niedziela, 28 grudnia 2014

kevin sam w głowie.

kolejne święta za mną. za nami. tak się boję tych cholernych świąt, tak nie lubię. tak przeżywam. nie lubię życzeń, opłatków, kilkudniowego stania przy garach, obżarstwa, lenistwa (chociaż lenistwo samo w sobie akurat bardzo lubię). idea świąt, a zwłaszcza ich wątpliwa, jak dla mnie, magia jest mi zupełnie obca.

chciałabym na ten czas wyjechać gdzieś far, far away. jednak nie jest mi to dane. po pierwsze z powodu, że mam córkę, której jeśli coś się stanie, muszę natychmiast dostarczyć ją do szpitala, po drugie, bo miętka jestem dziewczyna i myślę, że jak to tak, co na to rodzina i tak dalej. co roku obiecuję sobie, że teraz to już będzie cudownie, nie rozpłaczę się, będę szczęśliwa wyć z panem wodeckim kolędy, ba, będę taka szczęśliwa, że nawet z panią jopek powyję, choć wiadomo, że wyje ona w rejestrach przez matkę jedyną nieosiągalnych. no ale delfiny słyszą i się cieszą.

ja mniej.

nie, że nie słyszę. słyszę i się nie cieszę. choć akurat w tym roku nie udało mi się usłyszeć. i to było dobre.

magia świąt sprowadziła się do gorączki (tylko z racji terminu nazwanej przedświąteczną), sraczki (wcale nie metaforycznej) i wymiotów (to również nie jest przenośnia). ROTAwirus. nie rzucim ziemi. niczego nie rzucim, bo leżym i zdycham, wszyscy czworo, z tym, że matka już swoje odchorowała w szpitalu (gdyby ktoś się ciekawił czy matka w szpitalu dostała coś na rotawirus, to tak - izolatkę), toteż jest jej na tyle lepiej, że wyciera pyszczki reszcie bandy, tuli większe, myje mniejsze ciałka, a to całkiem największe głaszcze, prosi o pomoc, pomoc nadchodzi, a za pomocą nadchodzi fizjologiczne tsunami.

mimo tego pojechaliśmy. poczuliśmy się lepiej i pojechaliśmy. na święta. do rodziny.

nie poczułam ani grama łzy próbującej dotoczyć się do kącika oka w trakcie życzeń, nie uciekłam w zakątek przy opłatku. nie usłyszałam w tym roku żadnej kolędy. nie wmuszałam w dzieci żarcia. zjadły suchy chleb i po dwie łyżeczki mascarpone. zjadły za to pierniki, które ostatkiem sił upiekłam w przeddzień wigilii. tak w razie ducha świąt, gdybyśmy jednak nie pojechali. zjedlibyśmy mielone z ziemniakami i pierniki. 

i co? i jest mi lepiej. ja naprawdę nie lubię świąt. lubię się spotkać z rodziną, ale im mniej jest 'bożonarodzeniowo', tym lepiej.

rozpłakałam się zaś wczoraj, kiedy uświadomiłam sobie, że nigdy nie spędziłam świąt z mamą. i to jest mój kevin, który wraca co roku.

niedziela, 14 grudnia 2014

młodociany dorociński.

jak zaczęłam robić to, co robię, byłam tak drewniana, jakby wystrugał mnie sam dżepetto, ale jakbym była chwilę przed pinokiem, jakby zupełnie nie włożył we mnie serca. nie wiem, jak to się stało, że z czasem zaczęto mnie brać do najtrudniejszych zadań aktorskich. nie chciałam. nie planowałam. nie ćwiczyłam przed lustrem i nie wiem, skąd u mnie taka determinacja.

część rzeczy robię, bo robię i potem nagle zaskakuję się sama finałem pewnych działań. już chyba o tym kiedyś pisałam. zaskoczona byłam, kiedy zdjęto mi aparat na uzębieniu, że pod żelastwem jest ładny zgryz, zadziwiłam sama siebie na porodówce dwa razy. konsekwencje pewnych poczynań tak potrafią mnie zaskoczyć, że nawet nie zauważam czasami, że to konsekwencje. wydaje mi się, że zdarzenia rzucają się na mnie ze schodów, spadają z dachów i wyskakują z pudełek.

czasem myślę kim będą moje dzieci. to oczywiste. poszukuję w nich talentów, jakby nie mogły być nieutalentowane. chciałabym, by były przebojowe, jakby nie mogły być myszowate. chciałabym, żeby sobie radziły po prostu. moje wyobrażenie kogoś, kto sobie poradzi jest takie, że chcę by były silne, zdecydowane i odważne. a potem patrzę na nie z krawędzi piaskownicy, na której stoję niczym dżek sparoł i już rzucam się, by odebrać obcemu dziecku zabawkę, którą zabrało mojemu dziecku, kiedy moje dziecko mówi 'a, niech się pobawi' i myślę sobie, że może będzie janiną ochojską. patrzę na o wiele bardziej równe obrazki rówieśników i już, już mam ochotę chwycić kredkę i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć tego lwa, kiedy słyszę, że te kółeczka to są tęczówki i że pewnie są żółte, jak to u lwów w serengeti. już, już podnoszę głos na malca, który jedną nogą lawiruje na krawędzi krzesła i nie udaje mi się go złapać. i mam przestrach w oczach, ale słyszę z siedemnastomiesięcznej buzi, spod stołu jedno słowo: 'okiej'. 

i po kilku takich zdarzeniach nachodzi mnie refleksja, że ja jednak nie wiem kim będą. 

i że moje 'chcę' jest tak samo słuszne jak wówczas, gdy jedenaście dni przenosiłam zojkę i każdego ranka budziłam się na porodówce, że chcę dzisiaj. ja sobie mogę chcieć. a bardziej to żebym chciała się skupić na obserwacji i wspieraniu ich nawet w głupkowatych przedsięwzięciach, w których nie będę widziała celu, sensu, ani tym bardziej zarobku. to ich. ja je tylko popycham, albo ciągnę w którąś stronę. albo przestawiam umysłowy semafor. albo nie wydaję zgody na lądowanie. halo, wieża.

i tak zrobią co chcą, wszak to moje dzieci.

spotkałam niedawno chłopca w kiosku. chłopca, który miał deskorolkę, zeza i któremu upadł pieniądz. i chłopiec tego pieniądza szukał. mozolnie, długo, grzebiąc dłońmi pod ostrymi kantami lady, na której wyłożone są wafelki. 'okiej', trybem młodszej pomyślałam, 'okiej, zgubił, to szuka'. a potem pojechałam na stację benzynową i widzę tego samego chłopca. 

rozgląda się po stacji, jak mniemam (ja zezowatych nie umiem rozpykać), po czym upuszcza pieniądz pod kaso-ladą, na której, jak w kiosku, wyłożone są słodycze, słychać brzęk uderzenia monety o podłogę, słychać jego, 'ojej, upadło mi' i widzę, jak daje nura pod ladę. a tam skarby. grosze. złotówki. bilety do myjni. paragony. upadłe słodycze. sukcesywnie nura pod ladą na całej szerokości stacji.

o ty sprytku, myślę.

jak ty w wieku - góra - dziesięciu lat tak kombinujesz, to ja ci wróżę karierę.
tylko nie wiem, na jaką scenę trafisz.
czegokolwiek nie wybierzesz, będzie najlepsze dla ciebie, ale ja bym sobie życzyła, żeby było dobre też dla mnie, bo kto wie, czy za jakie osiem lat nie zauroczysz którejś z moich panien.

wtorek, 25 listopada 2014

zojcew.

mojej małej blond córeczce zaraz stuknie siedemnaście miesięcy.
siedemnaście miesięcy!
kiedy? jak? nie, to niemożliwe!

a tak. a tak. atak.

czas atakuje niespodzianie. dopóki nie urodziłam sobie liczników, nie wiedziałam.

zajęta starszą córką, od długiego już czasu, mniej trwożliwych myśli poświęcam młodszej.

młodsza zaś jest żelkiem. jest misiem o dowolnym smaku. sprężystym, zdrowym, jędrnym, pachnącym, słodkim misiem.

takim misiem, co potrafi mordę na długo zakleić, takim, co zbyt kwaśny - wykręcić, takim, co nie można przestać go miętosić. takim, co nie można się przed nim powstrzymać. nie można oderwać, nie można przestać.

zoja jest piękna, radosna, żywa, bardzo, bardzo, bardzo żywa i mądra.

w zasadzie niczym się nie rożni od nataszy, choć jest od niej dalece różna.

kiedy wylądowaliśmy ze starszą w centrum zdrowia dziecka, kiedy zapadła diagnoza, byłam w siódmym miesiącu ciąży. byłam spuchnięta, przerażona, obolała, ale zoja zawsze była łaskawa.

ciążę z nataszą przeszłam ciężko, wszystko mnie bolało, nie mogłam spać, w każdej sekundzie nasłuchiwałam kontaktu z brzucha. dla zoi miałam mniej czasu, mniej myśli i wyrzut sumienia. brzuch, napięty brzuch głaskałam wówczas, kiedy już byłam po wieczornym płaczu i zmartwieniach, głaskałam, przepraszałam i przyrzekałam, że potem sobie odbijemy.

ciąża z zoją była zagrożona. powinnam była leżeć, nie dźwigać i odpoczywać. skrócona szyjka, pessar i strach. leżałam. owszem. leżałam i kwiczałam ze strachu o nie obie, dźwigałam więcej, niż do tej pory, na odpoczynek nie było miejsca. zrozpaczone starsze dziecko kłute w przeguby, łokcie, stopy, kładłam na ośmiomiesięcznym brzuchu i wczepione rozpaczliwie we mnie, niosłam na rezonans, tomograf i dalej.

baliśmy się wszyscy. 

nie wiedzieliśmy, jak jej dać na imię. aż po słowach lekarza: 'nie będę pani oszukiwał, dobrze nie jest', po świadomości, że dopiero się zaczyna, po wtuleniu się tego wieczoru w ojca jedynego z płaczem, powiedziałam 'zoja'. ojciec podskoczył po raz trzeci przy mnie z zaangażowanym 'tak!', a potem sprawdziliśmy, że to znaczy 'życie'.

o, jak to znaczy życie. o, ile to życia. o, jakie to życie jest!

człowiek - radość, człowiek - energia, człowiek - emocje na wierzchu. człowiek, który nie ma zera, człowiek, który albo się śmieje, albo płacze, człowiek - zoja.

i każdego dnia, kiedy wciska swoje rączki w mój betonowy kark, czuję, że odciska tam na nowo ślad, moja mała gwiazda z międzyzdrojów.

miłość jest wielka, choć zoja malutka.

czwartek, 20 listopada 2014

moje spodnie.

zakładam swoje spodnie z opuszczonym krokiem i idę w dzień.

każdego dnia niskie gacie.

