wtorek, 31 stycznia 2017

zsuwam się.


zawsze to robię. pakuję się do jednej niedużej torbywalizki, się i dziecko, oczywiście moje są tam: piżama i koszulka, a dziecka: sukieneczki, spódniczki, legginsy, rajtuzki, buciczki, skarpetunie i o wiele więcej paruń majtuniuniów, niż potrzeba.
szpitalna rewia mody, warszawa łelkam tu. a bo może zachce spódniczkę, a może sukienkę,  przecież jadę samochodem, a jak się spoci, zakrwawi, obleje, a jak niedajpanieboże zostaniemy?

do swojej damskiej torebki dokładam już tylko książki, żarcie, kubek, ładowarkę, półtora litra wody, termokubek, przekąski, kredki, brokat w kleju, zakopiańskie korale i pudełko faszerowanych jajek, co teściówka przywiozła, bo po pierwsze - dobre, po drugie - natasza z chęcią zjadła, a po trzecie - bo są.

dziecko zabiera ze sobą już tylko plecak ze szmacianą lalą nataszą, sześciocentymetrowym, również szmacianym delfinkiem wypełnionym piaskiem, łamigłówkami dla ośmioletnich dzieci, które rozwijają jedynie frustrację wynikającą z nieogaru ilorazu oraz iloczynu, zszywaczem, temperówką o fi niepasującym do powziętych kredek oraz pluszową maskotką dla wielkiej plastikowej lali hani - bobasa, która to lala już nigdzie nie wlazła, to znaczy nie do końca, albowiem mianowicie luzem pod pachę. moją.

jedziemy na jedną noc.

standardowo dzieje się tak, że natasza w drodze zasypia, zazwyczaj pod szpitalem, zazwyczaj usypia ją mantra "kiedy" wyta od połowy drogi, czyli od dwóch i pół godziny.

no i ja z tym majdanem muszę się dostać do pokoju hotelowego.
wcześniej muszę tylko dolać płynu do chłodnicy na środku drogi.

to jest środek mojej życiowej drogi w ogóle - tak myślę, kiedy wsiadam do auta skostniała z zimna i ujebana.
i co mi więcej zostało, niż po ciemku zjeść te wszystkie jajka z pudełka, na środku tej mojej drogi, faszerowane już nie tylko pieczarkami i majonezem, ale gronkowcem, kurwa, salmonellą i niewielką ilością różowiutkiego petrygo.

dlaczego ja w ogóle wiem co to jest petrygo, chłodnica i uszczelka pod głowicą? dlaczego ja wiem co to są histiocyty i neutrofile? dlaczego ja mam zapalenie spojówek, zoja ospę, teściowa jakieś zapalenie krtani, ojciec jedyny zwykłe przeziębieniowe podduszanko, a natasza gil wielkości lodowca?

gdyby mi mąż dziś rano nie polał oczu wrzącym rumiankiem, to ja bym ich w ogóle nie otworzyła. owszem, marzyłam, żeby poleżeć z zamkniętymi oczami, ale nie, kurwa, z obustronnym zapaleniem spojówek, jak się domyślam!

i tak sobie dywaguję przy jajeczkach, palce już czyściutkie, otarte o śliskie białeczko, coś mi tam chrzęści w ząbkach, popijam niefirmowym napojem energetycznym, jakże zdrowym i oczy mnie zaczynają swędzieć. jeszcze tylko dojechać pod szpital, myślę, mantra "kiedy" zmieniła się w melodyjne chrapanie z pogwizdywaniem, jakby nataszkę stworzyli w studio filmowym se-ma-for, zwłaszcza ci, co podkładali głos pod chrapiącego reksia.

warszawę przemierzam na pamięć, zabieram się na raz z całym tym jebanym majdanem, wyglądam jak połowa naszych starych handlujących czymkolwiek na węgrzech na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. 

