Może najwyżej po prostu nie będzie posprzątane. Będzie się
na mnie patrzeć z politowaniem i kiwać niewidzialnie głową: nonono, nic do
roboty nie ma, a nie posprzątała. A potem się pokiwa widzialnie i powie:
nonono, tak, tak, w ciąży masz prawo. No i to twoje dziecko jednak jeszcze jest
małe. Nie no w sumie, masz co robić cały dzień.
A w sumie cały dzień dziś akurat nie chcę robić nic. A jutra
na takie zajęcia nie będzie, nie wystarczy, nie nakroję więcej. Ani pojutrza.
Więc godzę się na politowanie i myślę jednak: jebać to. Najwyraźniej nie do
końca mi z tym komfortowo, bo ja lubię jednak w komforcie siedzieć, nie lubię
natomiast sprzątać. Ponieważ na ten komfort, żeby przyszedł ktoś do sprzątania
po prostu mnie nie stać, to siedzę w dyskomforcie i w bałaganie. W prawdziwym,
a nie takim, że skarpety się walają. Dyskomfort „małżonka”. Jak dobrze, że jest
tak blisko.
To nie ten mały brzuch, który rośnie i rośnie i niedługo
przerośnie, aż se mama urodzi radośnie. To nie on, ona, ono. Nie mogę zwalać winy
na coś, co wprawdzie ma już odbyt, ale nie ma paznokci i flaki se wepchnęło
póki co do pępowiny. To ja. Ja sama taka jestem zmarazmowana, nikt i nic mnie
do tego nie zmusza, to ja, ja, ja! Ech ego moje wychuchane, choćbyś miało
rzęzić zdychające, zakaszleć się i zapluć, zasmarkać i zesrać, to i tak
będziesz grać u mnie główną rolę. Czy dobrze, czy źle. Czy słońce, czy deszcz.
Czy bogactwo myśli, a bieda portfela, czy odwrotnie. W roli gównej: ego. W
pozostałych rolach: poczucie winy, bałagan, miłość, dużo miłości. Scenariusz:
banalnie – życie, chociaż czasem to jest warzywnik, wegetatywnik. Niby coś się
dzieje, niby rośnie, ale jak się siedzi i patrzy, to zupełnie jak w polskim
filmie. Jak się poskubie niepotrzebne z naokoła, to wyrośnie. A jak się podrzuca
gnój pod wszystkie cudowne roślinki, to świętą marchewę trafia szlag, lebioda
zaś po samo niebo.
Beznadzieja.
Zaraz wstanie dzieć z uroczym: „mama” na uzębionym już
dziąśle, pójdziemy siku i na zupę i do lekarza. Dzień jak co dzień. Popłacze
się u lekarza, potem ją uspokoję jakoś matczyno – przebiegle, potem ją do
sklepu zabiorę, niech też ma przedświąteczną gorączkę. Niech wie z tej wsi
przywieziona, że dlatego bez ludzi mieszkamy, że ludzie pędzą za rzeczami. A my
rzeczy kochamy, uwielbiamy, czcimy, ale nas na nie nie stać, więc zabawki matka
dzierga, a tata na włóczkę do nocy zarabia.
A potem ją do babci dosłownie na kilka minut podrzucę, udam,
że spraw niecierpiących zwłoki mam bez liku, popłaczę się za drzwiami, spiję
herbatę na nielegalu za sześć złotych, a może mi się dziś upiecze i
zaprzyjaźnieni barmani okradną szefostwo, bym mogła się czerwonawego wrzątku
ożłopać. Popatrzę w dal przez okno, melancholijnie powzdycham, odpowiem: nic,
nic na zaczepki troskliwych i wrócę do swojej brudnej codzienności uprzednio
upchawszy dziecko w foteliku, który wnerwia nas jednakowo – ją, bo ciasno,
mnie, bo ciasno.
Tak, tak, śpi się w pokoju obok, do snu mruczą koty z kurzu
i te prawdziwe. Już za momencik się wstanie i matka znów z poziomu: „ale jestem
zajebista i w dodatku mam czas pomyśleć to raz, a dwa – pożalić się na
codzienność” przejdzie do stendbaju: „siku? zupę? czytamy? biegamy? nie wolno”.
Mimo wszystko za długo śpi. Tęsknię.
Uwielbiam Cię czytać. Za lekkość z jaką wypowiadasz myśli i uczucia!
OdpowiedzUsuńdziękuję.
OdpowiedzUsuńbardzo się cieszę, że będziesz pisać. Bo będziesz??? Ja tu będę często! nawet jak chwilę Ciebie nie będzie, to usiądę w kąciku, poczekam aż wrócisz ;)
OdpowiedzUsuń"mimo wszystko za długo śpi. tęsknie."- boże jakie to prawdziwe...;) myślałam że tylko ja jestem taka pojebana hehe. dzięki!!!
OdpowiedzUsuń