żeby nie było widać, że znowu ze strachu narobiłam w portki. tak sobie wymyśliłam, jak ktoś zapyta.

to zadziwiające ile mam wymyślonych odpowiedzi na pytania, które nigdy nie padły, nie padną. prędzej ja padnę.

ale ja jestem przygotowana.

jestem dwa kroki przed wami, siedzę w pancerzu z żartu, dystansu, poczucia humoru, błyskotliwości i innych przekleństw, za którymi chowam potrzebę akceptacji.

siedzę przykucnięta, w razie gdyby ktoś miał mi przywalić z karata. trzymam wirtualną gardę. przed tobą powiem, że ale mam niskie gacie, odrośnięte brwi, kłaki, czerwony nos, przetłuszczoną grzywkę, stare, podarte buty. że dyszę, bo biegłam, wciąż gdzieś biegnę, nie zdążyłam, zapomniałam, nie chciało mi się, nie dbam.

umysłowo napięta jestem nieustannie, nawet grube setki polskich złotych przeznaczone na terapeutę nie pozwoliły mi (jeszcze) zwolnić z tym gnaniem myślą przed wszystkich, z którymi rozmawiam, zwłaszcza, że nie da się zgadnąć o czym myśli pani z warzywniaka, więc tym bardziej nie da się jej wyprzedzić, uprzedzić, wejść w słowo, aha, mieć przygotowaną ripostę.

uświadamiam sobie, że wszyscy moi zabawni koledzy mają tę samą paranoję co ja. byle nikt przede mną czegoś nie powiedział. pseudozdrowy dystans. jak zaśmieję się z krzywych nóg, to już ty nie zdążysz. nie zranisz mnie bardziej, niż ja sama siebie.

wczoraj spojrzałam na swojego męża, na ojca jedynego moich (naszych) dzieci, na towarzysza mojej podróży przez życie, na największą miłość, z której wzięły się dwie malutkie, które stale rosną. cóż za przystojny, atrakcyjny mężczyzna.

tak też mu mówię.

a ty jaka piękna - mi odpowiada.

aha, tak, jasne. niedowierzanie.

zna mnie dobrze, więc mówi mi komplement, w który nie mam prawa, ani możliwości zwątpić. kocham cię.

nie bronię się. poddaję. rozpływam.


środa, 19 listopada 2014

ulepimy dziś bałwana.

jakiś czas temu zaczęłam stosować powiedzenie, które bardzo mnie śmieszyło. zapytana co słychać, odpowiadałam miłym głosem "dziękuję, chujowo". wyjaśniało to całą zawiłość, a i jednocześnie prostotę mego losu, a także niezmiennie określało moją rzeczywistość. 

jest też taki dowcip, że jedzie facet tramwajem i myśli: pracy nie mam, żona brzydka, zła i słabo gotuje, dzieci wiecznie chore... a na to jego anioł stróż: dziwne życzenia, ale trudno, niech będzie.

nie chcę zaczynać każdego wpisu tym, że jest ciężko, smutno, jestem załamana, podłamana, nadłamana i tak dalej tym podobnie.

dlatego tak przymilkłam ostatnio. nie mam do zaoferowania nic, oprócz gorzkości. nawet jak lemoniada, to z chininą. tonik. tonic. to nic.

no bo cóż mam napisać? że wciąż w szpitalu? nieprawda. że wiem co dalej? nieprawda. że tryskam energią? nieprawda.

ale nie leżę też przygnieciona kamykiem, nie mam szans na zaszycie się pod kocem, nie obrosłam mchem z żadnej strony, nawet mentalnie.

przeciwnie. każdego dnia, pod każdym względem czuję się coraz lepiej i lepiej. zaklinam tak poniedziałki, wtorki, środy, świątki, piątki. jest dobrze. a będzie jeszcze lepiej. i niech to, albo coś lepszego stanie się z moim udziałem. dźwignę się, świecie, zobaczysz. dźwigam się cały czas, skoro jeszcze się nie przewróciłam.

ze szpitala wróciłam nie wiedząc nic. nie szkodzi, zaraz będę wiedzieć wszystko. że wszystko to nic. że natasza nic nie ma, że to wszystko. dziękuję. i nie do widzenia. żegnajcie dziewczyny, żebyśmy się nigdy nie widzieli, nie ma po co. tak właśnie myślę.

tymczasem będąc tam natasza obejrzała pierwszą długą bajkę w życiu. krainę lodu. obejrzała ją całe mnóstwo razy zgodnie z tym, że człowiek lubi to, co już zna. kraina lodu zagościła na stałe w naszym domu. śpiewana, cytowana i oglądana. pan wiecznej pamięci disnej z ekipą to sprytek, matka jedyna ryczy ze wzruszenia niezależnie ile razy widziała scenę, w której po cichutku odchodzą rodzice anny i elsy. 

na sali z nami byli ludzie z ukrainy. aż mi się oczy otwierały ze zdziwienia, jak tam jest. a to tak blisko. mogło przecież tak być u nas. tam się dziecku z nowotworem robi tylko biopsję, która powodować może przerzuty, w aptece można kupić dowolny lek bez recepty, a lekarze nie mają poszanowania, ani możliwości. umarło, to trudno. 

na wojnę idą chłopaki bez broni. nie dostają. jest firma, która ubezpiecza od śmierci na wojnie, pobiera kwotę od delikwenta, po czym wmawia rodzinie, że nie zginął na wojnie. uciekł, a oni chcą teraz wyłudzić pieniądze.

że putin mówi, że ukraina jest jego, że zna każdy krok wojska.

że wszyscy oficerowie są kupieni.

że przed świętami promocje są takie, że wszystko jest droższe dwa razy, a nie tańsze.

że pieluchy kosztują dwa razy tyle, co u nas.

odechciewa się narzekać na swój los. uśmiechnij się mimo wszystko, jesteś w polsce.

a tam? u-kraina lodu.


wtorek, 11 listopada 2014

jeden gryz.

a ja wciąż w szpitalu. 

ależ jestem silna! a dzielna jaka! a nataszka jak wszystko wspaniale znosi! och! ach! a ja bym tak nie potrafiła.

guzik prawda. potrafiłabyś. potrafiłbyś. tylko nie musisz. rodzice nie wiedzą, do czego są zdolni. póki nie muszą się z tym zmierzyć.

co więcej, to nie jest żaden wyczyn. to jest codzienność. to jest wpisane w ranek, południe, wieczór, tak jak wpisane są leki, rezonanse, tomografie, znieczulenia, wstawanie w nocy, karmienie, scenki, szopki i cyrki przy jedzeniu. dzieci po chemii nie jedzą. a muszą jeść. nie czują apetytu, pragnienia. a muszą pić. rodzice stają na głowie. nikt nie powie, nawet w głowie "a dobra, chuj tam, mam dość. nie chcesz, nie jedz". bo to oznacza komplikacje, powikłania, spadek wagi, utratę sił. a dziecko musi mieć siłę. i rodzic musi mieć siłę. proszę, błagam, każę, żądam, wmuszam, wciskam, prośbą, groźbą, nagrodą, karą. walka o każdy kęs. zapisane dziesięć mililitrów wypitego soku. nikt nie zaokrągla. sto dziesięć mililitrów to nie jest sto mililitrów. za dużo kosztowało nas to, żeby te dziesięć mililitrów przyjęło. 

to jest takie normalne, takie naturalne, nikt się tu nie dziwi. dni opierają się o jedzenie, niemożność jedzenia, badania, leki i bilanse. pomiędzy są zajęcia plastyczne, jeżdżenie na rowerach, komputery i telewizory, gdzieniegdzie wymioty, o, znowu wymioty. czasem jakieś gorączki, drgawki, herbata, pranie, żart, stary niedźwiedź mocno śpi.

na tym oddziale każda baba to ciocia, każdy facet to wujek i nikt się jakoś temu nie dziwi. nie sprzeciwia. jeden ma parówkę, a drugi chce, to od razu od cioci dostaje. jeden ma jabłko, drugi nie, wujek przekroi to jedno na pół. namiastka domu, serdeczność i ogólne zrozumienie.

dlatego, kiedy dziecko umrze, nawet kiedy nie znałeś tego dziecka, płaczesz jak wszyscy na oddziale.

jedyne, co możesz zrobić to pójść i przytulić swoje dziecko.

i odpuścić mu ten jeden gryz kanapki.

wtorek, 4 listopada 2014

hello, jak sze masz.

nie mam siły, by pisać stand up. nie miałabym siły, by mówić stand up. a tylko do tego to się nadaje. 
chociaż nie.
stand up oprócz tego, że jest o tym, co mnie wnerwia, jest jeszcze śmieszny.
a ja teraz absolutnie nie jestem.
ani nawet zabawna.
żadna nie jestem poza tym, że wnerwiona, zmęczona, zagubiona i czasami popłakana. 
aha, jeszcze nie jestem wydepilowana, ubrana ani w dobre, ani w wyprasowane ciuchy, ani dobrze odżywiona, ani nic.

jestem w szpitalu. 
z dzieckiem.

pomijam styl działania służby zdrowia. tego się nie da zrozumieć. to się przyjmuje, z tym się nie dyskutuje. zwłaszcza, żeby nie być dodatkowo zciśnieniowanym w tym i tak gęstym od nerwów miejscu.

pocieram oczy, twarz, nos setki razy na dzień. 
kiedy dotykam twarzy wiem, jak jest napięta.
czaszki nawet nie dotykam.
bo zwyczajnie boli.
bolą włosy.
bolą powieki.
bolą paznokcie.

wszędzie dzieci. 
wszędzie rodzice.
dramaty.
smutki.

nadzieje.

za mało ich.

za mało pewności, za mało uśmiechów, za mało wsparcia.

były dziś panie. z ameryki. wyklejać i rysować z dziećmi obrazki. wszystko było brilliant. super. excellent. beautiful. dopóki pani z polski nie przyszła i dzieciom z jęzorkami na wierzchu i umorusanymi łapkami w kleju nie powiedziała, że nie ma niebieskich liści, że jabłka nie są fioletowe i że trawa nie rośnie tak wysoko. to boli bardziej.

narzekamy. nieustannie. na wiele rzeczy.

nie cieszymy się z tego co mamy.

a mnie to boli.

wkurza mnie nazywanie mojej córki wojowniczką. i innych dzieci. to nie są żadni wojownicy. to są mali wielcy ludzie zaklęci w pokiereszowane ciałka, sine skóry, blizny, kable i ograniczenia, z którymi nie walczą. oni po prostu są. to my, dorośli, interpretujemy ich codzienność. "walczy". "cierpi". "nie radzi sobie".

po stokroć wolę "żyje", "bawi się", "jest".

więc, drogie panie z polski, moje liście są niebieskie, a moje dziecko każdego dnia jest coraz zdrowsze.

a że czasem sobie popłaczę? 
to dla wyrównania poziomów.


poniedziałek, 27 października 2014

stój, policja.

kiedy mnie zatrzymuje policja, jestem zazwyczaj tak zażenowana, że czekam, aż czym prędzej skończą swoje procedury względem mnie przyjmując wszelkie kwoty i punkty. podkulam mentalny ogon, przepraszam w głowie, żałuję, czerwona ja cegła, rozgrzana jak piec lżejsza o banknoty, cięższa o bagaż doświadczeń, okręt mój prowadzę dalej. 

ale znam człowieka-kobietę, ba, przyjaźnię się z nią, co tak potrafi rozmawiać z policją, ze mandaty dostała w życiu ze dwa - jeden za wyprzedzanie na tych takich paseczkach, co świadczą o tym, że naprawdę tam już nie ma drogi - ale to pewnie z pięćdziesiąt złotych, drugi - bo głupio jej było przed ówczesnym partnerem używać uroku osobistego w celach wiadomych, choć ówczesnego partnera znam do dziś i wiem, że zyskałaby w jego oczach tylko gigantyczny szacun, albowiem sam używa metod niekonwencjonalnych, by oszukać przeznaczenie.

