niedziela, 28 września 2014

kiedy podróżuję w czasie...

...widzę to tak.

jesteśmy dobrze ubrane, uczesane, nie ważne dobrze czy źle, po prostu uczesane. ja mam zadbane, dobrze obcięte włosy. dziewczynki tak samo. w co się ubrałam? jakoś zwiewnie. może i nawet odważyłam się na długą spódnicę. może być brudno-niebieska. albo nie, nie brudno. widzę to już w czystości. 

dziewczynki trzymają mnie za ręce. za wypielęgnowane dłonie. takie z manikiurem, takie nieszorstkie. na nadgarstkach grzechoczą mi subtelne, ładne bransoletki zgrywające się w elegancką całość ze strojem. do tej spódnicy włożyłam obcisłą koszulkę, zwykłą, bawełnianą, bo jest piękne, ciepłe lato. koszulka przylega do mojego płaskiego brzucha, piersi są jędrne, małe jak zwykle, ale jędrne. znów. 

brak rękawa przy koszulce zgrabnie podkreśla mój wyćwiczony biceps i subtelny rysunek tricepsa. coś mam na szyi. chyba bursztyny. lekkie, nienachalne. tak, bursztyny, wszak jesteśmy nad morzem. 

dzieci zagadkowo zerkają jedno w wodę, drugie w ziemię. moje dwa kochane żywioły. 

wiadomo, że jeszcze przed chwilą rozmawiałyśmy, albo już za chwilę porozmawiamy o czymś ważnym. 

powiemy sobie jakieś sekrety. 

przekażę im prawdę o życiu, taką miłą, ciepłą, spokojnym, stonowanym głosem. 

ustalimy wspólnie coś trudnego, ale pięknego. na przykład, że jedna wyjedzie grać na wiolonczeli do - być może - wiednia, druga, że zdecydowała się na to malarstwo w barcelonie. 

ja przytaknę im szczęśliwa, w zgodzie ze sobą, pełna poczucia bezpieczeństwa o nie, bo przecież dobrze je wychowałam. 

"jeszcze kilka lat, moje kochane" - tak im powiem uśmiechając się spod zmarszczek. tych, które ukochałam - kurzych łapek, tych od uśmiechu wokół ust.

ojciec jedyny robi to zdjęcie. 

jest uroczo kiczowaty zachód słońca. widać nasze szczęśliwe cienie. pstryknie fotkę i nas dogoni. przytuli mnie, pocałuje w szyję, dziewczyny poterpie po włosach, one się żachną 'tato!' i się roześmieją.

tak sobie będziemy spokojnie iść po piachu.
kiedyś.

na razie z tego wszystkiego jest dużo piachu.
a większość pod moimi powiekami.

czwartek, 18 września 2014

jestem piękny i puszysty, ojcem moim ratler bystry.

lubię zwierzątka. mam dwa kotki, chciałabym pieska. niemniej wiem, że na pieska sobie pozwolić nie mogę, gdyż pieska bym chciała rasowego, ale po pierwsze za dużo mnie w domu nie ma, a po drugie, dla siebie zbytnio czasu nie mam, a co dopiero dla pieska. 

ale zwierzątka lubię. moje dzieci też. chodzimy sobie do mini zoo, karmimy zwierzęta chrupkami albo owsem z automatu za złotówkę, głaszczemy co można, a czego nie można - podziwiamy z daleka. od dawien dawna natasza zwierzęta uwielbia, odróżnia geparda od pantery śnieżnej, wie kto mieszka w amazonii, a kto w serengeti.

pewnie kiedyś nadejdzie dzień, że zachcą pieska, ale jeśli będą na tyle kumate, żeby skonstruować taką prośbę, będą również na tyle kumate, żeby zrozumieć ogrom obowiązku, jaki się z tym wiąże, a jakim obarczę ich cudne okrąglutkie łebki.

z natury jestem wkurwiak. choleryk. emocjonalny wezuwiusz. homo nerwus. do szału mnie doprowadza głupota ludzka.

