sobota, 20 lipca 2013

z życia matki jedynej.

zostałyśmy same. to znaczy - same. nasza rodzina liczy sobie cztery osoby, a trzy zostały w domu... tak, zostałyśmy same.
inaczej. zostałam sama z dziećmi. o.
malutka jeszcze śpi, dużo śpi, ale kiedy nie śpi, to się domaga. z początku wydawało mi się, że się domaga kwileniem, jednak im jest starsza, a - do licha - ma już 17 dni!, tym głośniej się domaga. jednak domostwo jest obszerne, a łazienkę i łóżeczko dzieli odległość całego domostwa. dalej się nie da. tak więc, kiedy malutka zasnęła, do trochę większej powiedziałam: "natasza, idę się umyć". "dobla!" - skwitowała natasza, w związku z czym mniemam, że nie miała nic przeciwko, a nawet, że przyklasnęła, gdyż zaczęłam pośmierdywać. godzina nie była poranna, poranne godziny spędzamy na ubieraniu i obmywaniu obu dam, na śniadaniu obu dam - ja się wstrzymuję z jedzeniem do czasu aż będę "miała czas", po czym pożeram na stojąco suchy chleb, jednej damie wyciągając gile, a drugą powożąc w tę i nazad wózkiem, za pomocą giry. swojej. starsza wówczas krzyczy: "puść ją!!" i chichocze, bo raz mi się wymknęła spod kontroli i pojechała w siną dal, dwa metry wgłąb chaty, zatrzymując się z umiarkowanym impetem na piecu kaflowym. 
tak więc pośmierdywać miałam pełne prawo, dałam sobie to prawo w zasadzie każdego dnia. przychodzi jednak taki moment, że naprawdę zoja śpi, a natasza jest ubrana, najedzona i pobawi się sama ze cztery minuty, co ja skrzętnie wydzieram życiu na swój prysznic. czasami tylko poleję się wrzątkiem, ale to wystarcza. tak więc jak powiedziałam, tak zrobiłam. poszłam pod prysznic. 
radośnie i chybcikiem obmywam swe wdzięki, gdy nagle słyszę z oddali: "latunku!!! zoja lyczyyyy!!!". wybiegłam. nie, nie zamotałam się w zasłonkę, nie było mi dane być królową slapsticku, pędzę ja, oczyma duszy widząc, jak mokrym cielskiem zaraz plasnę o kafelki w kuchni, bo się nie wyrobię na zakręcie. raz już tak było, jak prawie się chata zajęła przy wypalaniu skoszonej trawy, wtedy w ubraniu gruchnęłąm jak długa. wiem o co chodzi. biegnę więc, a daleko mam, czasu zatem na przemyślenia dużo, już widzę w zwolnionym tempie, jak bosą, mokrą girą się wykładam na zakręcie, nie utrzymuję równowagi, i PLASK! mokrym cycem o podłogę PLASK! - drugi za ułamki sekund. CHLAŚK! - galareta moich cellulitowych ud następna w kolejce. łeb o kafelki - TRYK! - i górna jedynka poszła. i w duszy leżę na tej podłodze, te paluszki u nóg połamane, cycki stłuczone, dupsko zbite. i myślę: "no i tak mnie pogotowie zastanie". a za chwilę: "a kto wezwie pogotowie? jezusiemaryjo, trzeba dziecko nauczyć wybierać sto dwanaście". 
nic takiego jednak się nie stało. dobiegłam cała i zdrowa - przynajmniej na ciele. a natasza stoi przy zojce i mówi: "a nie, wydawało mi się".

dziękuję, córciu. jak się co drugi dzień tak przebiegnę, to pewnie szybciej po tej ciąży schudnę.

8 komentarzy:

  1. Lubię rechotanie przy Twoich puentach. Lubię, kiedy znowu są te puenty do rechotania :) Lubię Nataszową przebiegłość i lubię słowo "plask", choć dzisiaj "chlaśk" jednak rządzi ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ze skruchą zawiadamiam, że chlaśk zapożyczyłam. ale za zgodą!

      Usuń
  2. chciałam Ci wyznać miłość po tym wpisie, wszystko sobie pięknie zwizualizowałam :-D

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja chcialam "pedziec", ze z oczu mych trysnely lzy rzesiste na wizje Twej ewentualnej kleski "z polizgiem". Ojojoj... Nasmarkam sie w chusteczke dzisiaj przed zasnieciem...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach ..skąd ja to znam:) Pozdrawiam;)))

    OdpowiedzUsuń
  5. No i się popłakałam ze śmiechu :)
    Ale wolę jednak ze śmiechu!

    OdpowiedzUsuń