historii jest co niemiara, a wszystkie piękne, jak ta ona co umie. raz na przykład zdarzyło się tak, że jedziemy we dwie milion tysięcy kilometrów, zmieniamy się za kierownicą, teraz ja prowadzę, przyjaciółka śpi. ja zaś nie próżnuję, dostaję mandat, a za dwa kilometry dostałabym drugi. ale. na moje kurwa mać i dźwięk otwieranej szyby, i kroki policjanta, pewnie nawet i jego oddech w opuszczonym oknie, gośka otwiera swoje oko w otoczeniu blond włosów i ledwie przytomnym głosem mówi: nie, nie, nie, ja nie chcę, to niemożliwe, nie, nie nie, nie nie, nie, nie i tak przez minutę. co pan policjant kwituje: dobra, nie.
szum zasuwanej szyby, mój bezgłośny podziw, jej głośny ziew i jedziemy dalej.

postanowiłam, że ja się nauczę tak samo. podobnie. zobaczę.

no i na moją jedną próbę usłyszałam, że wszystko w radiowozie jest nagrywane, ale za to mogę poprosić o najniższy wymiar kary. to już coś, bo do tej pory brałam co dali.

kiedy więc jadąc kilka dni temu daleko, zostałam zatrzymana, pomyślałam o policjantach, że ci to są biedni. kiedy niechcący spojrzą na twarz tego, kogo zatrzymują, zawsze z ruchu warg przeczytają jedno. a może dowcipy są prawdziwe i jeden umie czytać, a drugi pisać i zatrzymuje ten co umie pisać, żeby nic nie przeczytać? żeby im przykro nie było? w każdym razie kontrola była rutynowa, tak więc sprawdzono mnie i puszczono bezkosztowo. zmuszona byłam odwiesić wszystkie nomen omen psy, które wcześniej zawiesiłam.

kiedy zaś o trzeciej nad ranem, po naprawdę wyczerpującym dniu i setkach kilometrów w aucie, trzydzieści kilometrów od domu, w ciemnym lesie, na pustej drodze zatrzymali mnie znów nieoznakowanym pojazdem, postanowiłam grać va banque.
- trochę prędko pani jechała.
- panowie, zlitujcie się, środek nocy, pod domem, tyle czasu w drodze, dajcie żyć.
- dokumenty proszę.
- panowie, błagam, naprawdę już będę wolniej jechać.
- ale my pani żadnego mandatu nie proponujemy, nie jesteśmy z drogówki.
- faktycznie, nie wyglądacie jak policjanci. - jeden wyglądał jak ja na koncercie biohazard pod koniec podstawówki, tylko bródkę miał bardziej gęstą, drugi zaś wyglądał jak ja na bazarze pod niemiecką granicą, tylko skórzaną kurtkę miał bardziej dopasowaną. kryminalni.
- a jak kto, jak zbiry? - się chłopaki roześmiały.
- no nie, jak policjanci, ale tacy lepsi, z filmów. a co się stało? kogoś panowie szukacie?
- trynkiewicza. - znów żart.
- nie strasz pan, ja mam dzieci!
i oddali dokumenty i kazali jechać do domu, tylko trochę wolniej, bo ślisko i zwierzyna.

pojechałam. ale jako że środek nocy był, to rada dla panów przyszła mi do głowy dopiero rano.

że może jak szukają trynkiewicza, to żeby się pod kościołem zaczaili. ten, albo inny prędzej czy później się tam znajdzie.


poniedziałek, 20 października 2014

cicha woda brzegi rwie.

czasami niektórym może się wydawać, że przejażdżka gondolą, a właściwie, skoro gondolą, to przepłyżdżka, to jest szczyt romantyzmu. sielanka. cud, miód i orzeszki. normalnie mieszanka studencka.

wenecja wieczorem, albo nawet i w dzień, włoskie słońce, włoski gondolier, niezapocony, wew apaszce i wew koszulce w paski. gondolier pachnie, za drobną opłatą wyje serenady iście z toski, w łupinie siedzą oni i się napawają. on urodą jej, onej, rzeczonej, ona - tym błyszczącym klejnotem, którym to przyczepionym do pierścionka on jej palec zupełnie cudownie przed chwilą przyozdobił. 

twarze ich muska łagodny zefirek znad ciepłego morza, kawał historii, a nade wszystko - poczucie wzajemnej zajebistości.

mogłabym i ja się kiedy na takie coś pisać, z tym że jest jedno ale. panicznie boję się wody. uciekam. sama woda nie jest aż tak straszna, jak głębokość. i mógłby mnie się stary na kawałku zawilgoconego próchna oświadczyć, nie miałby jednak gwarancji, iż moja odpowiedź byłaby czymś więcej, niż bredzeniem w malignie.

raz nawet zabrał mnie na kajak, obiecał, że będzie fajnie, ale po pięciu metrach leżałam ryjem w zatęchłej wodzie na dnie tego tworzywa, z którego się robi kajaki i tym samym ryjem wrzeszczałam żeby mnie na ten tychmiast postawił na lądzie, bo ja się boję!!! dodam do tego szuranie glonami po dnia kajaka, a z racji tej, iż ryłam facjatą po błotku, to i uszy miałam blisko. dla mnie przeżycie straszne. 

chcesz mnie przyprawić o zawał, zabierz mnie na rowerek wodny - przecież tam to już się w ogóle nie ma czego złapać! jak zsiadłam z rowerka, miałam kostki pobielone i przykurcz w nadgarstkach jak mój brat, gdy przypadkowo leciał 500 kilometrów samolotem, z którego przez całą drogę przez otwarte drzwi co chwilę wyskakiwali spadochroniarze. nigdy więcej. to jest ten jakże uroczy zwrot frazeologiczny.

jak dawno temu z kabaretem dostałyśmy piękną nagrodę, a występ w telewizji był w scenografii zapierającej dech w piersiach, to założenie było takie, ze damy przypłyną fosą do zamku, wystąpią i och. i damy wystąpiły. ja zaś bordowa na mordzie biegłam za nimi i wystąpiłam zaraz obok zadyszki. szłyśmy łeb w łeb.

zadziwiającym w tej całej sytuacji wydaje się być fakt, iż posiadam umiejętności pływackie. miałam na studiach basen, a jakże. stylem rozpaczliwym dopłynęłam do czwórki na zaliczenie. dziękuję, do widzenia. to w ogóle były zadziwiające chwile - oglądać 50 polonistek w kostiumach kąpielowych, nono. odarte ze swetrów, makijaży, fryzur, garsonek i poetyckości. z kobiecością na wierzchu. z większością w szatni zapoznawałam się od nowa.

no mam respekt przed wodą. oprócz tej drobnej wady, mam jeszcze jedną przypadłość. otóż. bardzo rzadko pamiętam co mi się śni. w zasadzie nigdy. są ze dwa sny, które udało mi się w życiu zapamiętać.

tak więc kiedy kilka dni temu białe delfiny prowadziły mnie wśród granatowych, lodowatych, arktycznych wód na powierzchnię pokazując dziurę w lodzie, którą mam wypłynąć i zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza, kiedy było mi zimno i otoczona byłam zewsząd wodą, to po przebudzeniu sprawdziłam, czy się po prostu nie posikałam do łóżka.

środa, 15 października 2014

marketingowy bełkot.

moja prababcia przysięgła w kościele, że jak uda jej się wydostać męża i dzieci z obozu koncentracyjnego, do końca życia w wigilię niczego nie zje. udało się. nie wiem jakim kosztem, nikt nie wie. nie wiem co prababcia zrobiła, rodzinę odzyskała. ślubów dotrzymała. z tego, co mówi mój tata, nie dało się z nią w wigilię porozmawiać, bo była głodna, a wszyscy jedli frykasy, ale słowa dotrzymała. 

pradziadek zaś konno pojechał na kongres wiedeński walczyć o polskość swojego regionu. dwa tygodnie jechał, dojechał, zawalczył.

moja babcia za młodu czytała tak wiele książek, że traciła poczucie czasu. postanowiła więc pewnego dnia, że już nigdy nie sięgnie po książkę. słowa dotrzymała. założyła rodzinę, urodziła dzieci, pracowała, wychowywała wnuki. raz dziennie pozwalała sobie na przeczytanie gazety.

moja młodsza córka nie ma zera. albo się śmieje pełną buzią, albo z taką samą siłą płacze. albo się emocjonuje, albo uśmiecha. jeśli nie śpi, jej twarz zawsze coś wyraża. mówi z impetem, robi coś z impetem, nie ma czasu dobrze wejść na zjeżdżalnię, usiąść, nie ma czasu zjeść, napić się, zawsze w biegu.

takie geny.

nie mam takich silnych zapędów w żadnej dziedzinie, jak żaden ze wspomnianych przeze mnie członków rodziny, ale nie wyprę się przodków. jak coś obiecuję, to tak jest. jak jest o co walczyć, to walczę. emocjonuję się, a jakże. oraz czytam. 

czytam etykiety, napisy, książki, gazety, co mi wpadnie w ręce. mam tę przypadłość, że doczytuję do końca, tak więc jeśli wpada mi w ręce słaba książka, ją również przeczytam.

jak jestem w sklepie, czytam składy na opakowaniach, jak pod prysznicem, to opisy na kosmetykach.

'wierzba od zawsze odgrywa ważną rolę w kulturze. podobno już przebywanie w jej pobliżu działa kojąco. a co dopiero trzymanie w ręce kosmetyku z wyciągiem z jej kory'. postanowiłam sprawdzić. wzięłam tubkę i mówię: moje dziecko ma nowotwór. i czekam. tubka nic. nie ukoiła. myślę sobie, może za duży kaliber jak na niedużą tubkę. mówię: kasa mi się skończyła, a pracy nie mam. patrzę na tubkę, wsłuchuję się w siebie. nie koi. myślę: to do włosów jest, może chociaż na to pomoże. więc trzymam tubkę i czekam czy da radę ukoić mój nerw, że mam przetłuszczone włosy, a nie zdążę się wykąpać przed wyjazdem do babci. 

nawet tego nie ukoiła. 

trzeba było umyć.

kto w tych korporacjach pracuje? kto to wymyśla? kto zatwierdza? kto kupuje - wiem - ja. ale weź pan, panie tołpa jeden albo drugi, choć raz poczytaj co tam dziewczęta popisały. bo jak by my byli w hameryce, to bym mogła pana do sądu podać, że podobno obiecałeś, a nie spełniłeś.

a obietnice dla mnie ważne. z dziada pradziada.

a szampon fajny. no.

poniedziałek, 13 października 2014

anatomia matki.

jeśli do momentu wydania na świat potomstwa miałaś ręce, nogi, tułów, grzbiet i inne takie, a z góry mówię, że nie chodzi mi o zmiany, jakie zachodzą w matce przez dziewięć miesięcy noszenia uroczego bobaska, co potwierdza popierdywanie oraz posikiwanie, na które nie masz wpływu, tak więc jeśli miałaś ręce, nogi i tak dalej, to od momentu, kiedy rozcięto ci wszystkie warstwy brzucha i wyszarpano stamtąd noworodka, lub też rozcięto coś innego, a noworodek wychynął sam rozszarpując cię tu i ówdzie znacznie, bądź mniej, nie masz nic z tych rzeczy, które byś sobie dała uciąć, że masz.