i dziś biegam sobie z córeczkami po placu zabaw, natasza uczy się zwisać z trzepaka, uczy się też wykonać dobry skok na glebę z tegoż, zoja dręczy konia na sprężynie. obie huśtają się na "koniku" tłukąc tyłkami w opony wkopane do połowy w ziemię i nie słuchając mnie, że brody wtedy z daleka od poręczy, bo sobie języki przytniecie. okupujemy także dwie huśtawki, na jednej natasza uczy się techniki samodzielnego huśtania i robi na odwrót, kiedy pokrzykuję "nogi w przód, plecy w tył", "nogi w tył, plecy w przód". obok zojka próbuje wyleźć z huśtawki krzesełkowej. wszystko w sielskiej atmosferze końca lata, pachnących sosenek i świerków, plonów z pobliskich ogródków działkowych. zoja zbiera szyszki, natasza ją rzuca żołędziami, normalne wyjście na plac zabaw.

aż tu nagle, a jakże.
w pewnym momencie kątem oka widzę, jak zojka sięga po coś. po coś nieznanego, po coś ciekawego, po coś niezwykle zajmującego. ponieważ przed chwilą znalazła i roztarła na sobie jakiś owoc wściekle czerwony, wzrok mam wytężony, żeby nie zeżarła czegoś, co jej zaszkodzić może.
jednym susem przyskakuję do niej i w ostatniej chwili odciągam ją od psiego gówna.
kurwa.

wystosowałam od razu na swoim fejsbuczku, jak pewnie większość czytała, króciutki tekścik, zapraszam, by się zapoznać.

nie wiem kto i dlaczego pozwala srać swojemu psu na placu zabaw. jakim imbecylem trzeba być, żeby wyprowadzać tam psa? co: sam ciągnął, a trawka taka ładna? i zadbane? i ławeczki? i te dzieci tak wesoło się bawią, no naprawdę, jakoś tak miło? no, miło, do zesrania.

jeśli już, właścicielu psa, zaprowadziłeś swojego pupila, żeby się wysrał na trawie albo w piaskownicy, gdzie siedzą dzieci, to chociaż po nim posprzątaj, brudasie. wiem, że nikt, kto nie sprząta po psie tego nie przeczyta, bo tu zaglądają ludzie inteligentni i na poziomie, ale muszę to wykrzyczeć, bo mi się jeszcze ręce trzęsą. 

weź się jeden z drugim zastanów, bo jak cię spotkam, jak srasz psem na placu zabaw, to cię chwycę za ryj i w tym gównie ci ten ryj umaczam, tak samo, jak pewnie ty uczyłeś swojego psa nie srać w domu.
kurwa!

a może to ja źle robię? może skoro zojka tak lgnie do nieznanego, to w ramach poznawania świata jutro powinnam pozbierać różne psie kupy, niech się dziecko wybawi do syta?
wrrrr!

poniedziałek, 15 września 2014

włos się jeży.

był taki moment w moim naonczas krótkim żywocie, że parałam się dwukrotnie pracą na bazarze. raz na granicy polsko-niemieckiej, a raz we stolycy państwa polskiego warszawie. ale nie że po razie, tylko po jednym okresie w życiu tu i tu. raz nosiłam pseudonim artystyczny 'ciasteczko', a raz 'sreberko'. nietrudno więc się domyślić czym handlowałam byłam, jednakowoż napiszę dla uściślenia, iż ciastkami i srebrem. a to niespodzianka. 

w przypadku pierwszym wyglądało to tak, że byłam szczylówą w liceum, kuzynostwo z braterstwem wymyśliło zaś jeden z interesów życia. mianowicie namówiło jedną z matek na pieczenie po nocach ciastek francuskich, babcię na uszycie fartuchów i szelek, siebie zmobilizowało do pomalowania na biało skrzynek i wstawania o czwartej rano i jechania dużym fiatem bez siedzeń (no bo skrzynki) do łęknicy na bazar, gdzie w rzeczonych paletach umocowanych na rzeczonych szelkach piętrzyło się siedemdziesiąt kilo rzeczonych ciastek na osobę. ja do tej pory mam metr sześćdziesiąt, ale dźwigałam te ciastka, woreczki, szczypczyki, złotówki i niemieckie marki, w słońcu, mrozie, deszczu i innych okolicznościach przyrody. a także we wszędobylskim didodede, didodede aj dont hew noł tajm for noł manki biznes. jest co wspominać. wmawialiśmy ludziom, że ciastko ma pół kalorii, więc można zjeść cztery, to będzie jak jeden tik-tak, na koniec dnia z umiłowaniem wymienialiśmy się resztą towaru z tymi, co sprzedawali ogórki kiszone (no bo ile ciastek można w siebie wepchnąć) i uczyliśmy się pić spirytus bez zapijania. ja się uczyłam, bo być może chłopaki już umiały. komenda była krótka: "ej, ciasteczko, chodź no tu" i wiadomo było, że idę po przygodę, a być może nawet i naukę. 

