jednak w rajtuzy i dresy postanawiają się bawić w ucieczki, a kiedy już je wyłapię, ubiorę do końca i zagonię do drzwi, to oznajmiają mi, że chcą siku. oczywiście jednocześnie. a czemu ona pierwsza, przecież ja jestem pierwszą córeczką.

to mój ulubiony czas, w którym opatulona z dziećmi dobiegam do auta już spóźniona i zgrabiałymi ręcyma próbuję usadzić je w fotelikach w kurtkach myśląc, że tak nie wolno, ale nigdy, przenigdy w życiu nie stałabym na parkingu strzeżonym czekając, aż auto się nagrzeje, a dzieci na całe półtorej minuty rozbiorę, by potem je ubrać i żwawo pognać do przedszkola. przecież w ogóle na wszystko mam półtorej minuty.

to czas, w którym dwie puchate kulki próbuję zmieścić w fotelikach, z których się wydłubują, bo muszą, powtarzam, muszą i to natychmiast sięgnąć po coś, czego z fotelika nie dosięgną. i czy jest to mikrogrzebień do wyrywania włosów podróbie kucyka tłajlajt sparkl, czy kawałek pianki poliuretanowej niskoprężnej z budowy, czy papier po nielegalnie zeżartym przeze mnie cukierku, czy chusteczka nie do końca zasmarkana i może jeszcze się da wyprostować, a poza tym jest krzywo poskładana, nie ważne, ja dostaję pierdolca. wewnętrznego. wpadam w furię. 

w myślach eksploduję, jak wieżowiec, z którego przed chwilą w tych samych myślach wyleciał nasz dobytek. gotuję się, piszczę, zalewam się wrzątkiem i co? nadal muszę przypiąć dzieci.

japierdolę. zapocona już drugi raz w ciągu kilku minut wsiadam do auta, półtorej minuty mówię na zmianę: nie wiem gdzie są wasze płyty, tak to jest muzyka klasyczna, nie, nie wiem co to za instrument, który masz na myśli i nie gadajcie naraz, bo nie rozumiem żadnej z was. oraz nie kłóćcie się która pierwsza mówi.

wychodząc dziś na próbę zaczęłam przeczesywać mieszkanie mamy w poszukiwaniu swojej kurtki zimowej. znalazłam. muszę ją nosić, bo już nie dam rady jej wcisnąć do szafy. kupiłam ją pod koniec zeszłej zimy. jako jedyna spośród kurtek, jakie znalazłam, nie miała tego futra naokoło kaptura, dokładnie tego, co udaje eskimoskie i dokładnie tego, które jest zbędne w naszym klimacie i dokładnie tego, które wchodzi do ryja przy mikrowietrze, chwyta się pomadki ochronnej, i którego nie da się wypluć, mimo usilnych pocharkiwań i odruchu wymiotnego, bo jest kurwa przyszyte. no więc właśnie tę kurtkę zakładam. 

chciałam być porządna w zeszłym sezonie, wobec tego uprałam ją i schowałam. ponieważ suszyłam ją przewieszoną przez sznurek, puch trochę się przemieścił i prawdopodobnie przez najbliższą zimę będzie mi zajebiście zimno w kręgosłup, za to zajebiście ciepło w nadgarstki.

nie warto być porządnym.
i jak to dobrze, że cały czas gdzieś biegnę.

wtorek, 11 października 2016

torpeda w filiżance.

mieszkałam kiedyś w miejscu, w którym ludzie nadawali sobie śmieszne pseudonimy. na tyle śmieszne, że mój tata napisał o tym artykuł do lokalnej prasy. na moje pytania skierowane do taty dlaczego długi heniu jest długi heniu, albo dlaczego kanciaty jest kanciaty, tudzież dlaczego wałek nosi ksywę wałek, tata odpowiadał, że długi heniu był długi i heniu, kanciaty kanciaty, a wałek wyglądał jak wałek. sam mój tata nosił ksywę łysy, albowiem - i tu niespodzianka - jest łysy.

same ksywy jakoś się tłumaczą, zwłaszcza takie jednowyrazowe. dość łatwo mi skumać, że kaktus jest kaktus, bo ma rzadki zarost, amerykun to amerykun, bo raz był w stanach, hipek, bo przypominał hipopotama, a cysterna, bo miała wielki biust.

gorzej mi zrozumieć jak to możliwe, że na gościa, co był wiecznie pijany wszyscy mówili siwy dym, choć imię miał krótsze, na byłego piłkarza - filozofa - "szybszy od spodenek", a na pana, co się gibał w przód i w tył nie mówiono, nie wiem, gibała, tylko "faluj z rafels" (tu se kliknie, kto nie pamięta czasów, w których najpierw było się gwiazdą, a potem grało w reklamie, a nie odwrotnie). 

posiadanie ksywy jest fajne, ponoć świadczy o wyjątkowości, jakże to miłe zatem, że na mnie wszyscy mówią wronka. nie dlatego, żem bruneta, ale że skakałam w kałuży jak bartek wrona z dżast fajf w teledysku kolorowe sny kiedy ja dotykam ciebie, kolorowe sny, kiedy w nas tańczy pragnienie, hej, ho. no jest w tym jakaś wyjątkowość, nie powiem. 

kiedy byłam dzieckiem, jedna pani ze szkoły mnie poprosiła, żebym jej zrobiła zakupy i to była jej wyjątkowość ewidentnie, bo nikt od tej pory na nią nie powiedział inaczej, jak "pół chleba i lemon".

nauczycielka angielskiego mojego brata była, mówiąc krótko i dość eufemistycznie, duża, dlatego miała ksywę "wielka brytania".

nasz były elektryk, który pod siłę nie podłączył zera, a betoniarka jest na siłę, więc kiedy ojciec jedyny wlewał wodę z wiadra do betoniarki, to mógł stracić życie, został okrzyknięty dizajnerem, co potwierdził podłączając żarówkę w korytarzyku przed łazienką w taki sposób, że się zawsze żarzyła, pewnie jak pozostałe innowacyjne projekty instalacyjne w jego własnej głowie.

kiedy niedawno ojciec jedyny przysłał mi fotografię dwóch kolesi na naszej budowie, małego ze szlugiem i dużego z nadwagą, wiedziałam, że sufity kładą nam łona i webber i inaczej nie potrafiłam o nich pomyśleć.

cóż, nie mam puenty do tych wspomnień, mam chęć na więcej, na wasze więcej i na swobodny rechot nad czytaniem tychże. 
mam również nadzieję, że moje dzieci nie na zawsze zostaną "torpedą" i "filiżanką z porcelany", czego sobie i im życzę.




wtorek, 27 września 2016

strefa komfortu.

zdarza mi się, że narzucam sobie różne rzeczy. i coraz rzadziej jest to koc na głowę, papierowa torba czy worek po ziemniakach.

tym razem postanowiłam sobie narzucić coś innego. w tym celu niezbędna jest opowieść o wujku tadziku i jego pierworodnym synu zwanym przez nas w latach szczenięcych malowniczo 'małpą'.

otóż zarówno jeden, jak i drugi mają dar, którego mnie brakuje. ja mam coś proporcjonalnie odwrotnego do ich daru. otóż oni zagadują ludzi. znają wszystkich na świecie i pamiętają ich oraz ich pochodzenie, rodziny dwa pokolenia wstecz, zainteresowania, wady, przywary i zalety.

niejaki małpa jest bohaterem wymyślonej przez nas anegdoty (mówiąc "nas" mam na myśli resztę mojego rodzeństwo-kuzynostwa, z którym w dawnych czasach dopuszczałam się wszetecznych bezeceństw przy użyciu alkoholu, innych środków psychoaktywnych, a także niczym nieograniczonej wyobraźni hej), która to brzmi następująco. wyobraź sobie wieś na końcu świata. opuszczoną, małą, otoczoną szarymi polami pobrużdżonymi zardzewiałymi bronami, po których (polach, nie bronach) wędruje anioł w zgrzebnym stroju i niesie kromkę czarnego chleba. no zwykła polska wieś. tylko że gdzieś daleko. i w tej wsi jest bar. drewniany, nieodnawiany, stary, zapomniany bar. w tym barze siedzą trzy osoby o aparycji nie zdradzającej ich płci. i gdyby do tego baru wszedł małpa, przynajmniej dwie z tych osób powiedziałyby: o, cześć małpa.

wujek tadzik, ojciec jedyny małpy, jest człowiekiem, który zagada każdego. dziecko chociażby pogilga, a obcemu psu włoży do pyska przynajmniej rękę. zaklinacz psów. i ludzi. ostatnio jechał z moim tatą daleko pociągiem, mój tata patrzyłby w okno przez sześć godzin, ale wujek tadzik postanowił zagadać panie, z którymi jechali. otóż były to trzy pokolenia dam: babcia, mama i córka, przy tym jak się w międzyczasie okazało, babcia jest osobą śpiewającą. przez pięćdziesiąt kilometrów wujek tadzik namawiał ją, żeby śpiewała, a ponieważ ona była raczej w typie mojego taty, co to przesiedziałby podróż z nosem w oknie, wujek wdarł się na wyżyny negocjacji, albo po prostu wymędził, żeby zaśpiewała. kolejne kilka godzin śpiewali wszyscy razem i tak im wesoło droga minęła, mimo że jechali na pogrzeb.

czemu ja to piszę. bo ja tego nie mam. postrzegam to jako talent, którego dopełnieniem jest pamięć, że człowiek, o którym nie masz pojęcia kim jest, a który ci właśnie powiedział cześć, jeśli wierzyć małpie, jest człowiekiem, którego razem spotkaliście w drodze do łęknicy w dziewięćdziesiątym trzecim, a który stał na stopa zaraz za żarami i miał plecak z naszywką flapjacka, a zatrzymał mu się czerwony fiat mirafiori. mówiłam - talent.

i ja narzuciłam niedawno sobie, że będę zagadywać ludzi. że będę robić coś, czego dotąd nie robiłam, że będę mówić, co myślę. że będę opuszczać ciepłe kapcie w bezpiecznych koleinach własnej strefy komfortu. że będę robić rzeczy inne, niż te, z których się znam. że założę te drugie słuchawki z szuflady, że włączę w nich tę muzykę, której nigdy nie włączałam, że pójdę ścieżką oddaloną od tej, którą podążam codziennie i że zobaczę dokąd mnie ona zaprowadzi.