nagle stajesz się - na początku - wielką obręczą z ramion z przyczepionym do niej gigantycznym bufetem. obręcz dźwiga, nosi, trzyma, bufet, jak to bufet - karmi. dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. na miejscu. na wynos. jedzenie i picie. nieustanny refill. motel otwarte wrota zaprasza. bed and breakfast. od zmierzchu do świtu. tarantino na żywo. bufet karmi, obręcz nosi, przewija, rośnie do ziemi. najchętniej matka na ziemi zaległaby raz po raz, ale nie może, bo dostęp do bufetu musi być nieograniczony, tak więc padanie na ryj zabronione.

później nagle okazuje się, że matka jest w posiadaniu nóg. a rzeczone noszą. do lustra, do kuchni, do łazienki, na dwór, do okna, w górę, w dół. zależy jak bardzo ryczy to, co na obręczy i jak bardzo chce się z tej obręczy wywinąć. wówczas obręcz z lulającej zamienia się w unieruchamiającą. dziecko również uświadamia sobie, iż - jak mamusia - jest w posiadaniu nóg, którymi może wierzgać, trzepać, odpychać się i wykręcać, jednak obręcz, jeśli tylko nie jesteś mamą madzi, jest ze stali. z tytanu. w ogóle matka cała jest z tytanu. jeśli oczywiście nie jest z sosnowca.

kiedy smrol zaczyna jeździć w wózku, matka dostaje przykurczu obręczy. ręce ma stale ugięte w łokciach i przyklejone do tułowia. pozycja ta jest bardzo ergonomiczna i pozwala pędzić po bezdrożach z prędkością satysfakcjonującą mini trolla, który za dziki pęd odwdzięcza się bezzębnym uśmiechem, który jest walutą przetargową. za tę walutę matka jest gotowa zrobić wiele. więcej zrobi tylko za kocham cię mamo. ale kiedy następuje moment, kiedy dzieć jest w stanie wydać z siebie taki osąd, matka zyskuje pancerz, tudzież znieczulicę i potrafi wyparzać butelki lejąc wrzątkiem na smoczek, który trzyma w dłoni. nawet, jeśli zapomni smoczka. matka nie takie rzeczy po nocach wyprawia.

przykurcz do popychania wózka nie mija, albowiem, kiedy dziecko wyrasta z wózka, wchodzi w etap uwielbienia dinozaurów. i tu, jak zwykle, matka niczym t-rex, wstaje rano (rano?? w nocy, kurwa, wstaje) i ryczy, wyje niczym on. dzieć się cieszy. dzieć podskakuje. o jaka śmieszna mama. jutro wstanę jeszcze wcześniej.

równie nagle okazuje się, że nogi, z których po części składa się matka, potrafią też bujać. potrafią zmienić się w górę, na którą potrafią wgramolić się dzieci, że potrafią ganiać, chować się za drzewem, wyskakiwać zza drzwi czasem strasznie, a czasem śmiesznie, zaś nijak nie potrafią się schować na dłużej. czasami nogi siedzą na schodach i się nie ruszają, chociaż cała górna część matki dygocze, twarz udaje, że się uśmiecha, ale jest mokra i wtedy to dopiero trzeba się na matkę rzucić. albo z tych schodów. albo wejść na murek. byle gdzieś wysoko.

wówczas okazuje się, że przykurcz ramion wciąż działa, matka pochwytuje, pohukuje, posmarkuje, ale wyłapie, wygilga, a na koniec wyprzytula.

przez długi czas matka nie składa się z oczytania, wyspania, przemyślenia, zdolności analitycznych i śledzenia trendów odzieżowych. przez pewien czas w kwestii odzienia matkę interesuje jeno coś, co pozwoli doczołgać się do dziecka, coś, czego nie żal, kiedy dziecko po jedzeniu zdołało doczołgać się do matki i tym podobne praktyczne rzeczy.

matka składa się też w dużej mierze ze skóry. wcześniej matka miała biust, brzuszek i pośladki, części te zostały - wciąż mam ogromną nadzieję, że nie trwale - zastąpione skórą. skórę z biustu matka upycha w stanik. skórę z pośladków - w majtki, skórę z brzucha matka próbuje upchnąć w spodnie, lecz pod spodniami majtki, a tam już są pośladki. tak więc matka coś tam upchnie, ale raczej niedbale. no i dobrze, bo po tej skórze taki sześcio- czy ośmiomiesięczniak wspaniale uczy się siadać. matka sobie leży wygodnie o samej piątej rano, a dziecko świergocząc miłośnie ściska małą piąstką mięciutką mamunię i podciąga się do siadu. ach, jak uroczo, tylko nie rób zdjęć.

matka składa się bólu brzucha. z opadających powiek. z przetłuszczonych włosów. ogryzionych skórek. nieogolonych nóg.

i z serca.
a ja to nawet z dwóch.




środa, 8 października 2014

mój latawiec.

kiedyś kominek napisał tekst. niby o latawcu. ale nie o latawcu. 
przeczytałam.
już dawno.
a teraz chcę wypuścić mój latawiec.

byłam małą dziewczynką. tak małą, że najmniejszą w klasie. małą, zapadnięta w sobie. małą, bez wiary w siebie. we wszystko.

z mamą, której nie było. była, ale jej nie było.

nie wiem ile razy płakałam. łatwiej byłoby policzyć ile razy nie płakałam. tęskniłam. za mamą. jak tylko mała dziewczynka może tęsknić.

patrzyłam na nią i tęskniłam za nią.

nie umiałam przez wiele, wiele lat spojrzeć na nią jak na mamę. 

miałam czerwone rajtuzy ze stilonu, które były za duże. musiałam sobie zrobić dziurę i ściągnąć gumkę. miałam potargane włosy i krzywo uczesaną kitkę tam, gdzie dosięgałam ręką. miałam chleb z masłem i z jabłkiem, kiedy byłam głodna, bo to umiałam sobie zrobić. miałam ogryzione paznokcie i żal. żalu miałam dużo.

oj, dużo.

miałam mamę. której nie chciałam przytulić, której nie umiałam wybaczyć, której - teraz to wiem - było ciężko. ale miałam. miałam.

mój latawiec wysyłam teraz.

kiedy patrzę na moje jedyne z nią zdjęcie, kiedy mam dwa lata i bliznę na czole, kiedy przytula mnie jak ja swoje córki, kiedy patrzy na mnie z dumą i z miłością. kiedy i ja z miłością mogę na nią spojrzeć.

teraz ja wysyłam latawiec do ciebie, mamo.

dziękuję, że mnie tuliłaś, żałuję, że tego nie pamiętam.
dziękuję, że mi śpiewałaś, żałuję, że pamiętam tak mało.
dziękuję, że mi mówiłaś wiersze, żałuję, że nie potrafię ich powtórzyć.
dziękuję, że mnie kochałaś.
dziękuję, że urodziłaś.

mamo, masz wspaniałe dzieci. 
mamo, masz wspaniałe wnuki.

patrz na nas życzliwie.

dziękuję.


niedziela, 28 września 2014

kiedy podróżuję w czasie...

...widzę to tak.

jesteśmy dobrze ubrane, uczesane, nie ważne dobrze czy źle, po prostu uczesane. ja mam zadbane, dobrze obcięte włosy. dziewczynki tak samo. w co się ubrałam? jakoś zwiewnie. może i nawet odważyłam się na długą spódnicę. może być brudno-niebieska. albo nie, nie brudno. widzę to już w czystości. 

dziewczynki trzymają mnie za ręce. za wypielęgnowane dłonie. takie z manikiurem, takie nieszorstkie. na nadgarstkach grzechoczą mi subtelne, ładne bransoletki zgrywające się w elegancką całość ze strojem. do tej spódnicy włożyłam obcisłą koszulkę, zwykłą, bawełnianą, bo jest piękne, ciepłe lato. koszulka przylega do mojego płaskiego brzucha, piersi są jędrne, małe jak zwykle, ale jędrne. znów. 

brak rękawa przy koszulce zgrabnie podkreśla mój wyćwiczony biceps i subtelny rysunek tricepsa. coś mam na szyi. chyba bursztyny. lekkie, nienachalne. tak, bursztyny, wszak jesteśmy nad morzem. 

dzieci zagadkowo zerkają jedno w wodę, drugie w ziemię. moje dwa kochane żywioły. 

wiadomo, że jeszcze przed chwilą rozmawiałyśmy, albo już za chwilę porozmawiamy o czymś ważnym. 

powiemy sobie jakieś sekrety. 

przekażę im prawdę o życiu, taką miłą, ciepłą, spokojnym, stonowanym głosem. 

ustalimy wspólnie coś trudnego, ale pięknego. na przykład, że jedna wyjedzie grać na wiolonczeli do - być może - wiednia, druga, że zdecydowała się na to malarstwo w barcelonie. 

ja przytaknę im szczęśliwa, w zgodzie ze sobą, pełna poczucia bezpieczeństwa o nie, bo przecież dobrze je wychowałam. 

"jeszcze kilka lat, moje kochane" - tak im powiem uśmiechając się spod zmarszczek. tych, które ukochałam - kurzych łapek, tych od uśmiechu wokół ust.

ojciec jedyny robi to zdjęcie. 

jest uroczo kiczowaty zachód słońca. widać nasze szczęśliwe cienie. pstryknie fotkę i nas dogoni. przytuli mnie, pocałuje w szyję, dziewczyny poterpie po włosach, one się żachną 'tato!' i się roześmieją.

tak sobie będziemy spokojnie iść po piachu.
kiedyś.

na razie z tego wszystkiego jest dużo piachu.
a większość pod moimi powiekami.

czwartek, 18 września 2014

jestem piękny i puszysty, ojcem moim ratler bystry.

lubię zwierzątka. mam dwa kotki, chciałabym pieska. niemniej wiem, że na pieska sobie pozwolić nie mogę, gdyż pieska bym chciała rasowego, ale po pierwsze za dużo mnie w domu nie ma, a po drugie, dla siebie zbytnio czasu nie mam, a co dopiero dla pieska. 

ale zwierzątka lubię. moje dzieci też. chodzimy sobie do mini zoo, karmimy zwierzęta chrupkami albo owsem z automatu za złotówkę, głaszczemy co można, a czego nie można - podziwiamy z daleka. od dawien dawna natasza zwierzęta uwielbia, odróżnia geparda od pantery śnieżnej, wie kto mieszka w amazonii, a kto w serengeti.

pewnie kiedyś nadejdzie dzień, że zachcą pieska, ale jeśli będą na tyle kumate, żeby skonstruować taką prośbę, będą również na tyle kumate, żeby zrozumieć ogrom obowiązku, jaki się z tym wiąże, a jakim obarczę ich cudne okrąglutkie łebki.

z natury jestem wkurwiak. choleryk. emocjonalny wezuwiusz. homo nerwus. do szału mnie doprowadza głupota ludzka.

i dziś biegam sobie z córeczkami po placu zabaw, natasza uczy się zwisać z trzepaka, uczy się też wykonać dobry skok na glebę z tegoż, zoja dręczy konia na sprężynie. obie huśtają się na "koniku" tłukąc tyłkami w opony wkopane do połowy w ziemię i nie słuchając mnie, że brody wtedy z daleka od poręczy, bo sobie języki przytniecie. okupujemy także dwie huśtawki, na jednej natasza uczy się techniki samodzielnego huśtania i robi na odwrót, kiedy pokrzykuję "nogi w przód, plecy w tył", "nogi w tył, plecy w przód". obok zojka próbuje wyleźć z huśtawki krzesełkowej. wszystko w sielskiej atmosferze końca lata, pachnących sosenek i świerków, plonów z pobliskich ogródków działkowych. zoja zbiera szyszki, natasza ją rzuca żołędziami, normalne wyjście na plac zabaw.