epizod warszawski był na pozór bardziej zorganizowany, można nawet rzec, że ekskluzywny, ponieważ z moim ówczesnym chłopcem (tak, tak, był ktoś przed ojcem jedynym) sprzedawaliśmy srebro. jechaliśmy na stadion, ten sam stadion, który zepsuli, bo teraz grają na nim w piłkę, kupowaliśmy taniej, sprzedawaliśmy drożej, ot, takie szczwane lisy. biżuteria była różna. tania, droga, ładna, brzydka, niekoniecznie w takich parach. tam wódki nie piłam, z nikim się na nic nie wymieniałam, ale nomenklatura obowiązuje, tak więc byłam 'sreberko'. zgrabiałymi rękami zimą wyciągałam malutkie kolczyki ze stojaków i takież same pierścionki. ach, urocze.

i tym przydługim wstępem wreszcie dochodzę do konkretu. otóż. na bazarach używa się liczby pojedynczej. pieczarka dzisiaj po ile? a w jakiej cenie banan? ziemniak jak stoi?

idąc dalej, matka jedyna ma włos.

no i to właśnie niekoniecznie jeden, ale i nie kilo. matka jedyna ma więcej, ale wygląda jak jeden. i ten jeden sobie matka lubi zaczesać jakoś chytrze. albowiem włos matki zdradliwym zdrajcą jest. tłustym, a lichym. chciałoby się powiedzieć, że na głowie matka staje, żeby nie było widać, ale to nieprawda jest, bo gdybym stawała na głowie, to miałabym przyklep totalny i to na płasko. jakoś półkula czaszki matki jedynej z tyłu też jest nie do końca okrągła, co z nazwy jednak powinno obowiązywać. oszukano mnie. dziś nawet matka jedyna chciała pójść za nauką dziecka starszego i wyrżnąć potylicą o jakiś kant, żeby się zaokrągliło, wówczas może ten włos by jakoś leżał. to znaczy właśnie nie leżał, może by się uniósł jakoś. a włos jest przyklapnięty jak uszko uszatka.

fryzjer matki dwoi się i troi, żeby matka zadowolona była (prawda?), no i zazwyczaj jest. czasami nawet matce się wydaje, że oho, włos dłużej wydawał się nie zwisać smętnie niż dwie godziny po myciu. może nawet dwie piętnaście.

matka się nie poddaje. wypróbowała już wszystkiego, przeczytała na temat wszystko i nadal się mizia po łbie z nadzieją, że coś wreszcie zadziała. smarowała się pachnącym, śmierdzącym, naturalnym, chemicznym, tanim, drogim. nic nie działa. dokonywała matka nawet szalonych połączeń drogie i śmierdzi oraz tanie i pachnie, bierze matka swój włos pod włos, a on nic. 
ale ja będę walczyć.
tak więc jak tylko widzę coś "do włosów z tendencją do przetłuszczania się", to kupuję bezwarunkowo. niedawno nabyłam drogą kupna szampon-maskę (!) do takiej koafiury i zastosowałam. smarując sobie czerep tłustą mazią nie wróżyłam sukcesu specyfikowi ani kłakom, bo jak można rozetrzeć sobie wosk na tłuszczu i oczekiwać że będzie sucho? błyszcząco może i owszem, ale sucho? że co, minus i minus dają plus? kręciłam z niedowierzaniem czerepem na boki i to chyba zadziałało, bo kłak jakby mniej tłusty! tu cię mam, psubratku! - pomyślałam i wielce zadziwiona funkcjonowałam jak dawniej biegając z ozorem przy ziemi.

kłak dał się przechytrzyć na trzy godziny. i to raz.