ścieżki prowadzą mnie - o dziwo - do celu. przy czym samym celem bywają czasami te mikrowyprawy, które sobie urządzam. oczy otwieram szerzej, umysł też, zauważam rzeczy, których wczoraj tu nie było, nie mogło być, a przecież są.

wszędzie chodzę pieszo, by pobyć ze sobą i świadomie przeżywać swoje życie po kawałku. by być stopami na ziemi, a głową w powietrzu. by mnie owiewała moja własna rzeczywistość.

i w ten sposób spóźniłam się na spotkanie, bo zwyczajnie zgubiłam się we własnym mieście. byłam w parku, który zasadzili w tajemnicy przede mną pewnie przedwczoraj, przed kościołem, który nagle w tym parku podrzucili, byłam pod szkołami i przedszkolami, o których nie miałam pojęcia, że są i że jest ich aż tyle. szłam dziarsko chłonąc byt, tlen i orzeszki ziemne, bo tak się przygotowałam do drogi, aż tu nagle uświadomiłam sobie, że za długo krążę po niewiadomych i czas obrać azymut na spotkanie, czyli na botaniczną. ale, ale. gdzie jest botaniczna? postanowiłam użyć nawigacji, która powiedziała mi "kieruj się na wschód". no i zajebiście. wiem, gdzie jest wschód, wystarczy tylko sobie wyobrazić mapę polski i jak stoisz twarzą do morza, to po prawej stronie, gdzie kiedyś była rosja jest wschód, a tam, gdzie niemcy - zachód. reszta to bułka z masłem. pestka. orzeszek ziemny. południe. 

pozostało mi tylko dowiedzieć się twarzą do czego stoję. tak na marginesie - powinna być aplikacja "twarzą do czego stoisz app", ale nie ma. musiałam więc zasięgnąć wiedzy z czeluści swojego umysłu. chciałam najpierw odymić szkiełko i patrzeć na słońce, być może udałoby mi się dojrzeć gwiazdę polarną, która wskazuje północ, niestety nie wiem komu, kiedy i na jakiej półkuli, dodatkowo tarcie patykiem o patyk, żeby wykrzesać ogień odpadało, bo do spotkania było dziesięć minut, a według nawigacji iść będę siedemnaście. niestety, nawigacja nie uwzględnia czasu krzesania ognia za pomocą tarcia patykiem o patyk, choć na pewno by mi się udało, bo zajebiście szybko i dosyć często kręcę kwyrlejką ciasto na naleśniki. niestety krzemień, który nosiłam ze sobą, żeby pokazywać dzieciom iskry, zostawiłam w drugiej kurtce. z nim byłoby szybciej.

pozostało mi znaleźć północ za pomocą mchu, który obrasta kamienie. ponieważ szłam nowoczesną ścieżką z polbruku w czystym parku, wypatrywanie mchu wcale nie było łatwe. nie mogłam bowiem dojść do wniosku czy mech wie, że polbruk to sztuczny kamień i czy to ma wpływ na to, że jeśli już go obrasta, to czy nadal od północy. potem załamałam się, ze nawet mech kurwa wie, gdzie jest północ, a ja nie. 

tak czy inaczej byłam spóźniona i to, co przedsięwzięłam, to nie wyjście, a nawet wytruchtanie ze strefy komfortu. opuściłam ją w podskokach w miejsce bardzie cywilizowane, w którym nawigacja się połapała i zamiast "kieruj się na wschód", powiedziała mi po ludzku: "w prawo". dotarłam.

wobec powyższego nie poddałam się przeciwnościom i niezrażona niepowodzeniami postanowiłam dalej czynić sobie ziemię poddaną i dalej opuszczać strefę komfortu obserwując wszystko, co temu towarzyszy, nawet uczuciu zażenowania, kiedy mówiłam "ależ pan ma przyjemny głos" do kolesia, który mi sprzedawał kaloryfer.

w ten sposób trafiłam w miejsce, w którym znajdowała się piękna kobieta. i ja też tak pomyślałam: "jaka piękna kobieta". a potem pomyślałam, że muszę jej to powiedzieć, że właśnie się nadarza super okazja do tego, by powiedzieć co się myśli, opuścić swoje ciepłe kapcie i sprawić komuś przyjemność. więc zebrałam się w sobie, opanowałam pąs, który spłynął był na me lico i powiadam: "przepraszam, że się ośmielam, ale ostatnio postanowiłam mówić ludziom, co myślę, bo te myśli są fajne i chciałam pani powiedzieć, że jest pani niezwykle piękną kobietą". pani się uśmiechnęła, co uczyniło ją jeszcze piękniejszą, pąs przeszedł na jej lico, co odjęło jej tylko lat, bo jak się później okazało, pani była już babcią, a wówczas pani z całą swoją delikatnością i kobiecością powiedziała: "dziękuję. niestety nie mogę powiedzieć tego samego".

i co z tego, że pani za kilka sekund zreflektowała się, jak to zabrzmiało i wytłumaczyła mi, że nie jest jeszcze na tyle odważna, by mówić co myśli. 

ja już śmigałam w ciepłych kapciach po wygodnych koleinach i rechotałam komfortowo jak zwykle.

piątek, 16 września 2016

dziura.

nie wiem, jak to się dzieje, ale znowu musiałam komuś pomóc. starszy pan wlazł i nie umiał wyleźć. był już przy nim chłopak, który mu pomagał, ale sam nie dawał rady. pan przeciskał się przez szczelinę, nad którą nawet mój kot by się zastanawiał, ale pan był uparty i jak żółw cisnął wytrwale na północ, szurając obuwiem po podłożu. było trochę jak w bajce: pan się nie przesuwał, choć szedł i było to dla niego zastanawiające, jak dla mnie to czy tojtoje kiedykolwiek są nowe i pachną oraz a. jak on tam wlazł, b. po co. pan był za żywopłotem i siatką, niewysokie toto, gdzieś na metrze się kończyło, ale pan też był niewysoki, życie już starło mu część człowieczeństwa, a nogi, cóż, mniej rącze, niż onegdaj.

chłopak więc podstawiał mu tak zwany koszyczek, by pan poprzez niego wlazł na murek, pan dodatkowo haczył o siatkę w płocie i trzymając gazetę zwiniętą w rulon, to pacał nas znacząco w celu nie wiadomo jakim, to powiadał niewiele więcej, niż "czekaj pan". mnie jakby nie zauważał. ja skupiałam się na zachowaniu panowej odzieży w całości, chcąc odebrać go po lepszej części żywopłotu i siatki. wszystko to działo się w centrum miasta, a my z chłopakiem nad głową pana minami i ograniczonymi gestami (na rękach chłopaka stał pan, a ja jedną ze swoich wysupływałam druty z turkusowych spodni od garnituru) próbowaliśmy dojść skąd pan się tam wziął. 

na szczerze i wprost zadane przeze mnie pytanie, do zadania którego dodatkowo wyrwałam mu gazetę z ręki, żeby zwrócić jakoś na siebie jego uwagę: jak pan tam wlazł?? usłyszeliśmy tylko: czekaj pan.

nie wytrzymałam i po kolejnej nieudanej próbie tworzącej sytuację patową, postanowiłam otruchtać przestrzeń z siatką i żywopłotem, by znaleźć, do cholery, dziurę. znalazłam. pan wlazł dziurą przy schodach. próbował wyleźć identyczną, tylko przy drugich schodach, przy których ktoś postawił betonowy słupek, żeby nikt tam nie właził. albo na złość. kiedy zadowolona podbiegłam do pana i chłopaka, pan już szedł powoluśku na wolności wymachując gazetą, chłopak natomiast szedł w przeciwną stronę kiwając głową. życzyliśmy sobie wszyscy dobrego dnia i już.

niby i już. niby nic. ale jednak zaczęłam się zastanawiać. że może to jest znak, że powinnam iść gdzieś na wolontariat, że co ja tak cały czas pomagam, że co to za symbolika i o co w ogóle mogło chodzić. i wiem.

tak wygląda właśnie moje życie. problemy rozwiązują się same, dokładnie wtedy, kiedy ja szukam dziury w całym.

wtorek, 6 września 2016

klucze.

kochany pamiętniczku. dawno nie pisałam. ale na wstępie mojego listu pozdrawiam cię serdecznie.
co u mnie. hm. 
kiedyś to było lepiej. albo chociaż inaczej. a teraz? teraz jest tak. czy to dobrze? no sama nie wiem, bo wiesz...

dzieje się wiele. kiedyś z powodu tych wszystkich dziań miałabym nieustanną erupcję emocji, wulkan wybuchałby i gasł, żeby znów wybuchnąć. czasem czarnym, a czasem czerwonym. lawa lałaby się strumieniami, gorąca, wysycona czymś takim, że albo się w niej zatopić i zastygnąć, albo na ten tychmiast spierdalać, a i tak wszystko przykryje gruba warstwa szarego pyłu. kiedyś miliony zdarzeń, które występują na mojej pokrętnej drodze byłyby zaczątkiem czegoś. 
a teraz?
teraz idę, a zamiast wulkanu mam emocjonalną purchawkę, dojrzałą. nadeptuję, coś tam się niezbyt wysoko uniesie i opada. naokoło i niezbyt żyźnie. w chujni z grzybnią nie ma harmonii, akurat trochę więcej chujni. grzyby nie rosną, myśli nie kiełkują, a nawet, jak zakiełkują, to więdną, jak rozalka w opowiadanej przez babcie lusię bajce o liczyrzepie: "ech, ech - i zwiędła".