aż tu nagle, a jakże.
w pewnym momencie kątem oka widzę, jak zojka sięga po coś. po coś nieznanego, po coś ciekawego, po coś niezwykle zajmującego. ponieważ przed chwilą znalazła i roztarła na sobie jakiś owoc wściekle czerwony, wzrok mam wytężony, żeby nie zeżarła czegoś, co jej zaszkodzić może.
jednym susem przyskakuję do niej i w ostatniej chwili odciągam ją od psiego gówna.
kurwa.

wystosowałam od razu na swoim fejsbuczku, jak pewnie większość czytała, króciutki tekścik, zapraszam, by się zapoznać.

nie wiem kto i dlaczego pozwala srać swojemu psu na placu zabaw. jakim imbecylem trzeba być, żeby wyprowadzać tam psa? co: sam ciągnął, a trawka taka ładna? i zadbane? i ławeczki? i te dzieci tak wesoło się bawią, no naprawdę, jakoś tak miło? no, miło, do zesrania.

jeśli już, właścicielu psa, zaprowadziłeś swojego pupila, żeby się wysrał na trawie albo w piaskownicy, gdzie siedzą dzieci, to chociaż po nim posprzątaj, brudasie. wiem, że nikt, kto nie sprząta po psie tego nie przeczyta, bo tu zaglądają ludzie inteligentni i na poziomie, ale muszę to wykrzyczeć, bo mi się jeszcze ręce trzęsą. 

weź się jeden z drugim zastanów, bo jak cię spotkam, jak srasz psem na placu zabaw, to cię chwycę za ryj i w tym gównie ci ten ryj umaczam, tak samo, jak pewnie ty uczyłeś swojego psa nie srać w domu.
kurwa!

a może to ja źle robię? może skoro zojka tak lgnie do nieznanego, to w ramach poznawania świata jutro powinnam pozbierać różne psie kupy, niech się dziecko wybawi do syta?
wrrrr!

poniedziałek, 15 września 2014

włos się jeży.

był taki moment w moim naonczas krótkim żywocie, że parałam się dwukrotnie pracą na bazarze. raz na granicy polsko-niemieckiej, a raz we stolycy państwa polskiego warszawie. ale nie że po razie, tylko po jednym okresie w życiu tu i tu. raz nosiłam pseudonim artystyczny 'ciasteczko', a raz 'sreberko'. nietrudno więc się domyślić czym handlowałam byłam, jednakowoż napiszę dla uściślenia, iż ciastkami i srebrem. a to niespodzianka. 

w przypadku pierwszym wyglądało to tak, że byłam szczylówą w liceum, kuzynostwo z braterstwem wymyśliło zaś jeden z interesów życia. mianowicie namówiło jedną z matek na pieczenie po nocach ciastek francuskich, babcię na uszycie fartuchów i szelek, siebie zmobilizowało do pomalowania na biało skrzynek i wstawania o czwartej rano i jechania dużym fiatem bez siedzeń (no bo skrzynki) do łęknicy na bazar, gdzie w rzeczonych paletach umocowanych na rzeczonych szelkach piętrzyło się siedemdziesiąt kilo rzeczonych ciastek na osobę. ja do tej pory mam metr sześćdziesiąt, ale dźwigałam te ciastka, woreczki, szczypczyki, złotówki i niemieckie marki, w słońcu, mrozie, deszczu i innych okolicznościach przyrody. a także we wszędobylskim didodede, didodede aj dont hew noł tajm for noł manki biznes. jest co wspominać. wmawialiśmy ludziom, że ciastko ma pół kalorii, więc można zjeść cztery, to będzie jak jeden tik-tak, na koniec dnia z umiłowaniem wymienialiśmy się resztą towaru z tymi, co sprzedawali ogórki kiszone (no bo ile ciastek można w siebie wepchnąć) i uczyliśmy się pić spirytus bez zapijania. ja się uczyłam, bo być może chłopaki już umiały. komenda była krótka: "ej, ciasteczko, chodź no tu" i wiadomo było, że idę po przygodę, a być może nawet i naukę. 

epizod warszawski był na pozór bardziej zorganizowany, można nawet rzec, że ekskluzywny, ponieważ z moim ówczesnym chłopcem (tak, tak, był ktoś przed ojcem jedynym) sprzedawaliśmy srebro. jechaliśmy na stadion, ten sam stadion, który zepsuli, bo teraz grają na nim w piłkę, kupowaliśmy taniej, sprzedawaliśmy drożej, ot, takie szczwane lisy. biżuteria była różna. tania, droga, ładna, brzydka, niekoniecznie w takich parach. tam wódki nie piłam, z nikim się na nic nie wymieniałam, ale nomenklatura obowiązuje, tak więc byłam 'sreberko'. zgrabiałymi rękami zimą wyciągałam malutkie kolczyki ze stojaków i takież same pierścionki. ach, urocze.

i tym przydługim wstępem wreszcie dochodzę do konkretu. otóż. na bazarach używa się liczby pojedynczej. pieczarka dzisiaj po ile? a w jakiej cenie banan? ziemniak jak stoi?

idąc dalej, matka jedyna ma włos.

no i to właśnie niekoniecznie jeden, ale i nie kilo. matka jedyna ma więcej, ale wygląda jak jeden. i ten jeden sobie matka lubi zaczesać jakoś chytrze. albowiem włos matki zdradliwym zdrajcą jest. tłustym, a lichym. chciałoby się powiedzieć, że na głowie matka staje, żeby nie było widać, ale to nieprawda jest, bo gdybym stawała na głowie, to miałabym przyklep totalny i to na płasko. jakoś półkula czaszki matki jedynej z tyłu też jest nie do końca okrągła, co z nazwy jednak powinno obowiązywać. oszukano mnie. dziś nawet matka jedyna chciała pójść za nauką dziecka starszego i wyrżnąć potylicą o jakiś kant, żeby się zaokrągliło, wówczas może ten włos by jakoś leżał. to znaczy właśnie nie leżał, może by się uniósł jakoś. a włos jest przyklapnięty jak uszko uszatka.

fryzjer matki dwoi się i troi, żeby matka zadowolona była (prawda?), no i zazwyczaj jest. czasami nawet matce się wydaje, że oho, włos dłużej wydawał się nie zwisać smętnie niż dwie godziny po myciu. może nawet dwie piętnaście.

matka się nie poddaje. wypróbowała już wszystkiego, przeczytała na temat wszystko i nadal się mizia po łbie z nadzieją, że coś wreszcie zadziała. smarowała się pachnącym, śmierdzącym, naturalnym, chemicznym, tanim, drogim. nic nie działa. dokonywała matka nawet szalonych połączeń drogie i śmierdzi oraz tanie i pachnie, bierze matka swój włos pod włos, a on nic. 
ale ja będę walczyć.
tak więc jak tylko widzę coś "do włosów z tendencją do przetłuszczania się", to kupuję bezwarunkowo. niedawno nabyłam drogą kupna szampon-maskę (!) do takiej koafiury i zastosowałam. smarując sobie czerep tłustą mazią nie wróżyłam sukcesu specyfikowi ani kłakom, bo jak można rozetrzeć sobie wosk na tłuszczu i oczekiwać że będzie sucho? błyszcząco może i owszem, ale sucho? że co, minus i minus dają plus? kręciłam z niedowierzaniem czerepem na boki i to chyba zadziałało, bo kłak jakby mniej tłusty! tu cię mam, psubratku! - pomyślałam i wielce zadziwiona funkcjonowałam jak dawniej biegając z ozorem przy ziemi.

kłak dał się przechytrzyć na trzy godziny. i to raz.

jutro się natrę purem balsamem, a poprawię fery ultra. może to zadziała. na brudne gary działa, to może na mój też?

czwartek, 11 września 2014

historia jednej lodówki.

macie świadomość, że w piosence: a było to tak, bociana dziobał szpak, a potem była zmiana i szpak dziobał bociana nie ma żadnej zmiany? bocian dostaje nieustannie wpierdol od jakiegoś szpaka cebulaka, co tylko na czereśnie czyha, drechu jakiś słabo opierzony tego szlachetnego bociana non stop atakuje.
nie o tym wszakże.

a było to tak.
w grudniu zeszłego roku okazało się, że zepsuła nam się lodówka. zamiast ziębić - grzała i grzałoby mnie to również, gdyby nie fakt, że nie ziębiła, a ja mieszkam na wsi i zamrażarka to moje poczucie bezpieczeństwa. okazało się, że zamrażarka bardziej grzeje, niż sama lodówka. odwrotnie proporcjonalnie do zaprojektowanej funkcji. ponieważ jako zamrażarka była dobra, póki się nie zepsuła, tak i jako mikrofalówka również była dobra. wszak to bosch. ponieważ mieszkam na wsi - mówiłam? - okazało się, iż skompletowanego skrupulatnie towaru sami nie przeżremy. ratunek przynieśli sąsiedzi, a raczej my zanieśliśmy do nich mrożonki, które już nie były mrożonkami, bo byśmy nie przejedli, a oni chociaż psy mają. 

ale pomyśleliśmy sobie, że może jednak ktoś przyjedzie naprawić, bo lodówka tania nie była, była za to porządna i ładna, ale to już jest gratis. przyjechał pan, powiedział, że się nie da i żebyśmy nie kupowali boscha tylko najtańszą, bo i tak po pięciu latach się zepsuje.
no dziękuję bardzo.

i że się dobrze składa, że jest grudzień, bo a. świąteczne promocje, b. wietrzenie magazynów.
tako i postanowiliśmy kupić lodówkę. kupiliśmy. nie bez przygód. ta sama w sklepie stacjonarnym jest droższa niż w internetowym, tej z netu nie można zamówić do sklepu stacjonarnego w tej cenie i takie tam zwykłe najzwyklejsze rzeczy. no ale kupiliśmy. i już miała przyjechać, kiedy okazało się, że nasza stara lodówka żyje. dzwonimy więc do sklepu, sklep, że nic się nie stało, kurier się cieszy, że jeszcze nie wyjechał, my kręcimy głowa z podziwem, że nic nie musimy płacić za nasze "albo dobra, albo nie, no dobra, albo czy ja wiem". 

lodówkę rozmrażamy raz na tydzień strzykawką z wrzątkiem, w zasadzie ojciec jedyny rozmraża - wiem, pan bosch się w grobie przewraca, ale ja się przewracam o roztopiony lód z grzejącej zamrażarki. nie mam żadnych zapasów, no chyba że przewalanie się z dziećmi bladym świtem, zwłaszcza z jednym (z tym, co opanowało do perfekcji słowo 'dać', które to słowo jest wypowiadane często a głośno, któremu słowu nie przeszkadza w paszczy ani kamień, ani buła, ani kora, ani klocek, ani ciastolina, ani paluszki, ani pomidor, ani zupa, ani woda, ani sok, ani mokra chusteczka, ani pielucha, ani lala, ani kapeć, ani kretowisko, ani papier, ani nic.). jemy co jest, a jak nic nie ma, to muszę na zakupy, o których pisałam uprzednio.

