pytam mojego męża. mogę napisać na blogu o chorobie? nie. uważam też, że nie powinnaś pisać, że jesteś biedna. ale tak czułam, tak napisałam. ale ja uważam, że nie powinnaś. ale mnie to nie umniejsza. to ja. ja to blog. piszę, co czuję. selektywność zero. nie dzielę się na mniejsze zła, ani na mniejsze dobra. dobra, jestem taka. czy zła? a bo ja wiem?
dobrze więc, nie będzie o chorobie. postaram się, żeby nie było. będzie o dobroci ludzi, o sercach, o duszach, o wieczności, o ulotności.
o siódmym piętrze szpitala, w którym każde piętro to piętro cudów i niecudów. cudaków i cudowlaków.
będzie o lęku. o lęku, jakiego nigdy nie było u mnie, a wiele lęków już gościłam, w ogóle, jeśli idzie o lęki, to jestem gościnna.
jest diagnoza.
dziecko mam chore. i tyle. czytam coraz więcej, choć przypadków dwa na milion. że jednak nie do końca uleczalne. że jednak nawroty mogą być wyniszczające. że jednak ileś dzieci nie przeżyło. że kurwa mać to jest, ale nie jest, a trochę jednak jest, chociaż nie jest nowotwór. że ten szpik może i dobry, a krew świetna, ale to nie znaczy że.
ryczę. każdego dnia ryczę, jeśli nie łzami, to sercem. a to z niewiary, a to z wiary, a to ze strachu, a to ze wzruszenia. nie mam skąd brać siły. zaraz urodzi się drugie dziewczę. chcę tego, bo nie mogę nosić pierwszego dziewczęcia, chcę, bo boję się tego, co będzie, ale chcę, żeby już było, bo porodu boję się też. że nie dojadę, że coś będzie nie tak, że nie zdążę starszyzny wywieźć w bezpieczne miejsce i będzie mi przynosiła do brodziku telefon, żebym dzwoniła po pogotowie. lęk mnie ogarnia jak ciasny namiot. gorąco, duszno, strasznie, ale nie ma gdzie wyjść.
podnosząc dziecko swe pierwsze uważam, żeby jej za lewą rękę za bardzo nie trzymać. a co, jeśli pęknie? głowy nie dotykam, bo się boję. tulę ją i udaję, że żyjemy, jak kiedyś, ale nie żyjemy. ja nie żyję. kiedyś umarło. moje kiedyś, moje błogie, nieświadome kiedyś zakopałam głęboko w duszy. dla niej nie będzie tego kiedyś. za mała, by pamiętać.całą energię kieruję w stronę "zdrowa". każdą myśl przerzucam w kierunku "jest". strach mnie jednak paraliżuje, a mózg podpowiada, że niepotrzebnie do szkoły chodziłam, niepotrzebnie te zagraniczne artykuły umiem przeczytać. niepotrzebnie. tak wiele rzeczy niepotrzebnie.
nie, jednak nie umiem nie o chorobie. toczy mnie tak samo, jak ją. chciałoby mi się uwierzyć na chwilę, żeby zapytać: boże, po co? ale i tak by mi nie odpowiedział, więc niech zostanie jak jest.
każdą chwilę radości, mimo wszystko, staram się wyryć w sobie na zawsze. każdy uśmiech, każde słowo, każdy gest.
jestem słaba. tak bardzo się boję. ile lat można się tak bać?
potrzebuję pomocy, której nikt mi nie zapewni, bo to ja sama jestem sobie najbardziej potrzebna. ponoć nie dostajemy więcej, niż jesteśmy w stanie udźwignąć. niech już nikt nie sprawdza, ja już jestem wystarczająco wbita w ziemię.
wiem natomiast jedno. nie ma nic większego niż miłość.
a kocham swoje dzieci i męża jak nikogo na świecie.
niech tak zostanie.
takie same jesteśmy zawsze jak chodzi o nasze dzieci, bezsilne i silne. co Ci powiem? nie ma słów otuchy prawdziwej, sama sobie jesteś otuchą. :)
OdpowiedzUsuńchoroba... dlaczego mi to zrobilas...
OdpowiedzUsuń