próbuję rozkrzesać te myśli, pocieram, pocieram cały czas czubkami palców o czubek głowy, coś tam się zajarzy, zaiskrzy i mokre, spocone od strachu ręce zatęchną każdą, choćby najmniej, a może najbardziej roziskrzoną myśl. śmierdzę, jak martwe zwierzę wtedy. jak opalana kura. gęś. jak pyszczek świnki nad gazem. skwierczę i śmierdzę zjaranym włosiem. na samą myśl mnie mdli, więc znów staram się nie myśleć, nie drapać w czubek, nie krzesać iskier. tak źle i tak niedobrze. niedobrze mi.

pojebały mi się bajki, taki trochę król midas z taką trochę elsą. czego się nie dotknę, zamieniam w lód. skostniałam. iksmen z niezrozumieniem swojej mocy. lub też raczej niemocy. moją mocą jest niemoc. tłusty, próżny midas ze mnie, tylko złota nie mam. mrożę, ale kibić mało disnejowska, oczka bardziej kaprawe, usteczka nie tak bardzo w ciup i ten warkocz do pół dupy. a ja tylko pół dupy. zza krzaka.

pani sopelek. zimna irlandzka ryba. królowa chłodu z mokrymi dłońmi. co jest kurwa?

kiedyś był pomyślunek, teraz pomylunek.

rodzina sukcesywnie wchuchuje we mnie trochę ciepła, każdego dnia. wytapiają mi przeręble w pokrywie, w osłonie i dziurkują zmrożone osierdzie wpuszczając tam wiązki ciepłej miłości - życia. tylko dlatego jestem. że oni są. że codziennie suszą mi ręce i moczą mi włosy. moczą mi oczy, gdy patrzę na nich. łzy, gorące łzy rzeźbią w lodzie zmarszczki. te już zostaną na stałe, nikt nie wynalazł emocjonalnego botoksu, nawet za pieniądze.

zarobiłam czterysta złotych. ucieszyłam się. uśmiechałam nawet. następnego dnia poszłam do dentysty i wydałam trzysta trzydzieści. zasmuciłam się, chciałam nawet rozpłakać, ale nie byłoby widać mojej wyczyszczonej po pięciu latach jedynki. warczałam więc idąc i myśląc, że szkoda, że nie jestem kimś innym. 

nie jestem. jestem sobą. jakże trudno to zaakceptować. kiedy już chciałam położyć się w kanionie słonego błota, w którym nieustannie grzęznę, do którego sukcesywnie dopłakuję hektolitry łez, pomyślałam, że nie. ni chuja. dosyć tego. dosyć tego chorowania, dosyć tego złego, co nie chce wyjść na dobre. dosyć emocjonalnej suszy i w ogóle dosyć.

miałam się tarzać w błocie, miałam mieć woodstock w żałobie, ale wyimaginowany skafander na mózg i do przodu.

brnę i patrzę: starsza pani. ledwie idzie. w środku miasta. ludzie mijają ją, ja nie mogłam. pomóc pani?
o tak, dziękuję.
co się dzieje?
słabo mi, czarno przed oczami, nie mam sił.
niech pani usiądzie, wezwę karetkę. 

wezwałam. rozmawiam z panią marią, patrzę na jej równiejsze od moich zęby, bielsze i droższe. "tylko życie jest ważne. zdrowie i życie. tylko." - myślę. pani maria dziękuje mi po wielokroć. swojej mamy nigdy tak nie trzymałam za rękę jak ją teraz. patrzę w jej wyblakłe, błękitne, uśmiechnięte oczy. w jej zmarszczki tak niepodobne do moich. biorę klucze od jej roweru i obiecuję, że zaniosę je córce, która tu w sklepie niedaleko pracuje, niech ten rower schowa. 

a może to już czas? pyta pani maria i patrzy na mnie.
nie, nie czas, pani mario. jeszcze nie. pani świeczka jeszcze się pali.

wyglądam karetki. nadjeżdża. 
pani maria wsiada, ja stoję z czerwonymi kluczami od jej roweru. ogląda się ostatni raz i mówi:

"pani się zjawiła, jak ja pomyślałam: znasz, boże, moje serce. pomóż".

stoję z kluczami.

"pani jest aniołem".

stoję. ale tylko ułamek sekundy. otrzepuję z siebie całe błoto z kanionu i idę.

a może frunę?

oddać klucze.

czwartek, 4 sierpnia 2016

szkoda? może.

z książki, jaką zalecił mi przeczytać dobry człowiek wynika, że dobrze by było, gdybym uprawiała jakąś formę ruchu oraz słuchała ulubionej muzyki, bądź śpiewała. ponieważ nie jestem aż tak odważna, by śpiewać publicznie, bo tak właśnie postrzegam śpiewanie w bloku z wielkiej płyty, słucham. a ponieważ z moich osobistych obserwacji wynika, że dobrze robi mi również poprzebywanie raz po raz w samotności, w związku z czym łączę tych kilka faktów i chodzę popracować pieszo ze słuchawkami na uszach. w ucho sączy się to, co akurat dziś jest moim ulubionym, do czego albo żwawo maszeruję podskakując i wymachując kończynami górnemi, albo niemrawo szuram jak kuracjusz w sanatorium na pożegnalnej potańcówce, któren wreszcie po dwóch tygodniach ośmielił się do panny krysi zalotnie podszurać i wyszeptać w uszko: pucio pucio.

nie da się ukryć, że jestem wówczas sama ze sobą, ale trochę też z otoczeniem. oraz idę popisać, wszystko więc składa się ku najlepszemu, toteż rozglądam się i myślę. nie przeszkadza mi w tym ni podskakiwanie, albowiem natenczas wszyscy się na mnie patrzą, a i ja zerkam odważnie (bo okiem odzianym w przyciemniany okular) w ich twarze i czytam sobie, interpretuję, dodaję i biorę, ani szuranie, bo wówczas patrzę w chodnik, przed stopy swoje, a wtedy mijam grafitti, które ktoś cwanie tamże zamieścił i raz po raz mijam słowa "sment". z całej siły staram się nie nadepnąć smentu, już linie na chodniku mi tak nie przeszkadzają, zresztą od czasu polbruku cała psycha w krzaki, nie da się iść nienadeptując, więc mijam sment. i tak sobie to życiowo tłumaczę. że mijam sment. omijam, nie dotyczy mnie. wiedzę go i mijam. brawo ja.

dziś tak idę trochę podskakując, ale nie zanadto, ponieważ plecak napakowałam dobrami z popularnej drogerii i ciążył mi niezwykle oraz rzegotał plastikiem o plastik, bo kupiłam te małe pojemniczki, co się do nich przelewa z tych półtoralitrowych butli, co są tańsze, bo megailość, a które też wzięłam, żeby mieć co i z czego przelewać do tych małych. kupiłam też mydło, ale to zupełnie nieistotne.

idę. i przede mną maluje się obraz. dwie dziewczyny. a resztę dopowiadam sobie sama, bo właśnie to widzę. dwie piękne, zgrabne, młode dziewczyny. tak młode, że w ramionach jeszcze szersze, niż w biodrach, nie jak ja, że jak macham rękami, to obijam się o biodra. one między smukłymi rękami a biodrami mają tyle miejsca, że spokojnie dorodny kabaczek przelezie, a może i nawet patison i to frontem. 

piękne. tyłem piękne, ale mój mój mózg stwierdza, że nie muszę widzieć przodu, jest równie piękny. to takie dziewczyny, co noszą modne spodenki z wysokim pasem i w tym wyglądają dobrze, a są na tyle szczupłe, że za pas od tych spodenek można spokojnie wcisnąć coś obszernego, nie że worek kartofli, ale taką - dajmy na to - paczkę krakersów to na luzaczku.

opalenizna piękna, wakacyjna, letnia, ale nie z leżaka, koca, ani ogrodu działkowego, o solarium nie wspominając, albowiem opalenizna jest z trzepaka, rolek, roweru, basenu ogrodowego, nienachalna i spontaniczna. 

włosy farbowane słońcem i czesane wiatrem, pasemka, jakich żaden spec od fryzur nie zrobi, niezależnie od tego ile godzin w worku na sobie, w jakimkolwiek salonie byś nie spędziła. ombre rasowe, zrobiło je zeszłoroczne słońce, przyklepała zima pod czapką, teraz mieni się kilkoma odcieniami blondu i ciepłego brązu. a piękne, że wyrwać by takiej kudły i zanieść do wspomnianego wcześniej salonu ze słowami: poproszę tak.

pupki wąskie, nogi długie, włoski na nich niewidoczne. o, obróciły się. twarze nieskażone przebarwieniami, pękającymi naczynkami, wąsem, regulowaną brwią, pudrem, tuszem, różem, ani widocznym dojrzewaniem.

po prostu piękne, naturalne nastolatki. wędruję za nimi w swoich trampkach z oszą, z działu dziecięcego, myślę o swoich dzieciach, przypominam sobie ich bose stópki, które wielbię, ich oczy, usta, nogi, włosy, dłonie, kolana, uszy. są idealne. myślę, że mamy tych nastolatek myślą o nich tak samo.