i żyję w takiej niepewności co jemy i kiedy, aż tu nagle. ojciec jedyny styrany po robocie wraca na chatę, otwiera lodówkę i już nie zamyka, bo lód wyłazi, bierze strzykawkę, strzyka wrzątkiem, syka jadem, chyba już na to życie swoje wrzątkiem by strzyknął, wziął się i kupił lodówkę.
dziś przyjechała.

najpierw omówiliśmy strategię. on: kiedy będziesz w domu? ja: dzisiaj. on: to ja na dzisiaj kuriera zamówię. jak powiedział, tak zrobił. dał wskazówki, europaletę, jakby nie było w komplecie i folię malarską, jakby miało padać, bo będę ją rozszarpywać czy aby taka jak na obrazku i dobra czy też.
przyjechał pan kurier. ciężarówą wielką jak moja własna chałupa, ledwie się w bramę zmieścił, podjechał, nadjechał, opuścił sobie klapkę, wjechał, wyjechał, ja z dzieciukami u ramion patrzę, pan był tak miły, że nawet by ze mną ją wniósł do środka. ale ja dokonuję oględzin.
no i lodówka ma rysę. ma rozwalony karton i rysę.

ja już mam na duszy rysę. wywołaną słowem "lodówka". pan kurier odjechał, ja stałam w strugach deszczu, zoja ryczała, bo bała się ciężarówy, nataszka ryczała, bo nie mamy lodówki, a ona już obrazki do przywieszenia narysowała.

dobrze, że zima idzie, to nam się ta grzejąca bardziej przyda, a żarcie i tak na dworze.

poniedziałek, 8 września 2014

faking szoping. szoking.

rozbisurmaniłam się uprzedniej nocy położywszy się spać o dwudziestej trzeciej, a wstawszy o siódmej.
nie liczę cennych minut straconych na siku, jeść, pić, zmienić pieluchę, wytłumaczyć, że to tylko sen, smarować fenistilem, próbować nie drapać, jednak drapać, nalewać wody, szukać, długo szukać kubka, zatykać smoczek, przeczesywać po ciemku podłogę w poszukiwaniu smoczka i inne rozrywki towarzyszące rodzicom w niekoniecznie moim wieku. rodzicom, tak. matkom, bądźmy szczerzy. całkiem niedawno mój własny przyjaciel rozmawiał z moim własnym mężem o dzieciach. każdy o własnych. okazało się, co jest dla mnie nie lada zaskoczeniem, podobnie jak i dla żony przyjaciela, że nasze córeczki przesypiają całe noce od urodzenia. a ja jak pojebana zrywam się od czterech lat po kilka razy w nocy chyba z urojenia.

tak czy inaczej wyspałam się, co nie znaczy, że obudziłam się bardziej rześka niż wczoraj czy jutro. 
niemniej wstałam, śniadałam dzieci, śniadałam siebie oraz postanowiłam. że pojedziemy do sklepu. bo mleka dla zojki nie wystarczy, bo śmietana, bo jajka, bo woda, bo marchew na ciasto, skoro dziadek jutro przyjedzie, bo włoszczyzna, bo rosół, bo na lody.
zojka wstała, zjadłyśmy zupę i pojechałyśmy do miasta.

mama, najpierw do rossmanna, potem do lidla, potem na lody, a potem gdzie chcesz - dostałam instrukcje. pasowały mi, więc się nie rzucałam niepotrzebnie. zajeżdżamy pod rossmanna i słyszę: siku. zatrzymuję auto, wysiadam, wyciągam nocnik, starszyznę i dokonujemy czynności niezbędnych, mimo że w centrum miasta - wprawdzie niedużego, ale jednak. i widzę ten wysiłek na twarzy i mówię: - kupa?? - tak. - no weź! - co mam wziąć? mama, co mam wziąć? mama, nie powiedziałaś mi co mam wziąć!!
nic to, myślę, podcieram starszy tyłek, nie odpowiadając jednocześnie na setne pytanie z serii "co mam wziąć, mama?" stawiam starszyznę na trawniku mówiąc: "stój tu i się nie ruszaj", a wiem, że to działa, bo ostatnio ledwie chlipała w kąciku, bo jej się siku chciało, a zojce spać, poszłam zojkę uspać i napotkałam chlipiąca szeptem nataszę. - a dlaczego ty płaczesz? - bo mi się siku chce, a kazałaś mi nie rozmawiać, póki zoja nie zaśnie. tak więc odstawiłam na trawie i dalejże wydłubywać zojkę z fotelika. wydłubana zojka nie pachniała czystą pieluchą. pomyślałam, że jakieś fatum, że kurwa mać, że przebiorę ją na środku ulicy no i trudno. że tymi krostami, bordowymi plamami, jakbym ją lała i to czymś płaskim po całym ciele, będzie świecić, jakby kto zagadał, to jakoś wybrnę, ale nikt nie zagada, bo to polska właśnie. a co to dziecko takie bordowe, bije je pani? tak, na maksa. aha, bo wygląda jak uczulenie, ale na szczęście to tylko ślady po laniu. zojce albowiem dałam jeżyny, co skończyło się średnio i dla niej, i dla mnie. nie dość, że nie je, to zamieniła się w bordowego dzika i czochra się o przypadkowo napotkane przedmioty.

nic to. wyspana se mogę przewijać gdzie chcę i wysadzać gdzie chcę. niemniej zapakowałam obie kupy do bagażnika i ruszamy. rossmann, jak rossmann. niebo dla dziecka, piekło dla matki (nie dla kobiety, dla matki) oraz czyściec dla pracowników, kiedy tam wejdę z dziećmi. niekończące się odkładanie produktów na właściwe półki, łapanie w locie szklanych butelek. aluminiowych też. 

ja jestem dość nerwowa w ogóle, do tego próbuję dzieciom tłumaczyć świat, więc podniesionym lekko głosem, na ściśniętym gardełku mówię czego nie ruszamy, czego nie wolno, co to są prezerwatywy i do czego służą. i żeby je na ten tychmiast odłożyła skąd je wzięła, ale ona przecież nie wie skąd je wzięła, to może ona poszuka. ona i jej wyimaginowany tapir. tak więc biegają razem po sklepie, ja za nimi, manewrując wózkiem z piszczącą zojką, bo też by się poganiała (z tapirem? kto by nie!) oraz przy okazji podrapała o narożniki półek. omujborze.

objuczona torbami wyszłam na dwór, odwracam manewr sprzed chwili, więc "stój tu i się nie ruszaj, najpierw przypnę zojkę, potem ciebie, więc poczekaj na mnie". "mama, pić". "dobrze, już, poczekaj, zojkę przypnę". "mama, pić". "jasne". "mama, pić". "słyszałam". "mama, pić". co ja wrzeszczę w głowie? no co? dzieć starszy rozgrzebał zakupy na trawniku w poszukiwaniu picia, dzieć młodszy wyje, bo kupa sprzed dziesięciu minut była pierwszą połową i nastąpiła zmiana boisk, ja wyję, bo chciałabym, aby to wszystko na chwilę się zakończyło. ale ja nie mogę wyć. ja muszę napoić, zmienić pieluchę, znów wycierać tyłek bordowemu dziecku na trawniku, pozbierać zakupy, upchnąć je w samochodzie, zapakować dzieciuki i przejechać na drugą stronę ulicy samochodem. sto metrów. tak uczyniłam. co nas nie zabije, to nas wzmocni. podobno. tak wzmocniona pojechałam do lidla. a pod lidlem "mama, siku". aaa! nocnik z kupą z bagażnika, wysadziłam. kupę schowałam, wchodzimy.

- mama, bułę, mama, skarpety, mama, marchewka, mama, ja będę niosła, mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! - chcesz puzzle? - tak!!! kupuję puzzle. - mama, otwórz. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - hau, hau, hau - przejeżdżamy obok karmy dla zwierząt. - o, zojka (mam też drugie dziecko!), piesek? - mama, mogę teraz puzzle otworzyć? - nie, w domu. - ale mamo, tak mi się przykro robi... -hau, hau, hau. to już chyba ja szczekam. - ojej, mama, mi się tu wszystko wysypało. ajć, jabłka, mama. mama, ja wymienię te skarpety na te inne. - chodź, jedziemy. - ja nie chcę do domu, mnie się tam tak strasznie nudzi. - ale puzzle otworzymy. - a lody? - nie zdążymy. - ale ooobieeecałaaaś...! ryk. zojka w ryk, bo natasza w ryk. one są połączone. ja też bym się chętnie rozryczała. ciągnę tabor w stronę kasy. i kiedy już upocona po łokcie stanęłam przy taśmie, podchodzi do mnie - chyba miła - pani i mówi: przepuści mnie pani tylko z olejem...?

no cóż, droga pani. strasznie chujowo pani trafiła. a i tak byłam wyspana.

niedziela, 31 sierpnia 2014

czasem słońce czasem deszcz.

wiodę takie życie, że raz na wozie, raz pod nawozem.

zapierdalam gdzieś albo umorusana mentalnie i nie tylko, albo wyszykowana że o. zrobiona, albo zrobiona.  w sensie, że zrobiona z paznokciami, że ogolona pacha i syry, a nie, że jak się nataszka zbudzi w środku nocy na siku i złapie mnie za szczecinę na łydce i swoim zaspanym głosikiem powie: mama, masz gęsią skórkę? nie córciu, mam zapierdol, a giry nieogolone (tak jej odpowiem, jak już będzie nastolatką i będzie klęła jak ja). póki co się uśmiecham z podziwem po ciemku, po czym uświadamiam sobie, że nie widać, przestaję więc się szczerzyć bez sensu, mówię, że tak, gęsia skóra, wycieram tyłas i kładę spać napoiwszy uprzednio człowieka - spostrzegawczość. 
albo zrobiona, że pijana. że w domu siedzę za długo wieczorem, że już niby uprane, nie uprasowane jak zwykle, zeżarte, niepozmywane, bo rano. że ja piwko już, bo już nie karmię. ja się luzuję. ja popiszę. ja poczytam. ja sobie stracę przytomność tu w kąciku, po cichutku. ale jak usłyszę jakieś mama, to czem prędzej się wybierajcie, do dzieciaków pospieszajcie. 

ja do telewizji jadę po nocy z jelitówką, albo inne takie. tak mam. wczoraj w londynie, dzisiaj w rzepinie.

pazur sobie zrobię, żeby mnie było dobrze widać, jak gestykuluję mówiąc bardzo ważne rzeczy do wszystkich ludzi na świecie, którzy oglądają telewizję śniadaniową, a potem zostawię, żeby nie było widać, że zojka tak bardzo jeżyny lubi i mam czarno za tym pomalowanym. że zdrapywałam ciastolinę z dywanu. że pomidory kroiłam tej młodszej. że ziemniaki starszej. że na wykopkach u sąsiadów byłyśmy. żeby - jak będę paradowała jako gwiazda w złotych tarasach - wiedzieli, że ta z pazurami to ja. 

kocham te stany. 

mieliśmy być dwa dni w szpitalu. byliśmy cztery. bez zojki. wróciliśmy, kiedy już spała. oczywiście, że jak nas usłyszała, to się obudziła podekscytowana. że o spaniu nie było mowy, choć ledwie na te swoje błękitne ślepia patrzyła. nie powiem, że nie całowałam i nie podrzucałam, bo to byłoby kłamstwo. przepytałam ją również na tę okoliczność jak mówi kot, świnia, krowa i kura, zwłaszcza o kurę dopytywałam. nie, żebym nie wiedziała, ale owo kokoko wypowiadane przez ten dziób, z tym dzióbkiem oraz zaangażowaniem, mogłabym w kółko ( ku-ko, ku-ko, ku-ko), a zoja z tych niepopisywalskich, więc korzystałam, że w ferworze jest całym orwellem i naparza mnie farmą, na której tu i ówdzie przewija się również zagubiona małpa (u-u-a-a-a). 