to, co mi się niebezpiecznie zsuwa, to natasza. pokój na pierwszym piętrze, a jakże. myślę co pierdolnąć. ale wszystko sobie nawieszałam na siebie, trzymam jedynie dziecko wbijając mu klucze w żebra. co tu dużo gadać, chcę umrzeć. ale nie chcę tak naprawdę. po prostu mam dość, ale ten dzień nie różni się szczególnie od wczoraj, ani od jutra, więc biorę niepierdolę, uśmiecham się i żyję. jeszcze. bo po tych jajkach z brudem z silnika to nie wiem ile jeszcze. i siku idę, i już tylko łazienka zalana. jutro. jutro się tym zajmę. 

i wychodzę z łazienki, i widzę, jak w półśnie moje sześcioletnie (za miesiąc), metrowe i piętnastokilowe dziecko próbuje zsunąć dwa łóżka i szepcze: żebyś mogła mnie tulić.

ach, to po to wszystko.
zsuwam łóżka, 
zsuwam się i ja.


wtorek, 17 stycznia 2017

tera nera.

mam takiego lekarza rodzinnego, co go bardzo, ale to bardzo lubię.
gdyż albowiem jest normalny.
albo właśnie wcale normalny nie jest.
na pewno jest buddystą, na pewno leczy zgodnie z zasadami medycyny chińskiej, prawdopodobnie jest szczęśliwy, a już na pewno zawsze uśmiechnięty.
lubię do niego przychodzić, bo gada inne rzeczy, niż "proszę się rozebrać" nie zaszczyciwszy mojej persony swoim spracowanym spojrzeniem. o, nie. to nie on.

ten, jak chciałam zajść w ciążę, jak mnie zobaczył, jak ze mną pogadał, to kazał wyjąć wszystkie kolczyki z ciała, uświadomił mi, że tatuaż na wysokości macicy, na którym dwie małe tribalowe nibyrybki się gryzą, to nie jest najszczęśliwszy pomysł, jak się chce zajść w ciążę, no i polecił mi jeść mięso, bo żeby przeżyć w naszym klimacie o misce ryżu, trzeba by mieszkać w lesie nad rzeką, hahaha.
hahahałam niemal ze zrozumieniem, wyciągając z karku i jęzora kolczyki, próbując dociec czy aby da się tatuaż zszorować pumeksem i zupełnie nie przyznając się, że mieszkam w lesie nad rzeką.

kiedy zaś zaszłam w pierwszą ciążę i bardzo bolała mnie głowa, i spanikowana przyszłam zapytać czy mogę coś z tym zrobić, to z rozbrajającym uśmiechem powiedział mi, że owszem, jak wierzę w boga, to mogę się położyć i poprosić go, żeby mi przeszło.

to jest mój rodzinny lekarz. taki z enefzetu. poważka.

miałam dziś ochotę skorzystać z jego usług, albowiem napiżdża mnie nera.
i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zoja nie trzymała się za boczek mówiąc "boczek mnie boli".
skoro mnie boli i ją boli, to może coś robimy nie tak.
lecz zanim się wybrałam, postanowiłam skorzystać z tak zwanej wyroczni, bo - jak mówi stare ludowe porzekadło - nie ma w gogle, nie ma wogle.

no i wpisałam w te gogle: napiżdża mnie nera i co się okazuje. nery nie napiżdżają. płuca nie napiżdżają, nery nie napiżdżają, mózg nie napiżdża, to ja nie wiem co mnie napiżdża. boczek, cyc i próżnia. przy czym w moim przypadku cyc również zawiera się w próżni. odwrotnie proporcjonalnie do boczku.

no i teraz tak. jak sprawdzić co mnie napiżdża? zawsze lubiłam biologię i jakieś tam pojęcie mam, wiem gdzie co. mam serce i patrzam w serce. cóż więc mię tak napiżdża w okolicy nery, skoro to nie ona? no i uznałam, że musi być jakaś appka na androida. musi ktoś stworzyć takie coś, że przykładasz telefon w miejsce gdzie cię napiżdża i ci mówi co to jest. jak nie masz telefonu, to się kładziesz na komputer i www.comnietaknapiżdża.pl.

no bo ja nie pójdę do lekarza mówiąc: o dzień dobry, napiżdża mnie nera, wiem, że nera nie napiżdża, ale mnie akurat napiżdża, więc albo jestem wyjątkowa, albo to nie nera.

bo najbardziej boję się tego, że mi powie, że nie jestem wyjątkowa.

no trudno, niech napiżdża.

niedziela, 15 stycznia 2017

nowy dom.

mam nowy dom.
taki nowy nowy.