że piękne. że od zawsze piękne i że na zawsze piękne. niezależnie od tego czy i co oraz kiedy sobie na ciele na zawsze narysują, gdzie sobie zrobią dziury i przede wszystkim po co, co sobie narysują na twarzy, co uwydatnią i czym, zawsze będą piękne. jak moje dla mnie. córki. dzieci. krew z krwi.

szkoda. jak bardzo szkoda, że maszerując i obijając się rękami o własne biodra, szersze od ramion, a mimo to obiektywnie rzecz ujmując, w miarę wąskie, te same biodra, które wydały na świat moje idealne dzieci, nie myślę w ten sposób o sobie.

a może po to ten ruch, ta muzyka i to bycie ze sobą, żeby to podejście zmienić?

może.

może...

środa, 20 lipca 2016

mój patriotyzm.

nie jestem politykiem, ani dyplomatą. muszę jedynie wspólnie z mężem kierować budżetem domowym, reprezentować swoją rodzinę, żyć tak, żeby patrzeć w oczy dzieciom z godnością, ucząc jej jednocześnie.

nie jestem ekonomistą, muszę zerkając na konto zrobić tak, żeby wystarczyło na chleb, ziemniaki, mąkę niezależnie od tego jak bardzo zajebisty ekonomista rządzi tym krajem.

nie jestem matematycznym omnibusem, moja dusza raczej krąży wokół humanistyki, niż wiedzy ścisłej, choć swego czasu wygrywałam olimpiady z fizyki, a moim dziadkiem był genialny matematyk, ale oprócz tego, że skończyłam polonistykę, skończyłam również mat-fiz i wiem, że za prąd, wodę i gaz trzeba zapłacić i ile. wiem, że 500 plus dla naszych dzieci teraz, będzie dla nich  
jakieś 20 000 minus, kiedy będą wybierały profile swoich szkół.

nie jestem wybitnym specjalistą w żadnej dziedzinie, ale często bywam w warzywniaku i wiem, że pietruszka kosztuje 9,50. wiem, że żeby moje dziecko się dobrze czuło, musi jeść chleb droższy, niż najtańszy.

nie jestem wykwalifikowaną kadrą rządzącą, nie mnie zajmować się budżetem państwa, nie mam wiedzy, żeby decydować o czymś tak wielkim, jak pieniądze kraju, ale wiem, że pielęgniarki, które strajkowały w centrum zdrowia dziecka odeszły od łóżek pacjentów. widziałam tych pacjentów. widziałam ich powykrzywiane główki, nóżki, pompy wiszące zewsząd, kable wspomagające życie, worki na siku i kupę, a także odrastające włosy, puste szczęki, bo zęby wypadły, specjalistyczne kamizelki, buty, z dwudziestotrzyprocentowym watem. widziałam dzieci w piżamach, rajtuzach, chustkach na głowach, perukach, dresach, sukienkach, spodniach, kapciach tanich i drogich, butach kolorowych i szarych, jak twarze i oczy rodziców tkwiących przy tych dzieciach. myślących co kupić, kiedy, a także o tym, z czego mogę zrezygnować, żeby dziecku sprawić radość w chuj niewygodnymi bucikami z plastiku, świecącymi i grającymi, na widok których dziecku pierwszy raz od dawna rozbłysły oczy.

widziałam zmęczone matki, wyprutych ojców, porzucone noworodki z amputowanym okiem, płaczące, bez mamy, widziałam ojców odchodzących od szarych matek tych dzieci, ze słowami: "nie dam rady", widziałam wymiotujące dzieci, sine, z torsjami, w ramionach matek, ojców i tych pielęgniarek, o których przed chwilą napisałam, myślałam, że nigdy już ich nie zobaczę, a jednak buciki kilka dni później świeciły w ciemnościach szpitalnego korytarza.

widziałam w tym szpitalu snujące się matki jedzące suchy chleb z czyjegoś śniadania, bo nie miały pieniędzy na nic innego, którym słowo "praca" majaczyło jak jakiś jebany eden.

widziałam o wiele więcej. widziałam ludzi grzebiących w śmieciach w poszukiwaniu jedzenia, widziałam niewidomą staruszkę zbierającą w parku żołędzie i pytającą innej staruszki czy to co zebrała jest jadalne.

co dzień widuję młodzież w zbyt krótkich spodniach, z których wyrosła, ale rodzice nie kupują im nowych, bo i tak do szkoły trzeba będzie kupić.

widziałam umierających ludzi, którzy nie zdążyli z wizytą na nfz.

nie jestem żadną wyrocznią, żadnym specjalistą, żadną wyedukowaną personą. jestem kobietą, jestem matką, jestem człowiekiem, jestem polką.

i brzydzę się rządzącymi swojego kraju.

prezes nie ma dzieci, umrze i chuj. a moje dzieci będą żyły w tej rozjebce, spłacały pomysły rządu, chyba że zawczasu im poradzę, by się stąd zwijały.

jak to możliwe, że robert biedroń zwalnia rzecznika, bo sam da radę, nie przywłaszcza sobie jego poborów, tylko rzeczowo, z godnością i dystansem do siebie pełni swoją funkcję, a banda w moim odczuciu intelektualnych karłów, która za pięćset złotych kupiła głupszą część narodu chce okraść nas na naszych oczach, a my możemy tylko z wkurwa opluć telewizor i wyłączyć internet?

szanowni państwo posłowie, przejdźcie się wy po ziemi, po polskiej ziemi, z której jesteście tacy dumni, po tych dziurawych ulicach, zasranych chodnikach, śmierdzących bramach, zatęchłych przystankach, popatrzcie na żebrzących ludzi, na starsze osoby u lekarza, na głodne dzieci, idźcie sobie do jakiegokolwiek szpitala, powąchajcie zepsutą krew w obdrapanych murach, spróbujcie ich posiłków, postójcie na nogach kilka godzin bez waszych drogich, pięknych garniturów, garsonek i broszek. 

a potem oddajcie nasze, kurwa, pieniądze.

środa, 13 lipca 2016

to nic.

znowu gównoburza.
znowu wrzuciłam granat do szamba.
znowu mam swoje zdanie.

pytania: po co?
no: po co?

kiedyś miron białoszewski napisał "wywód jestem'u". kończył się tak: "każdy jest dla siebie najważniejszy, bo jak się na siebie nie godzi to i tak taki jest się jaki jest".

to mój manifest. zwłaszcza, że zaczyna się od "jestem sobie jestem głupi".

zamieściłam w instagramie zdjęcie, na którym jestem zmęczona, rozczochrana, zasmucona, niewypoczęta, niepomalowana. już nieważne, że tego dnia przebiegłam kilka kilometrów w dresie i w upale dla własnego fanu, a potem kilka kilometrów w dżinsach, trampkach i upale dla fanu dzieci. 

to nic, że zbudowałam sto babek z piasku, które na niby zjadłam. to nic, że huśtałam, wkładałam do huśtawki, wyciągałam, kręciłam na karuzeli z atrakcjami pokrzykując zdania typu: wszyscy pasażerowie lecący na planetę saturn proszeni są o zajmowanie miejsc, ustawianie foteli w pozycji pionowej i zamknięcie stolików. to nic, że najpierw kasowałam ulgowe i normalne z mleczy i puszków. 

to nic, że zatykałam dzieciom uszy, kiedy ukraińscy budowlańcy rzucali wiąchy na prawo i lewo z gatunku takich, co ich w myśli się czasem nie odważę wypowiedzieć, a nie przy dzieciach to raczej klnę. 

to nic, że zrobiłam w międzyczasie zupę i drugie. to nic, że się poparzyłam, a dziecko płakało, że tym samym zmarnowałam bułkę tartą, więc ono nie zje kalafiora. to nic, że wstałam o 5:40 dodatkowo wstając do dzieci kilka razy w nocy, ostatecznie kapitulując nad ranem po płaczliwych negocjacjach, że nie będą spały u siebie. 

to nic, że wstawiłam i wywiesiłam dwa prania i poskładałam, że poszłam z dziećmi do warzywniaka, że dzieci wyły, nie płakały, wyły przez cały dzień z powodów każdych. to nic, że przebrałam je ze dwanaście razy i nadal coś było nie tak. to nic, że rysowałam triceratopsa, choć nie umiem i dżungaripterusa, choć nie wiem jak wygląda, co też wywołało morze łez. 

to nic, że padam na ryj, mam dość, chce mi się wyć, a w międzyczasie byłam na budowie i trochę obkleiłam okna, to nic, że zamiast wybrać kafelki biegałam za dziećmi i łapałam w locie te, które strącały, bo chciały się do nich przytulać. to nic, że wszystkie rękawy mam do kolan, podobnie ręce. to nic, że czystych butów nie miałam na nogach od pięciu lat, że cały czas muszę gdzieś podbiegać, kogoś złapać, przynieść, wysikać, umyć ręce. 

to nic, że wiecznie ścieram masło z rąk, piasek z tyłka, włosy z oczu, czeszę zylion razy dziennie na półtorej minuty. to nic. w międzyczasie próbuję gdzieś zadzwonić, na czymś poleżeć, coś przeczytać (innego niż atlas dinozaurów, encyklopedia świata, dzikie zwierzęta czy kopciuszek), zrobić siku i nie poparzyć się herbatą. 

nie miałam pomalowanych rzęs. zła, zła matka.

niedziela, 3 lipca 2016

znowu te liczby. znowu trzy.

