być może są matki noworodków, które są zadbane. być może nie mieszkają na dalekiej wsi i mają kogoś do opieki nad dzieckiem, kiedy się "robią". być może mają inne dzieci, niż moje, które - gdy tylko udam się choćby na ułamek sekundy do łazienki - a. lecą za mną, b. ryczą bez litości. kiedy dziecko a. leci za mną, to już nic nie zrobię, bo dziecko mam ciekawskie, grzebiące po szafkach i mówiące do mnie, kiedy stoję pod prysznicem: "wyłaź, mama, bo już ci woda ostygła. chcesz jechać do pani doktor i zaglądać do buzi i to z patyczkiem?". dziecko b. - ryczące - mam po prostu ryczące. i to nie, że głodne, nieodbite czy coś tam. głodne bliskości matki jedynej, jak dedukuję.
tak więc ja do zrobionych matek się nie zaliczam, zresztą, jedyne osoby, które mnie oglądają to dzieci: a. oraz b., a także raz na dwa tygodnie śmieciarze, jeśli akurat wieszam pranie, tudzież listonosz, jeśli jest polecony. list, nie listonosz. no i mąż, jeśli nie jest w pracy, ale takiej sytuacji nie zarejestrowałam.
obraz mój rysuje się następująco. jestem w spodniach od dresu, bo jak wiadomo, tylko w nie, póki co, wchodzę. są też jedne spodnie z tkaniny, w które się mieszczę, jednak spodnie przed ciążą były biodrówkami z niskim krokiem, teraz są wysoko w pasie i z wodą w piwnicy. w dresie jednak o wiele korzystniej. włosy mam zapuszczone, próbuję sobie wmawiać, że i tak chciałam zapuścić, więc akurat niemowlęctwo dziecka b. wykorzystam w tym celu, a nie, że nie mam czasu i możliwości umówić się do fryzjera, bo muszę dwie osoby do opieki zorganizować - babcię do starszyzny i kogoś mobilnego do malizny, zakładając jednocześnie, że w każdym momencie mogę wstać z fotela, wywlec bufet i poić noworoda. ponieważ fryzjer mój obleganym jest, nie chcę go stawiać w sytuacji: zajmij sobie cały dzień, bo jaśnie panienka karmić będzie. więc fryzury niet. dalej - pazury mam każdy innej długości, obdarte skórki. obraz nędzy i rozpaczy. ale po co mi manikiur, skoro i tak zaraz obcinam do skóry, żeby noworoda nie zadrapać swoimi nie zawsze skoordynowanymi ruchami. u stóp natomiast paznokcie długie, zahodowane, piękne, jak nie wiem co. nie mam czasu obciąć. niby nic, schylić się, obciąć, wstać i pobiec do płaczących dzieci, wyrwać z większych rączek naddarty worek z mąką, potem uspokajać to małe, w końcu przecież złapie oddech. chrzanię. wolę nie obcinać. niedługo chyba będę tarła o beton. jedynie hubę z pięty mam starannie pumeksem oskrobaną, żeby tupaniem drewnianej pięty o podłogę nie budzić starszej, kiedy nocą krążę po sypialni próbując z różnym skutkiem odbić małą. dalej. wąsy. chyba nie mam, chociaż jak się zbliżam do małej, to się chichra. niemożliwe, żeby ze mnie, więc pewnie ją gilgam wąsami. więc mam. dobrze, że nie palę, bo żółtych bym nie zniosła. włosy na nogach. a jakże! błogosławiony ten stan mój - ciąża - był, bo mi włosy na nogach nie rosły. wraz z wyciśnięciem na świat dziecka b., wycisnęłam wszystkie włosy na nogach. piękne, jędrne, mocne, lśniące. tak.
ale ja się myję. zdarza się, że pachnę. może i na razie mlekiem, ale to mleko nie zawsze zdąży skisnąć.
tak więc dzieci kochają mnie bezwarunkowo. młodszej dostarczam ukojenia ramionami i pełną piersią, starszej dostarczam rozrywek, czasem nawet intelektualnych.
dziś do dresu wkładałam koszulkę z wizerunkiem audrey hepburn, żeby było dobitniej, ze "śniadania u tiffany'ego". nie, żebym chciała się pastwić nad sobą, ale jest to jedna z nielicznych koszulek w rozmiarze, że się mieszczę, a nie, że wyglądam jak dupa świni w folii.
- ale dama. - rzekło dziecko a.
- ja czy pani na koszulce...? - spytałam z przekąsem z uśmiechem pod wąsem.
tu nastąpiła przerwa tak długa, że aż niepokojąca.
- ty. - powiedziało dziecko a.
miłość jednak ślepa jest.