że echo w nim hula razem z nami, bo mam też dziecko z ospą w domu. na szczęście ospa okazała się być na tyle wyrozumiała, że oprócz czochrania nie dała dziecku nic. ani bólu, ani gorączki. więc hulamy. natasza, ja i echo.

zaraz dom napełni się nami, zdjęciami, obrazkami, ramkami, rysunkami, ubraniami dla lalek, żołędziami, które żal wyrzucić, obrusami za małymi na nowy stół, ale takie ładne były i takie tanie, że aż żal było nie wziąć, włóczkami zanabywanymi w drodze kupna, że może tym razem coś wydziergam, szydełkami zgubionymi i odnalezionymi, sznurówkami do już wyrzuconych butów, wkładkami do tychże, ręcznikami kuchennymi, które choć dziurawe, to jednak od cioci basi, zapasową nogą od kanapy, nietypowymi flekami od znoszonych butów, bluzami, które mimo, że mają falbany na mankietach, to są ukochane, koszulkami, które jak się wyrzuci, to już się nic nie będzie miało, pojedynczymi skarpetami, których pełne są wszystkie domy, a które giną w niewyjaśnionych okolicznościach, gaciami, które piją, ale są z koronki i może kiedyś i ja się napiję, by je założyć i zagrać seksi laskę, rajtami na zimno, pończochami na ciepło, bo kto wie, być może jeszcze zrobię z udami takie coś, że pończochy nie będą wyglądały na nich jak przeguby niemowlaka, elektrycznym grillem nigdy nie użytym, takim wichajstrem do przewracania mięsa, choć mięsa od lat nie jem, reklamówkami, które już częściowo uległy w szafce biodegradacji, zużytymi bateriami, które kiedyś wyniosę do kastoramy, niedziałającymi lampkami choinkowymi i własną schizą, bo przeczytałam kiedyś książkę o feng szui i wiem, że nie wolno takich rzeczy w domu gromadzić.

na razie mam nowy dom i nie mieszka tu jeszcze żaden kot z kurzu.

na razie mam nowy dom i chodzę z takim psikaczu i psikam. łapię osobiste pokemony z plam na papierowy ręcznik.

na razie chodzę i pucuję. i mi się chce.

więc jak parę dni temu zobaczyłam niewiadomego pochodzenia różowawe plamy o konsystencji niepodobnej do niczego, to od razu zawiesiłam wszystkie znane mi psy na plej-do i na plastelinie. szurałam kapciami i kolanami po kafelkach i panelach i wieszałam psy także na tych, którzy to do mojego nowego domu przywlekli. tarłam fugi do gołego mięsa, klnąc najszpetniej, jak tylko potrafię zapominając, że po pierwsze dzieci uwielbiają się tym bawić, a po drugie przywlekli to ci z moich bliskich, którym na pytanie: "co kupić dzieciom?" zawsze odpowiadam "plastelinę" albo "plej-do".

i kiedy tak plułam na szmatę i psikałam psikaczem, a plamy się mnożyły, jak kropki ospy na nataszy, to zobaczyłam, że to ja sama na kapciach mam kawałek konturówki do ust, który mi wypadł z temperówki, jak nieudolnie próbowałam po raz wtóry zrobić z siebie gwiazdę internetów i im bardziej wkurwiona szuram kapciami, tym bardziej zajebuję cały dom na różowawo.

więc. jeśli ktokolwiek będzie chciał do mnie przyjść i coś mi kupić, to błagam, niech to będzie młotek, żebym się pacnęła w łeb.