byłam jedenasty dzień na patologii ciąży. mój ginekolog wyjechał na wczasy i zalecił mi, bym przyszła do szpitala, by mieć opiekę, zwłaszcza że do szpitala miałam 60 kilometrów, w domu dwulatkę pod specjalnym nadzorem i bałam się czekać do ostatniej chwili. ponieważ miałam założony pessar na skróconą szyjkę macicy, byłam pewna, że urodzę przed czasem, szybko i byłam pełna nadziei, że bezboleśnie. to ostatnie było akurat głupie, przecież miałam jeden poród za sobą i wiedziałam, że to boli. jednak nadzieja umiera ostatnia. bo pierwsza umiera z bólu rodząca matka. o dziwo, tego naprawdę nie pamiętam. pamiętam, że bolało, ale oprócz tego, że w chuj, to nie pamiętam jak.
byłam zatem jedenasty dzień w nowiuśkim szpitalu, w którym ściany nie przesiąknęły jeszcze ani krwią, ani smółką, ani potem, który po wszystkim cieknie mamom, położnym i lekarzom. ojcom, oczywiście, również. z przejęcia, strachu, chęci pomocy i przerażenia, do tego stopnia, że z rąk wyślizgiwały się nożyczki mocujące się z twardą, grubą, jakby gumową pępowiną.

nie było mi źle. skurczów nie czułam, czatowałam na trakcie porodowym i wszystkim rodzącym gratulowałam, a tym, które jeszcze miały siłę na żarty, mówiłam, że halo, jest kolejka, ja tu byłam pierwsza i teraz ja rodzę, proszę się wstrzymać. wszyscy się ze mnie śmiali, że dostanę kawałek czerwonego dywanu, plastikowe kwiaty i pół etatu w służbie zdrowia, będę rozwijać dywan przed matkami wyjeżdżającymi na wózkach z porodówki, wręczać kwiaty, na końcu odbierać bukiet i zwijać dywan. pokusiłabym się również o sypanie kwiatów i trzaskanie pamiątkowych fot, ale nie każdej kobiecie do twarzy w sinoczerwonym zabarwieniu, sklejonych rzęsach, czy pękniętych w oczach żyłkach. za to każdej do twarzy z tym blaskiem, który wyziera zza całej sylwetki, mimo, że część tej sylwetki piecze, część boli, część krwawi, część się obkurcza, a część tryska mlekiem.

trzy razy wywoływano mi poród oksytocyną, bo już naprawdę nudziło mi się w szpitalu, moje starsze dziecię przyjeżdżało co dzień i prosiło, żebym urodziła już to dziecko, bo jej w ogóle na ręce nie biorę. nic z tego. przeszłam sto pięter w górę i w dół, przeszłam cały sulechów z północy na południe i ze wschodu na zachód i nic.
jak nic, to nic - powiedziała renia, moja cudowna położna - czekamy, ona wie kiedy przyjść.

i czekałam.

ten dzień nadszedł. noc nawet. wiedziałam, że to już. wiedziałam, że renia ma dyżur i nie będę musiała po nią dzwonić, wszystko zaczęło się dobrze składać, zwłaszcza ja. w okolicach piątoszóstej poszłam do reni. "chyba już" - mówię.

dzień wcześniej ojciec jedyny był z nataszą tam i z powrotem na chemii w warszawie. bardzo nie chciałam rodzić sama, ale wiedziałam też, że każdy miał swoje zadanie do wykonania. wrócili w nocy, tej nocy. 
nauczona doświadczeniem wiedziałam, że mąż mój zdąży się wyspać, zawieźć naszą starszą córę do babci, przyjechać, potrzymać mnie za rękę, a ja nadal będę w dwupaku. tymczasem o siódmej odeszły mi wody i renia powiedziała: "dzwoń po bartka, bo nie zdąży".
zadzwoniłam.

wręczył śpiące dziecko w piżamie babci w szlafroku pod blokiem i popędził do mnie.
zojka była w gotowości. wtedy było mi cholernie źle. cholernie chciało mi się spać. nataszę urodziłam na podłodze, nie dotykając ani razu łóżka. z zoją wdrapałam się na łóżko i chciałam spać. nie udało mi się wdrapać całkiem, głowa zwisała mi smętnie z boku, a z głowy równie smętnie sączyła się ślina. skurcze miałam rzadko, ale za to bardzo bolesne. renia spytała czy mi poprawić głowę. nie. czy mnie przykryć. tak. czy mnie odkryć. tak. czy mnie znowu przykryć. tak. czy mi wytrzeć twarz. nie. patrzyła na ekrany, mierzyła co trzeba, kazała spać, kiedy chciałam spać. po kilku obrotach powiedziała do mnie: "już wiem. ona jest zawinięta w pępowinę. jak masz skurcz, to jej spada tętno, a jak śpisz, to wraca do siebie. powiem ci, kiedy ją wyprzesz".

zojka się pcha, ojciec jedyny pędzi, ja wiszę szepcząc: nie mogę, renia ratuj, renia mnie uspokaja, prowadzi suchą nogą na drugi brzeg rzeki i nagle mówi: "nie idzie, czeka na tatę". "zoja, zlituj się, błagam" - myślę ja. nie. akcja stop. wchodzi tata. tulą się z renią, oglądają aparat fotograficzny z dyżurnym lekarzem, mam jeszcze siłę powiedzieć z półuśmiechem: "hej, tu się rodzi" i wtedy renia mówi: "idzie, przyj". przy spadku tętna każe mi wyprzeć zojkę, w ułamku sekundy odwija ją z pępowiny i tętno natychmiast wraca do normy.

piętnaście minut później sina, ale z blaskiem jadę z zawiniątkiem na swoją salę. po południu przyjeżdża natasza, patrzy na zawiniątko i mówi: "ach, to ty".
dopiero wtedy płaczę wzruszona.

dziś, dokładnie trzy lata później, patrzę na obie jak grają z tatą w bilard i łza jakoś sama płynie.

udanego życia, zoju.

niedziela, 19 czerwca 2016

sześć.

mój dziadek dorek miał wszystko policzone. wydawało mi się, że jako humanistka nigdy nie będę niczego liczyć, z wyjątkiem sprawdzania sylab w trzynastozgłoskowcu z nadzieją, że może się jednak pan mickiewicz gdzieś jebnął. tudzież odnajdywania stopy metrycznej typu trochej, daktyl i jamb, chociaż to raczej bez zrozumienia.

tymczasem dzisiaj mamy sześć. lat. po ślubie.
z ojcem jedynym. to jest rocznica, o której zdarza nam się zapomnieć, albowiem prapoczątek jest bardziej pra, niż sześć. prapoczątek jest piętnaście. i tu jest co celebrować. niemniej nie celebrujemy szalenie.

albowiem zdarza nam się celebrować środy, piątki oraz pół godziny w porcie nad odrą w samotności. zdarza nam się celebrować ciepły wieczór pod kocem, pieczątkę urzedową przybitą nieoczekiwanie oraz gwałtowne i nieplanowane wybiegnięcie na nowych iksmenów w trzy de.

tym razem jesteśmy wszyscy na wyjeździe u rodziny, a o rocznicy przypomniał mi fejsbuczek.
na chwilę przed tym, jak złapałam w garść najmłodsze wymiocinki spowodowane nie wiadomo czym, całkiem możliwe, że emocjami po ujrzeniu szwów nad oczodołem i towarzyszącym im skrzepom krwi starszej siostry.

na swoim blogu i swoim profilu fb jestem gwiazdą. błyszczę to blaskiem chwały i sławy, to sukcesu, to łzami, to kropelkami potu zraszającymi miejsce po wąsie, o którym już należałoby sobie przypomnieć lub zwykłym potem, co to po dupie cieknie. od drapania się w dupę z powodu, że nie wiadomo naprawdę w co ręce wsadzić, rozciera się go na zmęczonej twarzy. więc zawsze błyszczę.

ja i ja. u mnie. ze mną. we mnie. myślę, czuję, wiem, nie wiem. ja.

tymczasem obok mnie zawsze stoi on. mój mąż. ojciec jedyny naszych dzieci. miłość, której tak w życiu pragnęłam. opoka. skała. kwiat lotosu na tafli jeziora. ramię w ramię. na dobre i na złe. moje 'tak'. pewność i niepewność. szacunek i troska. mężczyzna.

gdyby moje serce miało kształt polski, to mój ukochany byłby helem. najpiękniejszym miejscem, z niezwykłymi chmurami, głową owianą orzeźwiającym wiatrem, żółtymi drobinkami piasku w butach, o których się nie zapomina, niczym niegraniczoną przestrzenią z każdej strony. wolnością.

kocham.
i sześć.

wtorek, 31 maja 2016

zabiegana.

pojechałam do przyjaciółki, która bardzo jest zabawna. bardzo. najśmieszniejszy człowiek na świecie. 
byłam przekonana, że przesiedzę na krześle/kanapie/fotelu półtora dnia oraz że raczej uronię łzę, niż zerwę się z krzesła/kanapy/fotela, by wypluć łyk zielonej herbaty z ananasem (czy cokolwiek innego) ze śmiechu.
nie umiem się śmiać. boli. bolało. zabolało. śmiałam się, a jakże, wyplułam herbatę. nigdy w życiu śmiech mnie tak nie bolał. zapomniałam jak się śmiać, mój organizm charczał, połykałam śmiech i metaliczny posmak dobrej zabawy, prawie zwracając go za chwilę. głowa pierwszy raz nie szła mi w górę, tylko w dół ze śmiechu. kładłam ją na stole i śmiałam się. obcy dźwięk mojego własnego rechotu. płytki oddech plus krztuszenie. nie mogłam przestać się śmiać, ani nie mogłam utrzymać własnej głowy. bardzo mnie to bolało. w głowę, w gardło i w serce. 

dzięki temu okazało się, że jeszcze mam głowę, gardło i serce.
przyjaciółkę znam mnóstwo lat, przeżyłyśmy razem setki historii i aż dziw, że tej jednej nie znałam. historia nie ma znaczenia teraz, nie opowiem jej, bo boję się, że znów się roześmieję, a jeszcze nie umiem.

na razie płaczę profesjonalnie. profesjonalnie drżę i zupełnie nieprofesjonalnie nie potrafię tego skryć.

pękam przez telefon i bez niego. ciężkie dni wypełnione jeszcze cięższym niczym. pierwszy raz w życiu pustka waży tonę. a ja tonę. w takim momencie dzwonię do ojca jedynego, zachłystuję się pustką, tylko on jest w stanie mi podać pomocne słowo, kiedy tak bardzo się szamoczę. nie odbiera. powoli osuwam się w czarną wodę, przestaję walczyć, podejmuję ostatnią próbę. brat.