kiedy więc nataszka padała na twarz po szpitalu, po podróży, po stresie, po emocjach i po kolacji, zojka na bosaka gdakała tupiąc po babcinym mieszkanku przewracając się raz po raz, bo to jednak dwudziesta druga, środek nocy dla takiego, jak ją ochrzciła starsza siostra, szpypona. 

postanowiłam uśpić, uspać, ululać, położyć spać. cokolwiek. zojkę. narobiłam mleka, napoiłam, ułożyłam na przegubie, zaśpiewałam. widzę, że hetman zawieha. kochał ją król, kochał ją paź, kochali ją oboje. wisi. na lewą stronę oczy się przewracają. i ona też kochała ich, kochali się we troje. nie panuje nad oczami. rozemocjonowana, ale śpiąca. śpiewam ciszej i monotonniej. lecz smutny los, niedola zła w udziale im przypadła. zojka odpada. króla zjadł pies. i tu nagle dziecko w pion, z odległości trzech centymetrów, bardzo głośno, z ogromnym zaangażowaniem, prosto w twarz dostałam hau, hau, hau, hau, hau, hau, hau. to się nie mogło skończyć. hau, hau, hau, hau. rżałam. hau, hau, hau, dopowiadała zoja. bałam się śpiewać dalej, ale wiedziałam, że poznała nowe zwierzątko. hau, hau, hau, hau. po spaniu.

po mnie.

kiedy dwadzieścia minut później położyłam ją spać już z sukcesem, darując sobie kołysanki z treścią, powiedziałam, że mam nadzieję, że się nie obudzi z emocji o czwartej. 
otóż nie. niepotrzebnie szykanowałam dziecko.
obudziła się o drugiej trzydzieści osiem. gotowa do zabawy.

no więc ogryzłam sobie te czerwone pazury i się bawiłam.




środa, 20 sierpnia 2014

moc słów.

stara wróżba z chińskiego ciasteczka brzmi: 'jak nie masz co powiedzieć, powiedz starą wróżbę z chińskiego ciasteczka'. tak gdzieś kiedyś ktoś powiedział oraz 'uważaj czego sobie życzysz, bo ci się spełni'.

jesteś tym co jesz, tym, co myślisz i w końcu tym, co mówisz. wiem co mówię, bo tak myślę, a rozumna jestem, albowiem rozumy pozjadałam wszystkie. tak więc słuchać mnie, bo oto będę prawić.

słowa mają moc.

jest słowo, które potrafi ruszyć głaz.
jest słowo, które wyryje kaniony z łez na twarzy.
jest słowo, które te kaniony osuszy.
słowo, po którym zostaje biały solny nalot w kącikach oczu.
słowo, które roztopi stal.
słowo, które świeci swoim światłem.
słowo, które doprowadzi cię na skraj. przepaści, nerwów, absolutu, rozpaczy. zwłaszcza powtarzane zbyt często. albo zbyt rzadko. słowo, po którym poprosisz, żeby cię dobić, co w gruncie rzeczy nie będzie trudne, bo skoro doprowadza cię do furii, to najpewniej już krwawisz.
słowo, które chcesz usłyszeć, a którego potem na chwilę nie chcesz słyszeć.
słowo, które układa cię do snu.
i słowo, które z najtwardszego snu cię wybudzi.
słowo, które jest thorem, odynem, buddą, kriszną, bogiem i całą resztą.
słowo, które mówisz sercem.
słowo, które sercem słyszysz.
słowo, które ściska za gardło. z różnych powodów.
słowo, z powodu którego ledwie żyjesz.
słowo, dla którego warto żyć.
klucz.
wytrych.
wszystko.

mama.

środa, 13 sierpnia 2014

warszawa da się lubić. tu telefon można znaleźć, tu telefon można zgubić.

mnie się rzadko cokolwiek przydarza, a jak już się przydarza, to nierzadko takie dziś.
najpierw postanowiłam, że nie będę sapać. że dzień zaczynam od uśmiechu, że uśmiecham się do wszystkich. nawet do tych, co nie zasłużyli. a zwłaszcza do nich. dyscyplina wewnętrzna i będzie szczęśliwie, uśmiechnięcie, a przynajmniej małpiej bruzdy na czole nie powiększę (tak, wiem, że to nie małpia bruzda, tylko lwia zmarszczka, ale jak ostatnio nataszka szła spać z małpką-przytulanką i wierciła się niemożebnie niemożebnie długo, a ja zawyrokowałam: przytulaj małpę i idź spać i dostałam długiego, a soczystego przytulaka od własnego dziecka, to nomenklatura jest jaka jest. nawiasem mówiąc, czytaliście kiedyś dłuższe zdanie wtrącone w nawiasie? ci, co czytali ulissesa się nie wyrywają, proszę).

no więc jest to bardzo proste. nie sapać. uśmiechać się, w dłuższej perspektywie: miłować, wybaczać, błogosławić z meleksa.

a to dlatego, że nasapałam się dość obszernie wszem i wobec ostatnio, że nie ma mnie, że nie mam zajęcia, że czeznę i że o. aż sama sapałam, jak miałam kolejnej osobie nasapać. zmęczyłam się. będę tryskać teraz czym innym, niż krwią z oka, jak to ma jedna żaba w ameryce południowej w zwyczaju (wiem, bo mi natasza powiedziała, a ona jest obcykana z biologii). będę otóż tryskać humorem, energią, a jeśli nie dam rady, to chociaż milczeniem, żeby nie przybijać się jeszcze bardziej, bo już i tak powłóczę górnymi kończynami po ziemi także.

no więc mam siebie. mam zajęć. aż nadto. poniedziałek, wtorek dzieci biegusiem do babci, ja na długie a intensywne próby, do dzieci, zarwać noc i znów. we środę z nataszą do szpitala na chemię, w czwartek na drugi koniec polski na festiwal zagrać sztukę, drugą, w nocy z piątku na sobotę wrócić, w sobotę mieć gości, w niedzielę pojechać do zoo za granicę, a w poniedziałek do telewizji. we wtorek wrócić do domu i cieszyć się czeznięciem.

no więc dziś mamy środę. nie spałam już od 4:30 przerażona, że a) zaśpię, b) dokąd to ja dzisiaj, c) czego nie mam i d) jezusmaria. o piątej już wstałam, oporządzałam się, zbyt długo smarowałam twarde masło po miękkim chlebie i na tym zawisłam, a potem to już truchtem do samochodu, na lotnisko, do warszawy, do taksówki i do szpitala. w taksówce nataszka mi mówi, że chce zobaczyć geparda. no to ja za telefon, a telefonu nie ma. już zdążyłam, mimo obietnic, że nie będę, spiąć się z panem taksówkarzem na temat pasów, bo mi wmawiał, ze źle dziecku zapinam, ja na to, że dobrze, a on, że źle i postanowiwszy mi udowodnić swą rację, ten starszy jegomość sięgnął i nieudolnie, trzęsącą się ręką z wysiłku i chyba ze starości, a może z frustracji na życie, albo z wkurwa na cokolwiek, próbował wepchnąć jedną sprzączkę od pasa w dziurkę, w którą nie pasowała, a drugą w dziurkę, która była na tę drugą sprzączkę. wiszący tyłem trzęsący się mężczyzna to było zbyt wiele nawet dla nataszy, która powiedziała, że ona będzie siedzieć gdzie indziej. pod oknem. ale pan był ambitny i za wszelką cenę próbował sobie rozrerać taksówkę. natasza zwiała, ja powiedziałam coś w stylu: panie daj pan spokój i pojechaliśmy. 

no i ten telefon. że nie ma. natasza w jęk, że jak to, to ona geparda nie zobaczy?? jest jej przykro, zasmuciła się i teraz to mamy dwa kłopoty, duży i mały, duży to mama, a mały, to że nie zobaczy gepardaaa. poprosiłam pana taksówkarza, przetrząsnąwszy cały swój bagaż podręczny, aby użyczył mi telefonu, bym sprawdziła czy on w ogóle jest w taksówce. użyczył. nie ma. na to ja, że może mi użyczy znów, bym do męża zadzwoniła, żeby na ten mój telefon dzwonił i błagał, by go ktoś oddał. a pan taksówkarz mi na to, że mi doliczy do rachunku. no i po chuj, se myślę, ja walczę siłą woli o niepogłębianie małpiej bruzdy, o wypełnianie jej pozytywem, jak tu jakiś kurwa chuj nieuczynny mi będzie takie coś. "to ja sobie poradzę inaczej" powiedziałam i to było ostatnie co powiedziałam, a pomyślałam znacznie więcej, zwłaszcza, że dzieć wył tu i ówdzie raz po raz, że przecież już nigdy geparda nie ujrzy. pan się na mnie obraził na tyle skutecznie, że kiedy nataszka stała z wyciągniętymi w małej łapce pieniędzmi za przejazd, a on wypisywał rachunek, powiedział dobitnie: niech ona mnie nie szturcha. nie. ona cię nie szturcha. pies cie trącał. wiedziałam już, że szlag trafił mój kwiat lotosu na tafli jeziora. 

potem już tylko czekanie na cokolwiek do 14, błaganie, żeby nas przyjęli, bo nie zdążymy, pani ania i siostra oddziałowa w walce o moje lepsze nawet nie jutro, ale o jakiekolwiek dziś. biegiem, bez jedzenia, ale zdążyłyśmy. jeszcze nas tylko w drugiej taksówce bardzo miły pan chciał oszukać na złotówkę. niby nic, ale trafił na słaby dzień. na koniec kursu się wyłącza taksometr. ja nie mam kłopotu z asertywnością. na tym poziomie z matematyką także.

znalazło się jednak wyjście z tej arcyciekawej sytuacji z telefonem. pani pielęgniarka dała mi swój telefon, siostra oddziałowa kartę do automatu i ruszyłam machinę po szynach ospale za pomocą mojego męża. zadzwonił raz na lotnisko. nie da się. zadzwonił w inne miejsce. proszę spróbować dalej. zadzwonił dalej. to nie tu, to tam. zadzwonił tam. to nie my, to tylko służba ochrony lotniska. i tak siłą perswazji, swoim kwiatem lotosu na swojej tafli jeziora, ojciec jedyny posłał patrol na naturalnej wielkości gąbkowy autobus dla dzieci, gdzie ostatnio widziano mnie z telefonem. patrol znalazł go i przechował, dokonując procedur, o szesnastej oddając mi telefon. kiedy już byłam z powrotem zen, kiedy pomyślałam, że jednak się uda, zaczęłam oddzwaniać do ludzi, którzy do mnie przez cały dzień dzwonili. 

na koniec zaś zostawiłam sobie przemiłego pana taksówkarza, od którego sama do siebie zadzwoniłam.

karma, ty dziwko. jesteś szybka, jak gepard.