albo po prostu wódka.


czwartek, 5 stycznia 2017

cała ja.

czasami sobie zaprzątam głowę rozmyślaniami typu: czy wszystkie ludowe prawdy są prawdami i co, jeśli jedna zaprzecza drugiej. nawet nieszczególnie się na tym skupiam, ale takie myśli przychodzą i są. zupełnie jak te, że kiedy oglądam gwiezdne wojny, to się zastanawiam kto im w tych wszystkich statkach okna myje i że wiem, że jeśli już, to pewnie jakiś robocik, ale czym? na mokro czy jak? albo czy w próżni może być ciepło, albo zimno, czy próżnia to próżnia, nic. wiem, że na niektóre pytania są odpowiedzi, ale jest czasami bardzo miło ich nie znać.

jeśli idzie o prawdy ludowe, to od wigilii zastanawiam się czy to prawda, że jaka wigilia, taki cały rok. i że chyba nieprawda, bo inaczej musiałabym codziennie popłakiwać od osiemnastej do dwudziestej trzeciej, chodzić obżarta pierogami i śpiewać kolędy, co akurat dzieciom nie przeszkadza do samego lipca.

no i jeśli wigilia na przykład nie jest w poniedziałek, tylko w inny dzień, a mówi się też, że jaki poniedziałek, taki cały tydzień, więc jeśli wigilia jest w inny dzień, dajmy na to w czwartek, to do czwartku jest tak, jak w poniedziałek, a od czwartku tak jak w wigilię, a w poniedziałek od nowa? to gdzie ten cały rok? no tak sobie myślę.

że jaki początek roku, taki cały rok. przecież zazwyczaj początek roku jest przeleżany w cielesno-psychicznym bezwładzie na kanapie z bólem głowy i familijnym kinem przed oczami. ja wiem, że sporo osób w naszym pięknym kraju tak właśnie potrafi spędzić rok, ale znowu nie ma tych osób aż tyle. a co z rzeczami niezależnymi od nas? czy jeśli przy nowym roku dostaniesz okres, to przez cały rok będzie cię krew zalewać?

ale jakichś prawd chcę się trzymać i kiedy zaraz po nowym roku, a był to poniedziałek, a wiadomo, że poniedziałki nie cieszą się zbytnią przychylnością społeczeństwa, więc nie dość że poniedziałek, to jeszcze nowy rok, ale ja dziarsko próbowałam stawić czoła temu festiwalowi niepowodzeń, wówczas pan, przemiły pan, podarował mi bilet parkingowy, którego nie wykorzystał. a ja wtedy wiedziałam, że to będzie dobry rok.

i aż poszłam do lumpa i tam kupiłam sobie bluzę-dziwadło za osiemnaście złotych, którą nie wiadomo jak się nosi, ale ja lubię takie wyzwania i to mnie też utwierdziło w przekonaniu, że to będzie dobry rok.

i jak kolejnego dnia przyszedł pan spisać licznik od wody, a ja akurat nagrywałam filmik, który wymagał ode mnie sporego urodowego nieładu, do czego akurat nie musiałam się jakoś szczególnie przygotowywać, po prostu wstałam z łóżka i już, no więc kiedy przyszedł ten pan, to ja wiedziałam, że to jest kolejny etap końca budowy i ja wiedziałam, że to będzie dobry rok.

tak więc stałam w nieporządku, ale szczęśliwa, z panem przed nosem i nawet zażartowałam, że gdzie ja mam licznik, a on, że pewnie w garażu, a ja oboże, to musi pan chwilę poczekać, bo muszę zbudować garaż. i czekam na jakieś hahaha, nie jakieś głośne, ale chociaż na jakiś grymas ustem w górę. czekam, a tu nic.

i dopiero jak pan wyszedł, to się okazało, że po prostu najzwyczajniej w świecie mam wielką krwistą plamę w okolicy niedługo-znów-pieluszkowej. 

cóż, ten rok nie będzie się różnił niczym od poprzednich i następnych.