jutro się natrę purem balsamem, a poprawię fery ultra. może to zadziała. na brudne gary działa, to może na mój też?

czwartek, 11 września 2014

historia jednej lodówki.

macie świadomość, że w piosence: a było to tak, bociana dziobał szpak, a potem była zmiana i szpak dziobał bociana nie ma żadnej zmiany? bocian dostaje nieustannie wpierdol od jakiegoś szpaka cebulaka, co tylko na czereśnie czyha, drechu jakiś słabo opierzony tego szlachetnego bociana non stop atakuje.
nie o tym wszakże.

a było to tak.
w grudniu zeszłego roku okazało się, że zepsuła nam się lodówka. zamiast ziębić - grzała i grzałoby mnie to również, gdyby nie fakt, że nie ziębiła, a ja mieszkam na wsi i zamrażarka to moje poczucie bezpieczeństwa. okazało się, że zamrażarka bardziej grzeje, niż sama lodówka. odwrotnie proporcjonalnie do zaprojektowanej funkcji. ponieważ jako zamrażarka była dobra, póki się nie zepsuła, tak i jako mikrofalówka również była dobra. wszak to bosch. ponieważ mieszkam na wsi - mówiłam? - okazało się, iż skompletowanego skrupulatnie towaru sami nie przeżremy. ratunek przynieśli sąsiedzi, a raczej my zanieśliśmy do nich mrożonki, które już nie były mrożonkami, bo byśmy nie przejedli, a oni chociaż psy mają. 

ale pomyśleliśmy sobie, że może jednak ktoś przyjedzie naprawić, bo lodówka tania nie była, była za to porządna i ładna, ale to już jest gratis. przyjechał pan, powiedział, że się nie da i żebyśmy nie kupowali boscha tylko najtańszą, bo i tak po pięciu latach się zepsuje.
no dziękuję bardzo.

i że się dobrze składa, że jest grudzień, bo a. świąteczne promocje, b. wietrzenie magazynów.
tako i postanowiliśmy kupić lodówkę. kupiliśmy. nie bez przygód. ta sama w sklepie stacjonarnym jest droższa niż w internetowym, tej z netu nie można zamówić do sklepu stacjonarnego w tej cenie i takie tam zwykłe najzwyklejsze rzeczy. no ale kupiliśmy. i już miała przyjechać, kiedy okazało się, że nasza stara lodówka żyje. dzwonimy więc do sklepu, sklep, że nic się nie stało, kurier się cieszy, że jeszcze nie wyjechał, my kręcimy głowa z podziwem, że nic nie musimy płacić za nasze "albo dobra, albo nie, no dobra, albo czy ja wiem". 

lodówkę rozmrażamy raz na tydzień strzykawką z wrzątkiem, w zasadzie ojciec jedyny rozmraża - wiem, pan bosch się w grobie przewraca, ale ja się przewracam o roztopiony lód z grzejącej zamrażarki. nie mam żadnych zapasów, no chyba że przewalanie się z dziećmi bladym świtem, zwłaszcza z jednym (z tym, co opanowało do perfekcji słowo 'dać', które to słowo jest wypowiadane często a głośno, któremu słowu nie przeszkadza w paszczy ani kamień, ani buła, ani kora, ani klocek, ani ciastolina, ani paluszki, ani pomidor, ani zupa, ani woda, ani sok, ani mokra chusteczka, ani pielucha, ani lala, ani kapeć, ani kretowisko, ani papier, ani nic.). jemy co jest, a jak nic nie ma, to muszę na zakupy, o których pisałam uprzednio.

i żyję w takiej niepewności co jemy i kiedy, aż tu nagle. ojciec jedyny styrany po robocie wraca na chatę, otwiera lodówkę i już nie zamyka, bo lód wyłazi, bierze strzykawkę, strzyka wrzątkiem, syka jadem, chyba już na to życie swoje wrzątkiem by strzyknął, wziął się i kupił lodówkę.
dziś przyjechała.