"biegnij" mówi. wystawiam głowę ponad. jak boja. nadal mam boja. ale ciągle jestem. dryfuję.

wiszę nad kolacją, nad plastrem wędliny sojowej i seropodobnym wyrobem w kolorze żółtopodobnym. dziobię widelcem moje substytuty jedzenia z pomidorem.

"idę pobiegać" mówię.

biegnę. zwykle nie biegam. po czterystu metrach, podczas których prawdopodobnie mam zawał, świąd jestestwa, zapaść, zanik mięśni i obite uda od miarowo klepiących w nie pośladków, okazuje się, że mogę biec ile chcę. 
im bardziej jednostajnie biegnę, tym bardziej ubijam watę z mojej głowy, wata przemieszcza się w kierunku, skąd mogę ją wydalić. czy jeśli ją wydalę - zniknie? biegnę.

postanawiam dotykać dłońmi liści. tam jest życie. nad moją głową jest życie, wystarczy podskoczyć. 

to, co wypłakałam w ostatnim czasie, w postaci deszczu wpada do moich otwartych ust.
krople chcą zamknąć mi powieki.
jeszcze nie.
tamte nie zamknęły, te też nie dadzą rady.

biegnę.
jeszcze dokądś dobiegnę.

wtorek, 17 maja 2016

wszechogarniający bezwład.

coś myślę. powiedziałabym nawet, jednak zanim otworzę usta, dopada mnie myśl, że nie ma sensu. dyskutuję sama ze sobą. zawsze byłam o krok do przodu, teraz jestem dwa.

zwiędłam.

jak tam? co tam? 

e.
ee.
eee.

koniec wydobycia. słaby ze mnie górnik. im bardziej kopię w sobie, tym więcej wykopuję e.

chce mi się i nie chce.

jestem jak szermierz z paraliżem. niedowładem. udarem lewej strony.
idę walczyć, w prawej ręce dzierżę szpadę, ale powłóczę lewą nogą. lewa ręka zwisa bez życia. ani gardy, ani pomocy. tu z prawej niby coś tam napierdalam, wymachuję szabelką, nawet czasami uda mi się podskoczyć. prawą stroną twarzy coś wyrażam, zdarza się coś niewyraźnie wyartykułować z prawego kącika ust. 

lewa strona nie żyje. nie czuje. nie działa. stagnacja. noga nie idzie, ręka nie głaszcze, nie czesze, nie łaskocze. ani nie walczy, ani nie broni. lewe oko jest matowe, lewy kącik ust opadł jak moje siły.

prawa strona jeszcze trochę chce. 

prawa ręka łapie za lewą, ustawia ją tak, by osłaniała serce. ale jak nadejdzie cios, to ani ta ciężka nie obroni, ani ta lekka nie odeprze. to nie ma sensu. więcej siły potrzeba, by utrzymać bezwład lewej, niż opuścić prawą z rezygnacją. rozpaczliwy taniec zombie. tani horror. 

lewą stroną tak bardzo haczę o życie, zakotwiczyłam się w glinie, nie mogę wyjść, zwłaszcza, że muszę się ciągnąć. kalosz na zimnej nodze zapada się w lepką czerń, którą prawe oko chce widzieć jako żyzną ziemię. obie półkule myślą, że to bzdura.

jak to się dzieje, że jeszcze stoję?
nie wiem. 

środa, 4 maja 2016

piękna.

chcę sobie kupić buty.
takie, że do spódnicy, choć musiałabym prawdopodobnie i spódnicę kupić, ale na razie buty. na co dzień, ale nie że sportowe, to znaczy trochę sportowe, ale jednak takie też trochę neutralne.
no i czarne. rzadko miewam czarne buty.

nie mam ciśnienia, ale jak stałoby się tak, że są, to chciałabym je kupić.
stopę mam w rozmiarze dziecięcym oraz okrągłą. że w bok tyle samo co wzdłuż. szeroką w sensie.
no i halluks w toku. 

buty muszą być płaskie i wygodne oraz czarne. nie sportowe, ale i nie eleganckie, skórzane, takie, że jak na nie spojrzę, to powiem "o".

idę sobie ulicą, patrzę - sklep, wchodzę. buty. łażę, odpycham się oczami, miną, a w końcu słowem od "może w czymś pomóc". zawsze w ten sam sposób odpowiadam, czuję się skrępowana tym, że ktoś za mną leci, a także tym, że mam katar i zanim dobędę chusteczki, ciągnie mi się biały lub zielony glut łaskocząc niemożliwie okolice górnej wargi, więc jak rozdziawiam japę, by odpowiedzieć "dziękuję, rozglądam się, jak będzie czegoś trzeba to zawołam", zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że zeżrę gnoja. a nie chcę. ciągnąć nochem też nie chcę, bo to nieeleganckie, a w tych sklepach na ogół ciepło, cicho i pachnie. idealne warunki dla cieknącego gila. wypełza popatrzeć.

no więc weszłam, odgoniłam miłą panią, wydmuchałam nos i sięgnęłam po buty idealne. 
naprawdę ładne. wygodne jak kapcie, własnie takie "o". przechadzam się, myślę, że chyba kupię, że wygodnie, że czy do wszystkich spodni pasują, że spódnicę trzeba będzie zanabyć, miła pani pyta czywygodne, ja żebardzo, ona że w końcu to klarksy, ja że faktycznie oraz a ile kosztują. ona że bardzo wygodne.

wszystko wygodne, poza ceną. zawsze jak mnie na coś nie stać, to mówię, że przyjdę z mężem i zdecydujemy. zdjęłam z żalem, wyszłam.

rozejrzałam się po ulicy i stwierdziłam, że nie może być tak, że buty kosztują czterysta złotych. po prostu nie może. to znaczy może, ale że nie powinno. że są bardzo ładne, a także wygodne, a na mnie jest naprawdę bardzo ciężko kupić buty i że żal mi, ale nie zapłacę tyle pieniędzy za buty.
i że miał to być taki zwyczajny zakup, a nie jest.

pomyślałam, że każdy wciąż coś kupuje: buty, ubrania, torebki, biżuterię po to, żeby ładnie wyglądać. rzeczy.

że każdy wychodząc z domu stara się, by zerknąwszy na siebie w lustrze, poczuć "łał", "nieźle", "dobra", tudzież "no i chuj". nikt patrząc na siebie w lustrze nie chce czuć: "o kurwa, w tym nie wyjdę" i wychodzić.

każdemu z nas zależy, by podkreślać swoje zalety, ukrywać wady, czuć się dobrze, nawet jeśli dziwnie, inaczej, albo przeciwnie: tak jak wszyscy, z katalogu, z żurnala, z reklamy, z wystawy, z ulotki. po prostu dobrze.

no to teraz rozejrzyj się wokół.
każdy. tak, ta baba w skarpetach frotte wciśniętych w sandały też. ta w dekolcie większym niż krater etny też. ten koleś w za krótkich spodniach też. i drwal, co w życiu siekiery nie trzymał oraz wszystkie balerony wbite w legginsy. każdy. wszystkie nakrycia głowy były kupione z myślą "ładne". plastikowe torby, siaty, torebki maści wszelakiej zostały wybrane spośród innych, mniej ładnych.

zatem: po co mi buty za czterysta złotych? we wszystkich będę jednakowo piękna.

czwartek, 28 kwietnia 2016

trzy procent.

ponoć dziewięćdziesiąt siedem procent opinii w internecie jest negatywnych.

trudno się dziwić, jak ktoś jest zadowolony i szczęśliwy, to nie napierdala w klawisze, tylko wychodzi z domu, z uśmiechem patrzy w lustro, smaruje chleb grubo masłem, idzie poćwiczyć, pogra w kucyki z dziećmi, poogląda telewizor bez zobowiązań, poskacze w gumę dla rozluźnienia, włączy sobie fajną muzyczkę i potynia, poczyta, albo zrobi coś innego, co sprawi mu przyjemność i spotęguje pozytywne uczucie, jakie w sobie wyhodował. proste.

stąd ciężko znaleźć w internecie dobre i tylko dobre opinie na temat kogoś/czegoś. stąd nie należy opinii zasięgać w internecie. stąd należy brać poprawkę na pryszczatych łebków i wychudzone laski ze spaloną fryzurą, tudzież śliskich podstarzałych typów myślących, że są independent, tymczasem są intendentem i zahukane intelektualnie kolesiówy, o których określenie "nie bardzo" byłoby eufemizmem. na socjologiczne zagadnienia, na które nie ma tabelek, ramek i podręczników. na stereotyp. na internautów.