środa, 6 sierpnia 2014

młody werters.

było w moim życiu kilka momentów, kiedy ktoś mnie pytał o autorytet. nigdy nie miałam problemu z odpowiedzią. od zawsze - dziadek dorek. 

miałam kiedyś dziadka. tatę mamy. nie wiem, jakie wy macie skojarzenia ze słowami "dzieciństwo" i " w starym kinie", ale ja - "szatan z siódmej klasy". i tam był nauczyciel, który bardzo, bardzo mocno przypominał mi mojego dziadka. również nauczyciela. z tym, że akademickiego. dziadek dorek to był ktoś. był matematykiem. doktorem nauk. zdobył swój tytuł mozolną pracą, a nie był to łatwy czas. maturę zdał dwa razy, bo raz mu powiedziano, że mała wystarczy, by się kształcić dalej, ale nie wystarczyła, więc zdał dużą. kiedy jako młodzieniec z maleńkiej wsi dostał się do gimnazjum im. a. mickiewicza, jako drugi w całym wilnie, nie posiadał się z radości. a kiedy pierwszego września mama odprowadzała go na pociąg, żeby jako jedyny z jej synów i córek kształcił się, dróżnik zapytał czy się nie boją jechać. "a co?" spytała moja prababcia. "a wojna się zaczęła". nie pojechał. kilka lat później siedemnastoletniego dziadka wsadzono do innego pociągu i wywieziono na roboty do niemiec, wtedy po raz ostatni widział matkę, której ktoś powiedział o wywózce, i która biegła do niego z wyciągniętą ręką. której nie zdążył dotknąć, pożegnać, a jechali w takim ścisku, że nie mógł nawet pomachać. przez kraty w maleńkim oknie widział tylko biegnącą rozpacz w chustce na głowie. 

kiedy wracał po wojnie, był już zsrr, a dziadek był polakiem, więc go nie wpuszczono. pojechał więc do warszawy, wysiadł, zobaczył fabrykę i poszedł do pracy. do szkoły. na studia. założył rodzinę. rodziców nie spotkał już nigdy. 

mój dziadek umiłował matematykę. umiłował w ogóle naukę. każdego dnia zadawał sobie zadania, których nie mógł rozwiązać, rozwiązywał je przez sen, a rano sprawdzał czy dobrze. mój dziadek mówił siedmioma językami. powiedział, że jak zna łacinę, to zna każdy język. wszystkiego nauczył się sam. kiedy ktokolwiek w rodzinie miał kłopot ze zrozumieniem przedmiotu, przyjeżdżał do dziadka, dziadek czytał podręcznik i wykładał materiał. tak nauczył swoją żonę biologii, mojego tatę anatomii, moją kuzynkę statystyki, mnie łaciny.

grał w karty bez kart i w szachy bez figur. pamiętał gdzie co stoi. denerwował się, że jak gra z komputerem w szachy, to komputer się za długo zastanawia. tak długo, że on zdąży pozmywać naczynia i obiad ugotować. bo on zmywał i gotował.

jak nie zdałam matury w terminie (krnąbrna byłam, nie głupia), to mi powiedział, że też nie zdał. tylko dlatego, żeby mnie podnieść na duchu. bo potem dowiedziałam się, że zdał dwie.

kiedy miał osiemdziesiąt lat stwierdził, że matematyka mu się trochę nudzi i teraz się nauczy fizyki.
był to człowiek niezwykły.

miał jedną niegroźną przypadłość - wszystko miał policzone. wiedział, kiedy nie warto jechać autobusem, bo kroków do celu jest tyle, że w korku autobus dłużej będzie jechał, niż on szedł. wiedział, ile samochodów przejeżdża na czerwonym świetle. ot, liczył sobie. 

chodząca mądrość, dobroć i inteligencja. zawsze w kołnierzyku i spodniach na kant. elegant.

zawsze byłam humanistką. nawet wtedy, kiedy wygrywałam olimpiady z fizyki i kiedy kończyłam mat-fiz.

dziś sama jestem dziadkiem.

w łazience spogląda na mnie 2,5-centymetrowy optimus prime z plastiku. potykam się o 11-centymetrowe kapcie, mruczę czwarty raz "kurwa mać" pod nosem, kiedy starsze dziecię budzi młodsze. zjeść mają po dziesięć fasolek, a na deser po jednym ciastku z żurawiną. nataszko, wypij jeszcze siedem łyków, zoju, za piętnaście minut pójdziesz spać.

mówią, że miłość jest niemierzalna. 
być może.
moja ma odpowiednio - 91 i 78 centymetrów i stale rośnie.
jak mój szacunek do dziadka.

sobota, 26 lipca 2014

chyba tłukę lustra.

myślałam o czym napisać, kiedy zepsuło nam się auto, kiedy byliśmy w jednej trzeciej drogi do lekarza, kiedy przed nami było jeszcze 450 kilometrów i kiedy w upale czekaliśmy z dziećmi trzy i pół godziny na assistance na autostradzie.

myślałam o czym napisać, kiedy z dnia na dzień okazywało się, że naprawa będzie kosztowała jeszcze tysiąc złotych więcej, a ja przecież teraz nie pracuję.

myślałam o czym napisać, kiedy jechaliśmy w upale drugim autem bez klimatyzacji we czworo do szpitala i dalej, na czterodniowe wakacje nad jeziorem. kiedy martwiłam się, jak wyciągnę śpiące dzieci z fotelików, ale niepotrzebnie, bo się pięknie wyślizgiwały spocone.

myślałam o czym napisać, kiedy gorączkowały na tych wakacjach obie moje córki. kiedy piłam piwo wieczorem i traciłam przytomność w połowie. kiedy usypiałam na tarasie, kiedy wstawałam do gorących zanoszących się ciałek. kiedy nosiłam na rękach bardzo głośno płaczące dziecko. kiedy przez zęby śpiewałam pół nocy jadą, jadą misie.

myślałam o czym napisać, kiedy szlochałam przytulona do przyjaciółki, kiedy ona szlochała, kiedy jej córka pytała dlaczego płaczemy. kiedy uświadamiałam sobie co u mnie.

myślałam o czym napisać, kiedy psuła nam się lodówka, a ja teraz przecież nie pracuję.

myślałam o czym napisać, kiedy psuło się drugie auto, a pierwsze jeszcze nie naprawiło. 

i nie wymyśliłam.

nie mam co napisać.

jak w polskim filmie - nic się nie dzieje.

halo, życie, poproszę teraz o pasmo sukcesów.

poniedziałek, 14 lipca 2014

czterdzieści.

trzyletnia dziewczynka siedzi na biurku. dynda nogami. jest wysoko, ale nikt nie patrzy. tylko on. on przy biurku siedzi i, choć nikt mu nie kazał, odrabia lekcje. ubrani są śmiesznie. on w sztruksowe spodnie. za krótkie. ulubione. ona w sweterek granatowy. po nim. z jego imieniem wyhaftowanym na piersi. jedli dzisiaj chleb z masłem. chyba. jedli? wchodząc na taboret rano odkluczali drzwi. on odkluczał. do szkoły. ona trzymała go za sztruksy. "nie idź.", "nie zostawiaj mnie tu.", "te spodnie są brudne." - mówi ona. on milczy. "a co ty w tej szkole robisz? musisz iść?" - znów ona. on milczy. on zawsze milczy, chociaż wszystko wie. ale ona wie dlaczego on milczy. 
więc ona siedzi na biurku, patrzy na niego i prosi. poczytaj mi. on nie wytrzymuje milczenia. "sama sobie poczytaj!". normalnie by się rozpłakała. ale wie, że to nie działa. nie na niego. on jest inny. jest twardy. jest dobry. jest mądry. więc ona patrzy, jak on pisze. jak on odrabia lekcje. i ona uczy się czytać. ma trzy i pół roku. i czyta.
a potem już zawsze patrzy na niego. co on mówi, co on lubi, co on rysuje, co on uważa. trwa to na tyle długo, aż on uczy ją, że umie i może myśleć sama.
mówi jej to w pociągu, jak jadą sami te kilka godzin. on ma lat osiem, albo dziewięć, ona pewnie z cztery - pięć. to on ją zabrał do dziadków. na pewno im dadzą jeść. dali.
mówi jej to w tramwaju. 
mówi jej w sądzie. 
mówi jej w szkole.
mówi jej w nowym domu.
mówi jej w internacie.
na koncertach.
w jarocinie.
na komendzie.
przez telefon.
przez zęby.
przez całe życie.
MYŚL!

jestem, kim jestem tylko dzięki niemu.

kocham Cię, Bracie.
bądź szczęśliwy.

nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś.

dziękuję.
nie mam nic więcej, by Ci dać na urodziny, niż miłość.

czwartek, 10 lipca 2014

dziś twój wyjątkowy dzień, bardzo wyjątkowy dzień.

tak sobie z ojcem jedynym wymyśliliśmy, nie żeby specjalnie, ale jak się zaczęło, to postanowiliśmy kontynuować, że. robimy sobie zdjęcia. w tym samym miejscu, co miesiąc od narodzin nataszy, przez rok. a potem co roku. a potem nadeszła zoja i znowu co miesiąc. siadamy, cykamy i mamy. pamiątkę. natasza urodzona 26 lutego. równiutko co miesiąc, każda fota zrobiona. a zoja urodzona 3 lipca. nigdy, przenigdy nie zrobione kolejne zdjęcie trzeciego. ale się staramy! 

czym się różni pierwsze dziecko od drugiego? ano tym, że nie rycz. jak coś chcesz, to chodź. tym, że nie wymuszaj, przecież widzę, że krzywda ci się nie dzieje. tym, że poczekaj, muszę teraz dać jeść nataszy. tym, że jak wujek samolotem leci nad głowami, to macham z nataszą wujkowi, a zoja ryczy pod bzem, bo hałas. tym, że najwyżej ją kot udrapnie. tym, że jak się nie da zjeść, to wypluje, tym, że kładę ją spać i wychodzę. tym, że zna jedną kołysankę i przy niej zasypia, a nie że wszystkie i nie zasypia wcale. tym, że nie ma zabawy, póki nie ma siostry w pobliżu. tym, że jak jesteś głodna to jedz, co jest. tym, że jaki ona ma rytm dobowy? nie wiem. tym, że ile razy w nocy wstała? a ile butelek jest brudnych?

zoja skończyła rok. proszę mnie nie pytać kiedy, ja nie wiem. chociaż odkąd sobie urodziłam liczniki, to łatwiej mi się liczy. i trudniej godzi z liczbami.

każdego dnia, co rano, mój mąż wybiega do pracy. tuli dzieci, tuli mnie i wybiega. zostaję w piżamie, z tłustym włosem, przewracająca naleśniki. wącham łunę za nim i zostaję. tęsknota pachnie. dzieci też nim pachną. wącham dzieci. i czekam na powrót. w międzyczasie obiorę sobie gotowane mięsko z kurzej nóżki, poczytam, poskaczę, posmażę, pokopię w piachu, popchnę wózek, pozbieram, znowu pozbieram i znowu pozbieram. nie pozwolę, wymięknę, pozwolę, pogilgam, zabronię, wytrę łzy, zmienię pieluchę, schowam się za drzwiami, wypiorę, umyję sobie coś, popłaczę. zapomnę, dość często zapomnę, uprasuję, pojadę, wrócę, zjem, pouciekam, połapię, pośpiewam, polulam, pomyję. i za każdym razem się zdziwię kiedy ten rok minął. 

przyjęcie robimy w sobotę. pojutrze. nie mam nic. a zwłaszcza pomysłu na prezent.

przecież zoja ma nataszę, to czymże ją zaskoczę?