najpierw omówiliśmy strategię. on: kiedy będziesz w domu? ja: dzisiaj. on: to ja na dzisiaj kuriera zamówię. jak powiedział, tak zrobił. dał wskazówki, europaletę, jakby nie było w komplecie i folię malarską, jakby miało padać, bo będę ją rozszarpywać czy aby taka jak na obrazku i dobra czy też.
przyjechał pan kurier. ciężarówą wielką jak moja własna chałupa, ledwie się w bramę zmieścił, podjechał, nadjechał, opuścił sobie klapkę, wjechał, wyjechał, ja z dzieciukami u ramion patrzę, pan był tak miły, że nawet by ze mną ją wniósł do środka. ale ja dokonuję oględzin.
no i lodówka ma rysę. ma rozwalony karton i rysę.

ja już mam na duszy rysę. wywołaną słowem "lodówka". pan kurier odjechał, ja stałam w strugach deszczu, zoja ryczała, bo bała się ciężarówy, nataszka ryczała, bo nie mamy lodówki, a ona już obrazki do przywieszenia narysowała.

dobrze, że zima idzie, to nam się ta grzejąca bardziej przyda, a żarcie i tak na dworze.

poniedziałek, 8 września 2014

faking szoping. szoking.

rozbisurmaniłam się uprzedniej nocy położywszy się spać o dwudziestej trzeciej, a wstawszy o siódmej.
nie liczę cennych minut straconych na siku, jeść, pić, zmienić pieluchę, wytłumaczyć, że to tylko sen, smarować fenistilem, próbować nie drapać, jednak drapać, nalewać wody, szukać, długo szukać kubka, zatykać smoczek, przeczesywać po ciemku podłogę w poszukiwaniu smoczka i inne rozrywki towarzyszące rodzicom w niekoniecznie moim wieku. rodzicom, tak. matkom, bądźmy szczerzy. całkiem niedawno mój własny przyjaciel rozmawiał z moim własnym mężem o dzieciach. każdy o własnych. okazało się, co jest dla mnie nie lada zaskoczeniem, podobnie jak i dla żony przyjaciela, że nasze córeczki przesypiają całe noce od urodzenia. a ja jak pojebana zrywam się od czterech lat po kilka razy w nocy chyba z urojenia.

tak czy inaczej wyspałam się, co nie znaczy, że obudziłam się bardziej rześka niż wczoraj czy jutro. 
niemniej wstałam, śniadałam dzieci, śniadałam siebie oraz postanowiłam. że pojedziemy do sklepu. bo mleka dla zojki nie wystarczy, bo śmietana, bo jajka, bo woda, bo marchew na ciasto, skoro dziadek jutro przyjedzie, bo włoszczyzna, bo rosół, bo na lody.
zojka wstała, zjadłyśmy zupę i pojechałyśmy do miasta.

mama, najpierw do rossmanna, potem do lidla, potem na lody, a potem gdzie chcesz - dostałam instrukcje. pasowały mi, więc się nie rzucałam niepotrzebnie. zajeżdżamy pod rossmanna i słyszę: siku. zatrzymuję auto, wysiadam, wyciągam nocnik, starszyznę i dokonujemy czynności niezbędnych, mimo że w centrum miasta - wprawdzie niedużego, ale jednak. i widzę ten wysiłek na twarzy i mówię: - kupa?? - tak. - no weź! - co mam wziąć? mama, co mam wziąć? mama, nie powiedziałaś mi co mam wziąć!!
nic to, myślę, podcieram starszy tyłek, nie odpowiadając jednocześnie na setne pytanie z serii "co mam wziąć, mama?" stawiam starszyznę na trawniku mówiąc: "stój tu i się nie ruszaj", a wiem, że to działa, bo ostatnio ledwie chlipała w kąciku, bo jej się siku chciało, a zojce spać, poszłam zojkę uspać i napotkałam chlipiąca szeptem nataszę. - a dlaczego ty płaczesz? - bo mi się siku chce, a kazałaś mi nie rozmawiać, póki zoja nie zaśnie. tak więc odstawiłam na trawie i dalejże wydłubywać zojkę z fotelika. wydłubana zojka nie pachniała czystą pieluchą. pomyślałam, że jakieś fatum, że kurwa mać, że przebiorę ją na środku ulicy no i trudno. że tymi krostami, bordowymi plamami, jakbym ją lała i to czymś płaskim po całym ciele, będzie świecić, jakby kto zagadał, to jakoś wybrnę, ale nikt nie zagada, bo to polska właśnie. a co to dziecko takie bordowe, bije je pani? tak, na maksa. aha, bo wygląda jak uczulenie, ale na szczęście to tylko ślady po laniu. zojce albowiem dałam jeżyny, co skończyło się średnio i dla niej, i dla mnie. nie dość, że nie je, to zamieniła się w bordowego dzika i czochra się o przypadkowo napotkane przedmioty.