swego czasu szukałam pomocy dla dziecka. dla pierwszego dziecka. byłam z ojcem jedynym z córką u trzydziestu sześciu lekarzy. specjalistów maści wszelakiej. szarlatanów nie liczę. pewnie nie byli źli, każdy lekarz jest dobry, póki się nic nie dzieje. byli tacy, co smarowali zmiany "nowotworowe" fioletem, byli tacy, którzy powiedzieli nam "państwo są głupi i gówno wiedzą". pisownia oryginalna. byli i tacy ordynatorzy pediatrii, którzy słysząc negatywną odpowiedź na zadane przez nich pytanie czy dziecko gorączkuje i wymiotuje skwitowali "to co wy tu chcecie ze zdrowym dzieckiem". w sumie nic. to, że dziecko piło cztery litry wody na dobę i sikało cztery litry moczu oraz miało widoczne gołym okiem ubytki w czaszce umknęło ich uwadze. 

nigdy nie napisałam na żadnym forum złej opinii na nikogo. jeśli spotkam na przykład tę ostatnią panią, to wepchnę jej w gardło diagnozę, którą na tę okoliczność noszę w torebce skrupulatnie poskładaną w równy prostokącik. jeśli akurat nie znajdę diagnozy, wepchnę jej w gardło swoją pięść zwiniętą w równą kuleczkę. ćwiczę kuleczki z piąstek dość często, gdy tak sobie chodzę po świecie i patrzę co się wyprawia.

dziś mijają dokładnie trzy lata, od kiedy stanęliśmy prawie-we-czwórkę w centrum zdrowia dziecka. od kiedy zdiagnozowano nataszę. od kiedy dostaje chemię. 

pamiętam ten dzień. byłam w siódmym miesiącu ciąży z zoją, miałam skróconą szyjkę macicy i założony pessar, przykaz, że mam leżeć, a już na pewno nie nosić nataszy na brzuchu. ale nie miałam jej co powiedzieć, kiedy tak płakała, jak kłuli jej ręce i nogi, nie mogłam jej nie wziąć, kiedy chirurg odrywał jej rączki od naszych karków i zabierał za drzwi, za które nie mogliśmy wejść, nie mogłam jej nie wziąć, kiedy obolała budziła się z narkoz, kiedy ściągali jej szwy, zakładali jej szwy, odrywali plastry, zakładali plastry. nie mogłam.

kładłam się wieczorami i do napiętego brzucha szeptałam łzawe "przepraszam", prosiłam swoją młodszą córkę o wybaczenie, że nie wiem czy się ruszała i ile, że nie głaskałam brzucha, nie dbałam o siebie, bo nie jadłam, kiedy starsza miała być na czczo. przepraszałam, że mimo, że byłam opuchnięta, nie kładłam się, tylko siedziałam na taborecie przy starszej. niepewna czy nie stracę ich obu.

trzy lata. cholerna rocznica.

cały dzień targało mną całe spektrum emocji. żalu, że ma takie dzieciństwo, rezygnacji, że niewiele mogę, wkurwa, że to tyle trwa i radości, że jest tak dobrze, spokoju, że jesteśmy zaopiekowani, miłości, że patrzę na obie i wdzięczności za to, że żyjemy.

dziękuję doktorowi Grzegorzowi Jaraczewskiemu (który skierował mnie do endokrynologa), doktor Katarzynie Ralcewicz-Rut (która zdiagnozowała nataszę i skierowała nas do centrum zdrowia dziecka), profesor Danucie Perek (która potwierdziła diagnozę i wytłumaczyła nam wszystko), doktor Annie Wakulińskiej (która opiekowała się nami w pierwszych tygodniach w szpitalu), całemu zespołowi centrum zdrowia dziecka, który jest niezwykły. niezwykły! jestem pełna podziwu dla ich pracy każdego dnia. wszystkie ciocie są nieocenione. i last but not least - dziękuję doktor Monice Kuriacie - naszej pani doktor prowadzącej, najlepszej na świecie. 
fanfary.

dzięki waszym sercom, waszemu zaangażowaniu i waszej wiedzy jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. 

i to jest moje trzy procent pozytywu do internetu. niech się niesie.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

w potrzasku.

lubię ładne rzeczy. ładne rzeczy najczęściej są drogie. nie lubię wydawać dużo pieniędzy na rzeczy, nawet jeśli są ładne, ponieważ to tylko rzeczy.

większość ładnych rzeczy, które mam, dostałam. lub wygrałam. są naprawdę ładne. naprawdę bym ich nie kupiła.

ładne prezenty robi mi na przykład mąż. a do takich z pewnością zaliczam wielofunkcyjny scyzoryk, który mam w torebce. również kupionej przez męża. jak to kiedyś określiła znajoma: cóż, jaka kobieta, taki prezent. mam nadzieję, że miała na myśli to, że bywam otwarta i ostra, a nie zimna i bordowa.

niedawno dostałam ładne słuchawki. i chyba dobre słuchawki. do tej pory słuchałam bzdur na jutubie na pchełkach wciskanych w uszy dołączanych do telefonu, które pożyczyła mi koleżanka z warszawy, kiedy niespodziewanie wylądowałam z nataszą na siedem tygodni w izolatce. oddanie ich wisi mi nad głową, jak wisi mi na czym słucham tego, czego akurat potrzebuję. natomiast teraz mam wygodny dizajnerski wypas i aż chodzę pieszo, żeby ten dar wykorzystać.

założyłam buty na koturnach (a buty lubię mieć ładne i cena jest sprawą drugorzędną), rurki i ramoneskę, łeb przyozdobiłam słuchawkami z fifafą logotypem na boku, kabel wcisnęłam w jeszcze bardziej fifafą telefon z pięknym grawerem 'matko jedyna', który również dostałam za frajer i wcisnęłam na nim symbol apki do odsłuchiwania melodii.

słuchawki są na tyle dobre, że wygłuszyły cały świat. szłam w rytm jakiejś skocznej melodii, a w głowie dudniły mi moje własne kroki.

i olśniło mnie. 
to jest metafora - 
usłyszałam swoje własne życie.
otóż impreza trwa w najlepsze gdzieś obok, a ja stoję zamknięta w kiblu schylona nad zlewem, cykam się wyjść, nie wiem czy się zaraz nie porzygam i czy to muzyka, czy moje serce tak mocno napierdala.

środa, 20 kwietnia 2016

dawno, dawno temu.

kiedyś mój mąż pracował w lokalu zwanym 'kotłownia'. łaziłam z nim do pracy i przesiadywałam całe wieczory i noce, by być blisko. patrzyłam, jak robi drinki, nalewa piwo, rozmawia z ludźmi, pisałam sobie skecze, monologi, piosenki i listy do niego. karteczki takie małe. wsuwałam mu do kieszeni miłosne wyznania, bo były to czasy, że wysłanie smsa kosztowało majątek. poza tym miłujemy się z mężem w sobie i w analogach i zawsze woleliśmy sobie zostawić karteczkę na stole, niż wysłać smsa. ale smsem też nie wzgardzimy.

wtedy, w 'kotłowni', traciłam wzrok, czas i zdrowie, zyskiwałam bliskość z chłopem, czas na przemyślenia i namiastkę kultury, albowiem zdarzały się tam koncerty.

tak to po raz pierwszy i, niestety - jak do tej pory - ostatni, byłam na koncercie michała bajora. 'kotłownia' była lokalem z gatunku zimno, surowa cegła, brak okien, ale scena była. ambicje również. na czas jakichś przedsięwzięć pretendujących do miana bardziej artystycznych, niż inne, zawieszano w tle sceny czarną kotarę zasłaniającą cegłę, imitującą kulisy, czyniącą klimat i wrażenie kameralności. innej, niż wówczas, gdy na scenie pląsały zgrabne półnagie studentki na dysce, gorące odwrotnie proporcjonalnie do cegły, jaka czerwieniła się w ich tle, podobnie zresztą jak chłopcy próbujący rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę półnagich studentek, a którym, zamiast toków, tańców godowych, nerwowego naprężania wątłej klaty i gardłowych okrzyków, trzeba było po prostu postawić piwo.

ale wróćmy do meritum. koncert michała bajora. bilety drogie, ja na krzywy ryj, publiczność wysublimowana i starsza oczywiście ode mnie, wszyscy oczarowani, jak ja, pan bajor po swojemu - klasunia. albowiem potrafi śpiewać, jest estradowcem, artystą i zna swą wartość. nie w takich miejscach występował i nie z takich stołówek robił kornegi hol. 

koncert dobiegł końca, pan bajor, ze znaną sobie estymą, unosił ręce w zwycięskim geście, kłaniał się z gracją i dumą, bo doprawdy zajebiście zaśpiewał. zza niego przebijał snop światła, jakoby sam janioł się objawił, ale to oświetleniowiec wisiał na rusztowaniu i "robił mu plecy" z narażeniem życia. wszystko wyglądało godnie, a ja cieszyłam się klaskaniem mając obrzękłe prawice. podobnie widownia.

bis! brawo! dało się słyszeć wcale nie pojedyncze pohukiwania. ale pan bajor jest wysokiej klasy artystą, zanim zagra bis, schodzi ze sceny. czeka, aż go porządnym aplauzem poproszą. i co następuje.

pan bajor w rzeczy samej, schodzi w kulisę, z której po dłuższej chwili wychodzi z tak samo uniesionymi rękami w geście ni to zwycięstwa, ni to glorii, taki ukłon w górę. kłania się, schodzi w kulisę, brawo! bis! wybrzmiewa głośniej, on znów z kulisy wychodzi, energicznie, kłania się gibko, żwawo, niezbyt nisko. wiadomo już, że jeszcze zaśpiewa. i on śpiewa, a ja rechoczę.

bo wiem, że pomiędzy czarną szmatą, zza której wyszedł pełen chwały do zasłużonego bisa, a ścianą z cegieł było dziesięć centymetrów i że on tam - stojąc nieruchomo - rył nochem, kiedy ludzie klaskali.

od tej pory, kiedy robię dobrą minę do złej gry, mówię, że jestem jak bajor w kotłowni. 