nic to. wyspana se mogę przewijać gdzie chcę i wysadzać gdzie chcę. niemniej zapakowałam obie kupy do bagażnika i ruszamy. rossmann, jak rossmann. niebo dla dziecka, piekło dla matki (nie dla kobiety, dla matki) oraz czyściec dla pracowników, kiedy tam wejdę z dziećmi. niekończące się odkładanie produktów na właściwe półki, łapanie w locie szklanych butelek. aluminiowych też. 

ja jestem dość nerwowa w ogóle, do tego próbuję dzieciom tłumaczyć świat, więc podniesionym lekko głosem, na ściśniętym gardełku mówię czego nie ruszamy, czego nie wolno, co to są prezerwatywy i do czego służą. i żeby je na ten tychmiast odłożyła skąd je wzięła, ale ona przecież nie wie skąd je wzięła, to może ona poszuka. ona i jej wyimaginowany tapir. tak więc biegają razem po sklepie, ja za nimi, manewrując wózkiem z piszczącą zojką, bo też by się poganiała (z tapirem? kto by nie!) oraz przy okazji podrapała o narożniki półek. omujborze.

objuczona torbami wyszłam na dwór, odwracam manewr sprzed chwili, więc "stój tu i się nie ruszaj, najpierw przypnę zojkę, potem ciebie, więc poczekaj na mnie". "mama, pić". "dobrze, już, poczekaj, zojkę przypnę". "mama, pić". "jasne". "mama, pić". "słyszałam". "mama, pić". co ja wrzeszczę w głowie? no co? dzieć starszy rozgrzebał zakupy na trawniku w poszukiwaniu picia, dzieć młodszy wyje, bo kupa sprzed dziesięciu minut była pierwszą połową i nastąpiła zmiana boisk, ja wyję, bo chciałabym, aby to wszystko na chwilę się zakończyło. ale ja nie mogę wyć. ja muszę napoić, zmienić pieluchę, znów wycierać tyłek bordowemu dziecku na trawniku, pozbierać zakupy, upchnąć je w samochodzie, zapakować dzieciuki i przejechać na drugą stronę ulicy samochodem. sto metrów. tak uczyniłam. co nas nie zabije, to nas wzmocni. podobno. tak wzmocniona pojechałam do lidla. a pod lidlem "mama, siku". aaa! nocnik z kupą z bagażnika, wysadziłam. kupę schowałam, wchodzimy.

- mama, bułę, mama, skarpety, mama, marchewka, mama, ja będę niosła, mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! mama, puzzle!!! - chcesz puzzle? - tak!!! kupuję puzzle. - mama, otwórz. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - ale ja bardzo chcę. - w domu. - hau, hau, hau - przejeżdżamy obok karmy dla zwierząt. - o, zojka (mam też drugie dziecko!), piesek? - mama, mogę teraz puzzle otworzyć? - nie, w domu. - ale mamo, tak mi się przykro robi... -hau, hau, hau. to już chyba ja szczekam. - ojej, mama, mi się tu wszystko wysypało. ajć, jabłka, mama. mama, ja wymienię te skarpety na te inne. - chodź, jedziemy. - ja nie chcę do domu, mnie się tam tak strasznie nudzi. - ale puzzle otworzymy. - a lody? - nie zdążymy. - ale ooobieeecałaaaś...! ryk. zojka w ryk, bo natasza w ryk. one są połączone. ja też bym się chętnie rozryczała. ciągnę tabor w stronę kasy. i kiedy już upocona po łokcie stanęłam przy taśmie, podchodzi do mnie - chyba miła - pani i mówi: przepuści mnie pani tylko z olejem...?

no cóż, droga pani. strasznie chujowo pani trafiła. a i tak byłam wyspana.