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

they say an end can be a start.

tak bardzo biegnę ostatnio, że chętnie zadzwoniłabym do siebie, żeby spytać co u mnie, ale i tak nie odbiorę, bo prowadzę samochód/imprezę/dzieci na zajęcia. biegnę. staram się, żeby mnie nie wciągnął nurt, więc biegnę pod prąd, pod górę, pod włos. w tym biegu próbuję się skoncentrować chwilę na sobie, ale nie mam czasu.

nad głową wiszą sprawy, sprawki i sprawunki. załatwiam sukcesywnie - lepiej, gorzej, ale skreślam z listy czasem coś, co zrobiłam, czasem siebie za coś, co zrobiłam, jeszcze nie skreśliłam siebie za coś, czego nie zrobiłam i za to przyznaję sobie punkt. i pewnie już tych punktów mam dużo, tylko regularnie gubię kartki, na których je sobie zapisałam i startuję zawsze od zera.

dziwnym trafem zjarane kartki ze złymi przeżyciami, które palę razem z mostami za sobą, śmierdzą mi w jestestwie nieustannie nie dając o sobie zapomnieć. taki tam żółty swądek palonych kłaków, które się jeżą na samo wspomnienie czynów haniebnych.

odczułam tyle rzeczy ostatnio, a nad żadną się nie zatrzymałam, że aż mnie przytkało. tymczasem w ciągu ostatnich dwóch tygodni śpiewałam publicznie bardzo liryczną piosenkę, choć nie potrafię śpiewać, jechałam bardzo długą limuzyną ze znanym zespołem w środku, z kilkoma innymi znanymi ludźmi zamieniłam kilka znaczących i mniej znaczących zdań, spacyfikowałam dresa straszącego daniela w celu, by ten atakował płot porożem (daniel z porożem. u dresa nie było widać), wywiozłam przypadkowo spotkanych ukraińców do innego miasta, bo potrzebowali pomocy, rozkręciłam obce dzieci na karuzeli tak mocno, że się wywaliłam na płot i wszyscy mieli ubaw, milion razy uśmiechnęłam się, jak ktoś do mnie zawołał "weź niepierdol" i mniej więcej tyle samo razy przeczytałam, tudzież usłyszałam na swój temat "kulesza", a także przejechałam prawie dwa tysiące kilometrów pociągiem, a pojutrze kolejny tysiąc, odbyłam dające i odbierające nadzieję rozmowy oraz nie dostałam kredytu. tak w lekkim skrócie.

utknęłam gdzieś sama w sobie, działam z automatu, odbieram dzieci, a potem sobie zasługi, patrzę w przestrzeń i nie chce mi się nawet wzruszyć ramionami.

a przecież wiosna, słońce, drzewa, liście, życie. przecież fasola na parapecie wypuściła korzenie. przecież pan na bębnie naparza na mieście i daje nataszce połupać. przecież zima się skończyła. melancholia się skończyła. i marzec się już skończył. może i ja się kończę? 

szkoda tylko, że się nie zdążyłam zacząć.
ach.

środa, 23 marca 2016

blog roku.

w piątek przed południem natasza ma zajęcia z integracji sensorycznej. nie lubię odwoływać potrzebnych zajęć, nie lubię przekładać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, bo to zawracanie głowy prowadzącym, zmiana naszego rytmu, a potrzebujemy go - i ja, i dzieci. więc kiedy okazało się, że pociąg do warszawy mamy o 12:39 i będziemy o 17:30, czyli w hotelu o 18:00 spacerkiem, bo niedaleko z dworca, a taksówkarz by nas pewnie zabił za taki kurs, a organizatorzy gali blog roku poprosili, by być o 19:00, to będzie w sam raz. 

mówiąc najoględniej, pomyślałam, że się spóźnię pół godziny na to pierwsze wejście, więc zdążę sobie nakręcić włosy, z pomocą ojca jedynego oraz falownicy, o której dowiedziałam się od fryzjera we wtorek. zaraz po tym, jak pofalował mi włosy, pognałam się pouczyć tekstów, bo wieczorem miałam stand up, a w sobotę, niedzielę i poniedziałek zoja gorączkę. 

w środę ruszyłam po falownicę i rajstopy, takie bez szwów, żebym nie miała paska na brzuchu, a w pończochach wyglądam jak zło konieczne, lecz gdy płaciłam za rajty, zadzwonił ojciec jedyny, że ma gorączkę i dreszcze. falownica majaczyła na horyzoncie, jak mój mąż w malignie, ale pomyślałam o dwójce dzieci, chorej mamie, chorym mężu i chorym jednak pomyśle, żeby może jednak spróbować jeszcze wejść po tę falownicę i odpuściłam.

trudno, trudno. będę taka niepofalowana jakaś. trudno. porobię się zgoła inaczej, ważne, że rajty mam i tylko niewielką gorączkę, o czym pisałam już uprzednio. kupiłam w zamian czerwoną szminkę we czwartek, jak ojciec jakoś ożył, a ja odleżałam od rana. 

w piątek pozostało już tylko pojechać do warszawy i już.

bilet na ostatnią chwilę kupiony uświadomił nam, że miejsc siedzących nie ma, ale że my młodzi, to spokojnie parę godzin pokaszlemy na korytarzu. jakiś czas temu jechałam jakimś ekspresem i to nieprawda, że miejsc nie ma. się siada i się przesiada, bo to pkp przecież to oni ten system mają kulawy, przecież od kutna może ktoś miejscówkę kupił, a już w poznaniu miejsca w systemie nie widać - biadoliłam, jakbym miała etat w pkp, co swego czasu nie było dalekie od prawdy. zwłaszcza wtedy, jak w nocnych pociągach zamykało się od środka przedział łańcuchem i kłódką, a wyrozumiali konduktorzy sprawdzali bilety przez szybę.

grunt, że jedziemy. bez falownicy, już prawie bez gorączki, ważne, że zdążymy. to, że na przesiadkę w poznaniu było osiem minut, a pociąg spóźnił się dziesięć, zdawało się nie mieć znaczenia. byłam pewna, że poczekają, przecież muszą. do jasnej anielki. 

na stojaka w korytarzu, jak za dawnych czasów w hbo, haha, hihi, zabijają długie minuty rodzice jedyni. i tak do samej słupcy. w której to okazało się, że proszę państwa awaria i dalej nie jedziemy. trzeba stąd spierdalać - powiedziałam do męża najszczerzej i najprościej, jak mi do głowy przyszło. obczailiśmy w telefonach połączenie i dalejże: do konduktora idź zapytaj - mówię. poszedł, przyszedł i nie wie. a ja naprawdę polskę a do polski b i ąę przejechałam pociągiem z południa na północ oraz naokoło. i idę do młodego i mówię, że ja muszę. że jest połączenie i ja się muszę wydostać. na co młody konduktor odblokował swój telefon zygzakiem zorra, jak wszyscy, co mają numeryczny kod na telefonie i mówi, żebym do kierownika pociągu poszła. 

jest kierownik, szluga pali, uderzam i jak stara "panie kierowniku" - mówię. "ja muszę być w warszawie. muszę. może być szesnaście przesiadek, ale ja muszę. ja kupię sto biletów, ale to połączenie co wynalazłam, to ja muszę". "czekaj pani" - mówi kierownik - "czekaj chwilę".
poskrzeczał do łoki toki, łoki toki odskrzeczało i pan kierownik powiedział "zatrzymamy ekspres z berlina. on się tu nie zatrzymuje, ale się zatrzyma". uśmiechnęłam się jak tylko potrafiłam najpiękniej, wykaszlałam radosne "dziękuję", bo oskrzela na wietrze przypomniały, że są i że się kurczą, jak mój czas w drodze na galę.

za czterdzieści minut w warunkach plus dwa bez poczekalni zatrzymał się ekspres, przed wejściem do którego powiedziano nam: "halo halo, nie wszyscy państwo się zmieszczą". ponieważ byłam w dwutysięcznym roku na sylwestra gdzieś daleko i jechałam na klamce od kibla, bo weszłam przez okno, a mojego ówczesnego partnera stratowano zaraz po tym, jak z plecakiem ze stelażem przewrócił się na plecy i udawał niechcący żółwia na peronie, wiedziałam, że walka będzie zajadła.

z mojego ryja dało się wyczytać determinację i nerwowe żarty. wsiedliśmy. wraz z całym poprzednim pociągiem musieliśmy się dość zintegrować, ponieważ staliśmy na sobie, kaszleliśmy na siebie i czytaliśmy sobie przez ramiona przez kolejnych kilka godzin.

ucieszyłam się, że ojciec jedyny zagorączkował, bo gdybym kupiła tę cholerna falownicę, targała ją ze sobą i nie użyła, byłabym zła. a tak byłam radosna. mąż mój ukochany przepowiedział, że o 19:00 będziemy w hotelu. i byliśmy. a o 19:40 mogli mnie państwo zobaczyć wykąpaną, z ułożonymi włosami, w makijażu, w wyprasowanej sukience i ze szczątkami gorączki na gali blog roku.

po przekroczeniu drzwi poproszono mnie, bym stanęła na ściance. stanęłam, żądna czegokolwiek, uśmiechnięta jak do udanego zdjęcia. traf chciał, że trafiłam na ściankę po prokopie i jedyne co zobaczyłam, to bandę fotografów patrzących w aparaty czy im prokop ładnie wyszedł.

może to i lepiej?


ps dziękuję za smsy, dziękuję patrykowi v. za werdykt i mnóstwo pięknych słów, które w moją stronę skierował. nie umiałam wydobyć z siebie spokoju. ale mam go. miewam. o dobrych ludziach, których spotykam na swojej drodze - wkrótce.